Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 2
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Kiedy Zorro traci nadzieję na ocalenie, Victoria ciągle ją ma. Tylko czy to wystarczy, żeby go uratować? Pierwsza część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Luis Ramon, Zorro,
Właścicielka największej, i jedynej, gospody w Los Angeles, señorita Victoria Escalante, z westchnieniem zamknęła skrzynkę z monetami pod ladą. Dzisiejszy dzień był dla niej długi i męczący, ale też owocny. Po tym, jak Zorro ostatecznie rozwiązał problem z wypłatami dla peonów budujących tamę, część z robotników uznała, że warto opić swój zarobek w gospodzie. Także inni mieszkańcy Los Angeles byli zdania, że kubek wina w gospodzie jest najlepszym pomysłem na spędzenie wspólnie czasu, jaki warto było też poświęcić na omówienie najświeższych sensacyjnych zdarzeń. Popisy Zorro tym razem były tak efektowne, a mina alcalde zmuszonego do pogodzenia się z koniecznością wypłat tak komiczna, że dyskusje ciągnęły się jeszcze długo po zachodzie słońca. Trochę dziwiło Victorię, że w gospodzie nie pojawił się don Diego, by fetować szczęśliwe zakończenie realizacji swojego pomysłu, ale don Alejandro stwierdził, że jego syn z pewnością wybrał się, jak zapowiadał wcześniej, nad tamę, sprawdzić, czy wszystko działa zgodnie z planami. Brakowało jej go tego wieczoru. Don Diego, gdy już zdecydował się wysunąć nos zza czytanej właśnie książki czy rysunku, potrafił być niezwykle miłym i dowcipnym gościem, choć jak zauważyła, wciąż wahał się, jak ma postępować. Potrafił być w jednej sprawie uparty i zdecydowany, a zaraz potem ustąpić i wycofać z byle powodu. A jeszcze w dodatku dość nieśmiało ją adorował. Zaś jeśli chodzi o wielbicieli, to tego popołudnia i potem wieczorem, kilkakrotnie wyglądała zza kuchennych drzwi, w nadziei, że Zorro tym razem nie zaszył się z powrotem w swojej kryjówce, gdziekolwiek by to nie było, i zajrzy jeszcze w odwiedziny. Niestety, też się nie zjawił…
Wzdychając znów z żalu nad niestałością swych dwu adoratorów, Victoria ruszyła na górę, do swego pokoju i do skrytki pod łóżkiem, gdzie co wieczór zamykała utarg. Otworzyła drzwi i tylko doświadczenie, nabyte przez lata znajomości z Zorro, powstrzymało ją od krzyku, który pobudziłby śpiących w pokojach gości. Doświadczenie i widok palca przyciśniętego do ust w uniwersalnym geście nakazu milczenia.
Odstawiła na stół lampę i skrzynkę, nim zdecydowała się odezwać.
– Felipe? – spytała, zniżając głos. – Co ty tu robisz? – I zaraz zbeształa się w myśli za głupotę swego pytania. Felipe, wychowanek i osobisty służący don Diego, był głuchoniemy. Potrafił wprawdzie sporo przekazać gestami, ale nie należała do tego odpowiedź na takie właśnie pytanie.
Felipe zeskoczył z parapetu, złapał ją za rękaw i pociągnął w stronę drzwi, wciąż dając znaki, by zachowała milczenie. Zatrzymała go.
– Czym tyś się tak ubrudził? – spytała, bo jasną koszulę i spodnie chłopaka pokrywały ciemne plamy. – Co to? – Przyciągnęła go bliżej stołu. – Och!
Ciemna plama na rękawie, w świetle lampy, okazała się być brunatnoczerwona, sztywna i szorstka w dotyku. Kolana, przód koszuli i rękawy Felipe były poplamione krwią. Nagle potrzeba zachowania ciszy nabrała dodatkowego znaczenia.
– Skąd to? Ktoś się zranił? Diego ma kłopoty? – zaczęła pytać gorączkowo. Felipe skrzywił się rozpaczliwie, jakby było tego zbyt wiele, by mógł wyrazić gestami. Raz jeszcze szarpnął ją w kierunku drzwi.
