Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los Angeles ma znów alcalde. Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
Rozdział 11. Miłosierdzie alcalde
Następnego dnia Ignacio de Soto czuł się już znacznie lepiej, choć nie na tyle, by nie przespać większości czasu. Doktor Hernandez odetchnął z ulgą, że alcalde już nie gorączkuje, pocieszył chorego i sierżanta, że po tym dniu de Soto będzie mógł wstać z łóżka i pojechał do de la Vegów, zająć się opatrunkami doñi Marii. Nie zauważył, że Mendoza przyjął jego zapewnienia z nieskrywanym przerażeniem.
Sierżant, o czym doktor nie wiedział, miał powody, by się bać. Kiedy bowiem de Soto wstał, pierwszą rzeczą, jaką zrobił po toalecie i solidnym śniadaniu, była inspekcja aresztu. Mendoza patrzył tępo, jak de Soto otwiera drzwi i przechodzi krótkim korytarzykiem pomiędzy celami. Alcalde podszedł jeszcze do okna, wyjrzał przez nie i, zmęczony tym spacerem, wrócił za biurko.
– Wystawiliście nagrobek? – rzucił po chwili, już zajęty przeglądaniem papierów.
– A… alcalde? – zająknął się Mendoza.
– Pytam, czy na grobie Rivasa jest jego nazwisko. – De Soto nie odrywał wzroku od księgi raportów, gdzie Mendoza niezgrabnymi kulfonami wpisał, kogo i kiedy wysyłał na patrol.
– Nie… – wykrztusił sierżant.
– Bardzo dobrze. Morderca nie powinien mieć swego imienia na grobie. Zwłaszcza taki morderca jak on.
– Ale…
– Co? – Alcalde zatrzasnął księgę i odwrócił się do sierżanta. – Nadal uważacie, że był niewinny? Jesteście bardziej niż głupi, sierżancie. Jesteście naiwni! – prychnął pogardliwie, ale na widok pobladłej twarzy Mendozy złagodniał. – Jak powiedziałem – wyjaśnił – jesteście naiwni. Wierzycie, że ludzie są dobrzy. Mnie doświadczenie nauczyło, że można się po nich spodziewać wszystkiego, w tym najczarniejszej niewdzięczności. Rozumiecie to, sierżancie?
– Si, mi alcalde… – Sierżant przełknął nerwowo.
– To bardzo dobrze. Wydawało mi się, że macie jakieś niemądre obiekcje. Ale widzę, że potraficie wykonywać rozkazy. I mieliście dobry pomysł, pozostawiając szafot na placu. Będzie przypominał, że tu, w Los Angeles, przestrzegamy prawa… – De Soto poprawił się w fotelu. – Każdy się dwa razy zastanowi, nim je złamie… A teraz idźcie już. Macie chyba coś do zrobienia, czyż nie?
Mendoza wyszedł i odetchnął głęboko. Nie potrafił się zdobyć na to, by się przyznać, co się naprawdę stało z Jose Rivasem, ale zaraz pocieszył się tym, że przecież prawdziwy zabójca don Sebastiana zostanie wkrótce schwytany. Wtedy wszystko się ułoży. A na razie on ma pracę do wykonania… Patrole, kontrole… Niepokój jednak pozostał, powodując, że sierżant wciąż nerwowo oglądał się na wjazd do pueblo. Spodziewał się, że lada chwila pojawi się tam Jose, może nawet w towarzystwie alcalde Ramireza, ale na pewno z Porvasem. Don Ignacio będzie wściekły, ale wszystko się ułoży, powtarzał sobie i bez apetytu grzebał łyżką w talerzu polewki, aż señora Antonia przyglądała mu się ze zdziwieniem.