– Już idę, idę! – odparła.
W gorączkowym pośpiechu Victoria wepchnęła skrzynkę do skrytki, złapała z kufra czyste prześcieradło i okręciła ramiona szalem.
Gdy Felipe zaprowadził ją za szopę na obrzeżu miasta, przeżyła kolejny wstrząs na widok przywiązanych tam koni. O ile mogła się zorientować w nocnym mroku, stała tam niewysoka srokata klaczka Felipe, a obok niej… Tornado, wierzchowiec Zorro.
– Coś się stało z Zorro? – wypaliła, niezdolna powstrzymać się od tego pytania. Było pierwszym, jakie przyszło jej na myśl. Inne, jak to, czemu właśnie Felipe do niej przyszedł, mogły poczekać. Nagłe pojawienie się chłopca i plamy na jego ubraniu nabrały bowiem złowróżbnego znaczenia.
Felipe w odpowiedzi popchnął ją w kierunku rumaka. Przez chwilę obawiała się reakcji zwierzęcia, ale koń stał niczym wykuty z kamienia, gdy sadowiła się w męskim siodle, podwijając fałdy spódnicy. Chłopak złapał wodze Tornado i ruszyli w mrok.
Nie wiedziała, dokąd właściwie jadą. Felipe narzucił tak ostre tempo, że jedynie trzymała się łęku siodła, wpatrzona w migocącą w mroku koszulę chłopaka. Znała doskonale okolice puebla, ale Felipe prowadził bocznymi, mało używanymi ścieżkami. Miała jednak nieprzyjemne przeczucie, że jedzie najprostszą drogą do celu, i że pośpiech, jaki narzucił, jest oznaką prawdziwego niebezpieczeństwa. Orientowała się w przybliżeniu, że wjechali gdzieś na wzgórza, gdzie stało kilka co większych hacjend, ale gdzie byli dokładnie, nie mogła się zorientować. Wreszcie, w niewielkim wąwozie, zwolnił i w końcu stanął. Gdy zsiadła, klepnął Tornado po zadzie i koń posłusznie ruszył przed siebie, w noc. Zrozumiała, czemu tak zrobił, gdy wierzchowce zniknęły gdzieś za załomem skały, na ścieżce tak wąskiej, że nie umiała sobie wyobrazić, jak można ją przejechać w siodle. Za załomem chłopak wciągnął ją w rozpadlinę, wąską i mroczną, i dopiero po przejściu kilkunastu kroków zobaczyła majaczące w jej głębi światło, niewątpliwie lampy czy świec. Gdzieś przed nią postukiwały na kamieniach kopyta koni.
Jaskinia była niewielka, w przeważającej części zagospodarowana na stajnię i tam Tornado ustawił się już spokojnie przy żłobie. Z boku dostrzegła murowane wyjście do drugiej części, bardziej przypominającej ludzkie mieszkanie, zastawione stołami i dziwacznymi sprzętami, ale jej uwagę przyciągnął leżący przy tym przejściu okryty kocem kształt na podłodze.
– Zorro! – Upadła na kolana, odsuwając koc.
Leżał na boku, skulony. Pod nim ktoś, zapewne Felipe, położył drugi koc i trochę siana. Rozumiała, czemu to zrobił. Nieprzytomny dorosły mężczyzna, tak wysoki i postawny jak Zorro, był zbyt ciężki dla szczupłego chłopaka, by przenieść go gdzieś dalej. Koszula Zorro była rozdarta, nagą pierś mężczyzny przepasywał poszarpany, przesiąknięty krwią pas materiału. Felipe musiał go opatrywać w wielkim pośpiechu.
Victoria rozejrzała się dookoła. Ciemne plamy na podłodze były podpowiedzią, co się wydarzyło. Zorro, w jakiś sposób raniony, przyjechał do swojej kryjówki i upadł, zaraz po tym, jak zsiadł z konia. Przypomniała sobie pożegnalną salwę żołnierzy alcalde i to, że przez większość popołudnia Felipe siedział przy don Alejandro, i zadrżała. Kiedy oni tam świętowali zwycięstwo, człowiek, któremu je zawdzięczali, wykrwawiał się samotnie tutaj, na tej kamiennej podłodze.