Dzień mijał jednak, a Jose nie wracał. Mendoza denerwował się coraz bardziej, a tymczasem życie w garnizonie i pueblo toczyło się swoim codziennym torem, z tą drobną różnicą, że na widok pustej szubienicy każdy przechodzący przez plac odrobinę przyspieszał kroku, a goście gospody doñi de la Vega woleli siedzieć wewnątrz niż na werandzie. Kapral Rojas wyruszył na popołudniowy patrol, a Sepulveda wrócił z porannego. Koń w jego oddziałku okulał i trzeba było wezwać kowala, by go rozkuł i wyczyścił zropiałe kopyto. Jego jeździec, szeregowy Navarra, szedł na piechotę ostatnie mile, chcąc oszczędzić wierzchowca, i teraz trzymał nogi w misce z wodą, lecząc poobcierane pięty. Szeregowi Roberto i Juan posprzeczali się w gospodzie o wino, który z nich będzie płacił za dodatkowy dzbanek. Na placu spłoszył się osioł jednego peona i nim go złapano, rozbił o szafot wózek. Dwie gospodynie przestraszyły się także i zwymyślały za to i właściciela zwierzęcia, i żołnierzy. Podczas sjesty Gomez pokłócił się z Munozem i kapral Rojas wyznaczył mu karną wartę przed drzwiami alcalde. Słowem, nie działo się nic nadzwyczajnego.
Gdyby jednak Marco Rojas wiedział, do czego doprowadzi swoim rozkazem, dwa razy by się zastanowił, wyznaczając Gomezowi taką, a nie inną karę.
x x x
Mendoza ziewał rozdzierająco nad śniadaniem. Przez całą noc niemal nie zmrużył oka, nadsłuchując, czy z placu nie dobiegnie go jakiś hałas i zerwał się jeszcze przed świtem z łóżka, by sprawdzić, czy w gospodzie nie pojawili się upragnieni goście. Nikogo jednak nie było. Sierżant ze zdenerwowania niemal nie mógł przełykać i aż podskoczył, gdy naprzeciw niego alcalde oparł się o stół.
– Sierżancie… – Głos de Soto był cichy i łagodny.
– Si, mi alcalde! – Mendoza poderwał się z miejsca, zostawiając niedojedzone śniadanie.
– Powiedzcie mi, sierżancie… – Alcalde nadal mówił cicho, niemal jak do siebie samego. – Powiedzcie mi, kto był świadkiem egzekucji Rivasa. Bo nie szeregowy Gomez, prawda?
Sierżanta wmurowało w ziemię. To było to, czego się bał. Teraz musiał już mówić prawdę i tylko prawdę, nie mógł się ukryć za jakimkolwiek kłamstwem.
– Alcalde… ja… – wyjąkał.
De Soto okręcił się w miejscu.
– Co wy, sierżancie? Co wy?! – warknął. – Rozmawiałem z Gomezem. Byłem na cmentarzu. Gdzie jest Rivas?
– Myślałem…
– Za dużo myślicie, Mendoza! Gdzie jest Jose Rivas?
Przerażony Mendoza rozejrzał się dookoła. Na werandzie, mimo porannej pory, zebrało się już sporo osób, mieszkańców Los Angeles, caballeros i peonów. Byli też żołnierze, ci, którzy nie pojechali jeszcze na patrol. Wydawało mu się, że wszyscy obserwują jego rozmowę z de Soto.
Alcalde dostrzegł jego panikę, bo odezwał się znów łagodniejszym tonem.
– Sierżancie, nie musicie się obawiać przyznania do winy. Obiecuję, że jeśli będziecie szczerzy, będę… miłosierny.
Sierżant przełknął ślinę, zamknął oczy i zdecydował się.
– Wypuściłem Jose z aresztu… Pojechał do Santa Barbara… On…
– Dosyć! – przerwał mu de Soto.
Mendoza rozpaczliwie potrząsnął głową.
– On jest niewinny, alcalde! Doña Maria powiedziała…
– Co?
– Powiedziała, że to dzierżawca, Tomas Porvas strzelał… Wypuściłem Jose, bo…
– Dosyć! – powtórzył de Soto. – Nie wiem, czy jesteście naiwni, czy dość bezczelni, by wierzyć w moją naiwność, sierżancie, ale na pewno zapomnieliście, czym jest dyscyplina i posłuszeństwo wobec dowódcy – wycedził lodowatym tonem. – W południe zostanie wam wymierzona kara! Do tej pory macie przebywać w waszej kwaterze. Odmaszerować!
Pobladły sierżant wyprostował się sztywno i ruszył przed siebie, omal nie spadając ze stopni na werandę. Pozbierał się jakoś i pomaszerował wprost do bramy garnizonu. De Soto rozejrzał się po oniemiałych gościach gospody.
– Żołnierze! Do garnizonu! – polecił.
Kilku szeregowych wysunęło się z grupy i ruszyło w stronę bramy. Alcalde raz jeszcze rozejrzał się po zgromadzonych
– Rozumiem, że wszyscy tu wiedzieli o tej sprawie? – zapytał znów łagodnie.
Rozległo się kilka przytaknięć.
– Zwrócę waszą uwagę, że sierżant podważył autorytet dowódcy. – Tym razem głos de Soto zabrzmiał znacznie ostrzej. – To sprawa wewnętrzna, wojskowa, więc nie będę przyjmował żadnych delegacji, w jego obronie. – Spojrzał przy tych słowach ostro na don Alfredo, który już otwierał usta, by zaprotestować. – To jest zagrożenie dla całego garnizonu! A sprawę tego Rivasa, czy też Porvasa, rozpatrzę jako następną, kiedy już doña Maria – alcalde uśmiechnął się szyderczo – będzie dość zdrowa, by złożyć sensowne zeznania. Jeśli będzie tak zdrowa.
Odwrócił się i odmaszerował, zostawiając za sobą zaskoczonych, oniemiałych ludzi. Za chwilę wszyscy zebrani zbili się w gromadę, dyskutując zawzięcie. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że Felipe wymknął się kuchennymi drzwiami.
x x x
Trzaśnięcie drzwiami w hacjendzie de la Vegów zabrzmiało niemal jak wystrzał. Victoria podniosła głowę znad książki, zaskoczona nieoczekiwanym hałasem.
– Felipe? – zdziwiła się. – Co się stało?
Chłopak zaczął gwałtownie gestykulować.
– Spokojnie, spokojnie, wolniej… Nie rozumiem…
– Alcalde chce ukarać Mendozę w południe – odezwał się Diego. W odróżnieniu od niej, nie miał kłopotów z odczytaniem pospiesznych gestów Felipe.
– Ukarać? Za co? Mendoza wczoraj był cały dzień jakiś nieswój…
Felipe znów zaczął pokazywać.
– Co? Egzekucja? Czyja, Mendozy? Nie… Mendoza miał… No tak, Jose Rivas, tak?
Chłopak potwierdził i dalej sygnalizował.
– Mendoza wypuścił Jose z aresztu? Podejrzewałem to… – westchnął Diego. – Dobrze zrobił, ale teraz siedzi po uszy w kłopotach. Bardziej niż po uszy…
– Nie rozumiem…
Chłopak znów zaczął sygnalizować.
– Żadnych wyjaśnień, tak? Nie wpuści caballeros? Kto kłamca? Mendoza? – Młody de la Vega westchnął ciężko. – Jest gorzej, niż się obawiałem. De Soto spostrzegł, że sierżant bywa samodzielny…
– To znaczy? – spytała Victoria. – Czemu gorzej? Co on zrobi?
– De Soto jest żołnierzem. Ramone wymyślał raczej proste kary, dodatkowe warty, utratę żołdu… Były nieprzyjemne, ale on wiedział, że nie może stracić choćby jednego człowieka z oddziału. Ignacio nie ma takich hamulców. On służył w Europie, w regularnej formacji, gdzie karano według wojskowego kodeksu, chłostą czy szubienicą. Tak też ukarze sierżanta.
– To znaczy?
– Mendoza otwarcie zlekceważył otrzymane rozkazy i uwolnił więźnia. To już nie jest niezgrabność czy drobna niesubordynacja, ale otwarty sprzeciw. I bunt. A bunt karze się śmiercią. Tym bardziej, że sierżant właśnie udowodnił, że może działać za plecami alcalde. Podważa jego autorytet.
Felipe gwałtownie pokiwał głową, potwierdzając, że coś takiego właśnie usłyszał w gospodzie. Victoria podniosła dłonie do ust.
– Madre de Dios! – jęknęła. – Ta przeklęta szubienica!
– Właśnie, szubienica… – Diego uśmiechnął się słabo. – Nie martwiłem się nią do tej pory, bo to Rojas nadzorował jej budowę.
– I?
– Nie ma zapadni.
Zaskoczona Victoria, mimo strachu, uśmiechnęła się szeroko, gdy zrozumiała, co to oznacza.