Ale teraz ona tu była, i mogła pomóc.
– Felipe – zaczęła. – Dziękuję, że mi zaufałeś. Pomóż mi teraz.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, było wyciągnięcie spod żłobu Tornado kolejnej wiązki siana. Objęła Zorro za ramiona i podciągnęła do góry, a na jej sygnał Felipe podsunął siano pod koc, by podeprzeć rannego i lepiej ułożyć. Potem będzie musiała go jakoś przesunąć gdzieś dalej, pomyślała, podłoga jaskini nie jest dobrym miejscem do zdrowienia z ran. Zorro jęknął słabo. Jego skóra była niepokojąco chłodna i wilgotna.
– Cii… – szepnęła. – Teraz będzie ci trochę wygodniej. A zaraz poprawimy te bandaże. Felipe – odwróciła się do chłopaka. – Potrzebuję gorącej wody i noża, by założyć lepszy opatrunek.
– Nie… – Usłyszała słaby szept.
Zorro miał otwarte oczy. Początkowo wydawało się Victorii, że jej nie poznaje, ale już po chwili uśmiechnął się lekko. Złapał ją za rękę. Zadrżała, czując, jak słaby jest ten chwyt, gdy ona pamiętała jego silne i pewne dłonie, a Zorro poprowadził jej dłoń ku tyłowi swojej głowy, tam, gdzie był węzeł osłaniającej jego twarz maski.
– Zorro, nie… – wyszeptała.
– Obiecałem ci… – odpowiedział. Przez chwilę zdawał się zbierać siły. – Obiecałem ci – powtórzył słabym, ale pewnym głosem – że przyjdzie dzień, kiedy zobaczysz mnie bez maski. Wybacz, błagam, że to ten dzień… i zdejmij mi maskę.
Pamiętała to. Zatem, drżącymi dłońmi, rozwiązała tkaninę i zdjęła maskę. Gdy czarny materiał zsuwał się z twarzy, Zorro westchnął, jakby z ulgą.
– Madre de Dios! – Victoria przycisnęła do twarzy trzymany materiał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
Leżał przed nią don Diego de la Vega, syn najbogatszego caballero w Los Angeles, miejscowy dziwak i ekscentryk, ostatnia osoba, o którą zapytana mogłaby od razu i bez zastanowienia powiedzieć, że ma coś wspólnego z Zorro. Przez moment wydawało się jej, że to co się właśnie wydarzyło, to żart, okrutny i nieudany żart Diego, który z jakiegoś powodu wymknął mu się spod kontroli, ale zaraz wróciły wspomnienia. Uwagi Zorro, że ma swoje oczy i uszy w pueblo, stąd wie, co się tam dzieje i to, że mimo wszystko zachęcał ją do bliższej znajomości z Diego; chwile, gdy don Diego zdawał się wypadać z odgrywanej roli i działał niespodziewanie energicznie i skutecznie; to, że nigdy, przenigdy nie widziała ich obu rozmawiających ze sobą, choć i Diego, i Zorro czasem wspominali, że się kontaktują; i to, że przecież Zorro pojawił się krótko po tym, jak Diego wrócił z Hiszpanii. A na koniec ta obietnica, która była przecież tylko między nią i Zorro, i na której chciała budować swoją przyszłość. Wszystko się zgadzało.
– Diego… Zorro… – wyjąkała.
– Wybacz mi… – szepnął.
– Nie ma czego… – odpowiedziała.
– Dobrze, że jesteś… Obawiałem się już, że cię nie zobaczę…
Otoczyła barki Diego, nie, Zorro, ramieniem i podciągnęła, by mógł się o nią oprzeć. Odetchnął z ulgą, z wysiłkiem przyciągnął jej dłoń i ucałował jej wnętrze, Victoria objęła go i zamknęła oczy, by powstrzymać łzy. Bezskutecznie.