– Nie ma zapadni… – powtórzyła. Obok niej Felipe śmiał się tak, jak to tylko on potrafił, bezgłośnie, zgięty prawie w pół z uciechy.
Wesołość Diego jednak zaraz znikła.
– Gdy Ignacio się zorientuje, że to tylko atrapa, może być… niedobrze – powiedział.
Te słowa sprawiły, że i Victoria przestała się śmiać. Mogła sobie wyobrazić reakcję de Soto na to odkrycie. A także to, jak może wyglądać egzekucja.
– Jeśli postanowi zabić Mendozę…
– A postanowi… – odpowiedział Diego. – Ojciec go nie powstrzyma. Nie, kiedy idzie o władzę nad garnizonem i pueblo…
Felipe wszedł pomiędzy nich dwoje i z rozmachem zakreślił dłonią znak w powietrzu. Diego dotknął jego ręki, odsuwając ją w dół. Nie odrywał spojrzenia od żony.
– Mam powiedzieć, że mamy pecha? – spytała wyzywająco.
– A co ja mam powiedzieć? – odpowiedział jej pytaniem.
– Chcesz tego.
– Zawsze chciałem. Od początku.
– Wiem o tym. Jedź.
– CO?
– Powiedziałam. Jedź! I niech de Soto to popamięta! – oświadczyła, usiłując nie myśleć, o co ją zapytał mąż, na co daje zgodę i co to może oznaczać dla jej rodziny.
Diego uśmiechnął się, bardzo szerokim, łobuzerskim uśmiechem. Mogła niemal dostrzec, jak rozważa kolejne sztuczki i plany ataku. Nagle przyciągnął ją do siebie, pocałował i nim zdołała złapać oddech, okręcił się na pięcie i pognał do biblioteki.
Felipe podskoczył w miejscu, złapał Victorię za ręce, nieoczekiwanie pocałował w policzek i pobiegł za swym starszym przyjacielem.
x x x
Ciszę panującą na placu zakłócał tylko szczekający gdzieś w zaułku pies. De Soto, w galowym mundurze, po raz kolejny przeszedł wzdłuż krawędzi podestu, lustrując wzrokiem zebranych w dole ludzi. Nie miał wątpliwości, że są przestraszeni. Wreszcie przestraszeni. Wreszcie zdali sobie sprawę, że człowiek przysłany z Madrytu ma nimi rządzić, a nie tylko słuchać ploteczek nad kubkiem wina, doradzać, jakie posiać zboże i jaką krowę kupić, czy też nadstawiać karku przy jakimś najeździe, w obronie kilku chatynek, nędznych krów i jeszcze nędzniejszych kur. Teraz już wiedzą, że nie taka miała być jego rola. Teraz, po tym, co zobaczą, będą go słuchać.
Za plecami de Soto zdenerwowany Mendoza spróbował przełknąć, ale miał na to zbyt wyschnięte usta, więc przestąpił tylko nerwowo z nogi na nogę. Nie odrywał wzroku od alcalde. De Soto zerknął na niego, przelotnie, właściwie obojętnie i nadzieja sierżanta rozpaliła się na nowo. Alcalde przecież był tak mądrym i dobrym człowiekiem. To prawda, że łatwo wpadał w gniew, że czasem decydował o czymś pospiesznie, ale przecież każdy się może rozzłościć czy powiedzieć coś bez zastanowienia. A tym razem miał już czas, by ochłonąć. No i obiecywał. To prawda, że sierżant zawinił, nie mógł się tego wyprzeć, ale sprawa była zbyt poważna. Alcalde sam przyzna mu rację, gdy się wszystko wyjaśni…
De Soto odchrząknął, oczyszczając gardło z pyłu i sierżant zamarł.
– Zgodnie z królewskim prawem, żołnierz, który nie wykonał rozkazu, ma zostać wychłostany – oznajmił alcalde. – Żołnierz, który otwarcie odmawia wykonania rozkazu, jest buntownikiem! A bunt karany jest śmiercią. Sierżant Mendoza dopuścił się obu tych występków. Winien zostać zachłostany na śmierć!
Cisza na placu była absolutna. Nawet pies przestał szczekać.
– Ale ja jestem człowiekiem miłosiernym…
Sierżant wstrzymał oddech. Alcalde chciał go ukarać, to pewne, ale tylko go straszy. Obiecał przecież…
– …dlatego każę go jedynie powiesić!
Na placu podniósł się gwar, a Mendozie pociemniało w oczach. Przez moment nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Jak to, powiesić? Przecież przyrzekł! Popatrzył na alcalde z urazą i rozpaczą, nie mogąc wykrztusić z siebie nawet słowa protestu, ale de Soto tylko się uśmiechnął. Chłodno, z satysfakcją i sierżant zdał sobie sprawę, że to było zaplanowane, że go oszukano. W jednej chwili zrozumiał, że Ignacio de Soto niewiele się różni od Luisa Ramone. Oślepiony przez łzy żalu i zawodu, Mendoza prawie nie widział, jak kapral Sepulveda przerzuca przez belkę sznur i mocuje pętlę. Chciał się pomodlić, ale słowa uciekły mu z pamięci, gdy założono mu stryczek na szyję.
– Alcalde, nie możecie! – odezwał się ktoś nagle. – Nie wolno tak! Sierżant musi pojednać się z Bogiem!
Padre Benitez! Mendoza na moment poczuł ulgę, że nie będzie tak całkowicie sam i że ta straszna rzecz zostanie na chwilę odroczona, ale de Soto natychmiast ją rozwiał.
– Kiepskim jesteście kapłanem, padre – oświadczył – skoro ktoś w tym pueblo nie jest gotów na spotkanie z Bogiem!
Szmer, jaki się w tym momencie rozszedł po placu, był znacznie silniejszy, niż ten po ogłoszeniu wyroku. Ludzie już otrząsnęli się z zaskoczenia i drwina alcalde z powszechnie lubianego padre wzbudziła gniew.
– Jeśli chodzi wam o jego rozgrzeszenie, padre – mówił dalej de Soto – to możecie odmówić tu modlitwę. Nie mam ochoty tracić na niego czasu więcej, niż to konieczne. Jest jeszcze zbiegły morderca do schwytania. Kapralu, skończyliście?
– Tak, alcalde – odparł posłusznie Sepulveda i cofnął się o krok.
De Soto odwrócił się do sierżanta, potem zerknął na gorączkowo modlącego się księdza i wzruszył ramionami.
– Na mój sygnał, kapralu – stwierdził sucho, ale nie poruszył się, najwyraźniej pozwalając padre Benitezowi na chwilę modlitwy.
Mendoza zacisnął powieki, lecz zaraz z powrotem otworzył oczy. Nie chciał widzieć, jak alcalde daje ten ostateczny znak, ale nie potrafił czekać w ciemności.
– Chwileczkę! – odezwał się nagle jeszcze ktoś, a sierżant nie mógł nie rozpoznać tego głosu. Spojrzał w tamtą stronę, niemal nie wierząc własnym uszom i sapnął z niedowierzania i nagłej ulgi, gdy zobaczył, kto mówi.
Ludzie na placu też poznali mówiącego i przez tłum przetoczył się jeden okrzyk.
– Zorro!
De Soto okręcił się w miejscu, niczym atakujący grzechotnik.
– A więc to jest Zorro… – mruknął trochę do siebie, trochę do stojącego za nim kaprala.
Sepulveda nie odpowiedział. Musiał sobie zdać sprawę w tamtej chwili, że nie ma przy sobie broni. Wydawało się też, że o broni zapomniała większość żołnierzy. Ludzie na placu już rozbiegli się na boki, zostawiając Zorro miejsce do walki, ale podwładni alcalde nie ruszyli do ataku, tylko zbili się w ciasną grupkę.
– Brać go! – krzyknął Ignacio de Soto.
Rojas obejrzał się na alcalde i machnął ręką, by żołnierze wreszcie rozproszyli się i spróbowali zatrzymać Zorro.