Dreszcz, jaki wstrząsnął Diego, wytrącił ją z zauroczenia.
– Muszę cię opatrzyć – powiedziała. – Felipe – klęczący po drugiej stronie rannego chłopak poderwał głowę. Przez moment zdziwiła się, że ją usłyszał, ale wyjaśnienie tego mogło poczekać. – Potrzebuję gorącej wody. Możesz ją przynieść? I potnij to prześcieradło na pasy – dorzuciła.
– Nie… – zaprotestował Diego.
– Co? Ale dlaczego?
– Chciałem… Chciałem tylko zobaczyć cię jeszcze raz… Pożegnać się i poprosić o wybaczenie… – Chwila, gdy miał więcej sił, już minęła, znów szeptał. – I ostrzec… Żebyście uciekali…
– Jak to: pożegnać? – Victoria nie wierzyła własnym uszom. – Jak to: uciekali? I co do tego ma twój opatrunek? Że się wykrwawisz?
– Tak będzie lepiej. Nie mam ochoty na egzekucję – westchnął Diego. Obrócił głowę tak, że wtulił się policzkiem w ramię Victorii. – Wolałbym zostać z tobą… Ale alcalde… Alcalde was zabije…
Alcalde. Nagle Victoria zrozumiała, co miał na myśli. Ranny Diego zaraz po tym, gdy strzelano do Zorro – to mogło przekonać każdego. Nie zdołają ukryć ani postrzału, ani powiązania nieobecności Diego z brakiem Zorro w okolicy. A alcalde nie będzie zbyt długo pytał o dowody. Prócz nienawiści do Zorro miał spore powody by czuć niechęć, czy to do niej, czy do don Alejandro. Felipe zaś nie liczył się wcale, Ramone mógł go posłać na szubienicę za sam fakt bycia mieszkańcem hacjendy de la Vegów. Nic więc dziwnego, że ranny Diego, a raczej Zorro, myślał o bezpieczeństwie jej i ojca. Nagle zrozumiała całą jego rozpacz i desperację, jaką musiał odczuwać, leżąc tu w jaskini, krwawiąc i czekając na nią, by się pożegnać i ostrzec przed niebezpieczeństwem. I jego pogodzenie się z nieuchronną śmiercią, czy to od rany, czy z rąk alcalde.
Ale nie, ona nie mogła się na to zgodzić. Delikatnie opuściła Diego z powrotem na posłanie z koca i uklękła tak, by widzieć jego twarz.
– Nie – oświadczyła. – Nie będę uciekać.
Obok niej Felipe gwałtownie gestykulował. Dotknął ramienia Zorro, potem potrząsał głową, kreślił w powietrzu znak „Z”, wskazywał na Tornado, wreszcie postukał się w głowę w tak natarczywy sposób, jakby chciał go do czegoś przekonać. Diego w końcu pokręcił głową.
– Tym razem się nie uda… Tej rany już nie ukryję… Uciekajcie…
– Nie! Wymyśl coś! Musisz! Nie możesz sobie tak po prostu umierać! – wybuchła Victoria. Jej przerażenie, żal i rozpacz przerodziły się w irytację. Może nie odezwałaby się tak do Zorro, ale fakt, że był on także don Diego, sprawił, że się nie wahała. – Jeśli czegoś nie wymyślisz, Zorro, to przysięgam, że cię sama zabiję!
Gwałtowność tego stwierdzenia przywołała uśmiech na twarz Diego, ten sam zuchwały, krzywy uśmieszek, jaki miewał Zorro. Victoria aż zaniemówiła, a Felipe wręcz podskoczył. Wskazał na nią, na Diego, zrobił gest, jakby celował z pistoletu.
– Nie, Felipe… – westchnął Diego. – Alcalde ją za to zabije. A ja nie będę mógł pomóc i sprawa się wyda.
Felipe potarł czoło w namyśle i nagle poderwał się na nogi, odgrywając całą pantomimę. Tarł twarz, kreśląc na niej jakieś znaki, potem celował w Victorię, udawał szamotaninę z niewidocznym przeciwnikiem. Diego uważnie śledził jego gesty.