Przez następne minuty alcalde oniemiały wpatrywał się w pogrom na placu. Jego żołnierze, wyćwiczeni i zahartowani w potyczkach z bandytami, sromotnie przegrywali z jednym czarno odzianym jeźdźcem. Zorro wpierw cisnął im pod nogi jakąś kulę, a kiedy cofnęli się przestraszeni przed wydostającym się z niej dymem, zaczął przewracać ich niczym malowane laleczki czy małych chłopców bawiących się w wojnę, dzieciaki, które tylko przez przypadek ubrały się w mundury i noszą wyrzeźbione z drewna karabiny. Nie byli dla niego przeciwnikami. Padali na ziemię, lądowali w koszach, straganach i fontannie. Któryś uniósł muszkiet i wymierzył, ale akurat wpadł na niego kolega i obaj przewrócili się wprost pod nogi trzeciemu, a wtedy cała trójka pognała na czworakach, by się schronić pod stojącym na uboczu wozem. Wokół Gomeza zebrało się jeszcze paru żołnierzy, ale Zorro schwytał biczem słupek kramu i ściągnął im na głowę płócienną markizę.
De Soto wreszcie oprzytomniał. Miał jeszcze jeden atut w zanadrzu.
– Kapralu, zapadnia! – krzyknął. Sepulveda ani drgnął, zapatrzony w banitę. – Kapralu!
Widząc, że kapral nie reaguje, sam alcalde złapał za lewar zwalniający zapadnię.
Mendoza zdał sobie sprawę, że Zorro może się nie udać. Nie, żeby został pokonany, ale może nie zdążyć uratować jego, sierżanta. Sięgnął więc pospiesznie do szyi, lecz nim ściągnął sznur, de Soto szarpnął za dźwignię. Coś trzasnęło. Sierżant z przerażeniem spojrzał w dół, pod stopy, ale ku swemu zaskoczeniu nie zobaczył otwierającej się tam pustki. Drugie szarpnięcie, drugi trzask i alcalde zatoczył się w tył z urwanym lewarem w dłoniach. Mendoza zobaczył, że Marco Rojas, który właśnie chciał skryć się pod podwyższeniem przed Zorro, uśmiechnął się szeroko, nim zniknął pod deskami.
Świst lecącego noża, stuk ostrza o słup i sznur na szyi sierżanta zwisł luźno. De Soto wyszarpnął szpadę i rzucił się do schodów. Zorro zasalutował mu i zeskoczył z siodła. Dwa ostrza szczęknęły o siebie.
– Miło jest spotkać kogoś, kto coś wie o szpadzie – zauważył konwersacyjnym tonem Zorro po pierwszej wymianie uderzeń.
– Uczyłem się w Madrycie, u mistrzów! – sapnął de Soto.
– Czy mam się poddać z tego powodu? – zakpił Zorro. – Chyba nie macie o sobie aż tak wielkiego wyobrażenia?
– Nie musisz się poddawać… Zaraz… zerwę ci… tę maskę…
– Macie rację, alcalde. Nie muszę.
Zorro okręcił się w miejscu, przepuścił atak de Soto i jednym ciosem pięści posłał go na ziemię. Nim alcalde się ruszył, banita z powrotem siedział w siodle.
– Sierżancie, wsiadajcie! – Podjechał do podwyższenia. Mendoza spojrzał na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. – Już, sierżancie!
Sierżant bez wahania, choć niezbyt zgrabnie, wsiadł na grzbiet Tornado i kurczowo objął banitę. Zorro wydawał się nie zwracać na to większej uwagi, tylko poprowadził konia do miejsca, gdzie chwiejnie stał Ignacio de Soto.
– Sierżant może i zawinił, nie słuchając waszych rozkazów – oznajmił gniewnie – ale i wy winniście byli wysłuchać tych wszystkich, którzy mówili wam, że kto inny jest mordercą!
– Ty…
– Jeśli macie dbać o sprawiedliwość, alcalde, nie bądźcie tak pospieszni w wydawaniu wyroków! Zbyt łatwo jest popełnić błąd, a ludzie mają tylko jedno życie!
De Soto potrząsnął głową. Na policzku rozlewało mu się już zaczerwienienie, ślad po ciosie Zorro.
– Zapłacisz za to, Zorro – oświadczył. – Zapłacisz…
Zorro tylko się roześmiał.
– Słyszałem to już – stwierdził wesoło. – A to… – Przechylił się gwałtownie i szybkim gestem naznaczył mundur de Soto cięciami w kształt litery „Z”. – Byście pamiętali, że nadmierny pośpiech nie popłaca, alcalde!
Nim alcalde cokolwiek odpowiedział, Zorro ponaglił konia i wyjechał z Los Angeles, zostawiając za sobą pogrążony w chaosie plac.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 13