– Tak… – powiedział wreszcie. – Tak… – Nagle otworzył szeroko oczy. – Jaka jest teraz pora dnia? – zapytał.
– Noc. Północ już chyba.
– To może… to może się udać! – ożywił się nagle. – Felipe! – Mimo słabości jego głos miał znów w sobie te stalowe nuty, jakie znała u Zorro. – Przynieś mi ubranie Diego! Musimy wracać do pueblo!
– Po co? – przerwała Victoria. – Wciąż krwawisz! Muszę cię opatrzyć!
– Nie. Felipe, idź! Musimy odegrać napad.
– Napad? – spojrzała oszołomiona.
– Napad. – Diego spojrzał na nią, nagle ożywiony i zdeterminowany. – Ktoś napadnie mnie w twojej gospodzie i postrzeli…
– Jesu Christo! – przeżegnała się Victoria. – To się uda! Ale jak się tam dostaniemy?
– Konno. Felipe przywiąże mnie do siodła Tornado.
– Oszalałeś? Krwawisz. Nie przeżyjesz tego.
– Wolę umrzeć tak, niż na szubienicy alcalde. Przy tobie, a nie razem z tobą – odparł Zorro. Nie miała wątpliwości, że teraz mówi z nią Zorro. Słaby, ranny być może śmiertelnie, ale zdeterminowany, by ocalić tych, których kocha. – I jeszcze jedno. Jeśli umrę, oskarżysz o tę ranę i śmierć Zorro.
– Nie!
– Tak. Skoro postrzelił rywala, choćby przypadkowo – uśmiech złagodził ostrość jego słów – nikt nie będzie się dziwić, że uciekł. Nikt nie będzie go już szukał.
X X X
Gdy niebo nad Los Angeles zaczęło szarzeć na wschodzie, Victoria rozejrzała się po głównej izbie gospody. Wszystko było gotowe. Stół, na nim talerz z resztkami chleba, dzbanek, dwa kubki, kałuża wina, obok przewrócony stolik – to opowiadało historię nagle przerwanej późnej kolacji. Diego, jeszcze bledszy i słabszy niż kilka godzin temu, leżał na podłodze, biała koszula nasiąkła krwią. Krwawa plama dookoła jego boku była jednak dziełem Felipe – w opłotkach Los Angeles ściągnął skądś kurczaka i teraz rozlał jego krew dookoła, by uprawdopodobnić ciężką ranę Diego. Sam Felipe znikł już w kuchennych drzwiach, w ciemnym ubraniu, kapeluszu i pelerynie Zorro, gotowy, by odegrać ucieczkę czy też pościg za zabójcą.
Victoria podniosła nabity samym prochem pistolet, ciężką, toporną broń, o posiadanie jakiej można było oskarżyć dowolnego przygodnego włóczęgę, a którą Felipe wygrzebał gdzieś w kącie jaskini. Przyklękła przy Diego.
– Gotowy? – spytała.
– Tak – uśmiechnął się słabo, nie otwierając oczu. Mimo, że w końcu wzmocniła jego opatrunek, a Tornado miał wyjątkowo równy krok, boleśnie odczuł jazdę z jaskini. I nie cała krew na koszuli pochodziła od kurczaka. Felipe zdjął mu bandaże i zabrał je ze sobą. Jednak teraz Zorro uśmiechał się i dorzucił. – Pocałuj mnie.
Spełniła jego prośbę. Miał suche i chłodne wargi, odrobinę smakujące tym winem, które w niego wmusiła.
– Kocham cię – szepnął, gdy podniosła głowę.
– Ja też.
– Pamiętaj, tuż przy boku. To musi być świeży postrzał, w szamotaninie.
Victoria przyłożyła lufę broni przy koszuli na boku ukochanego i nacisnęła spust. Gdy huknął strzał, odrzuciła broń i zaczęła krzyczeć o ratunek. Po chwili gdzieś na zewnątrz zagrzmiały kopyta Tornado.
To be continued…
- Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 5 epilog