Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
ma znów . Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,

Od autora: Dziękuję Amidze, Filigrance i Ariance – za zachętę i pomoc.

Rozdział 6. Atak

Diego i wrócili dopiero kiedy niebo poszarzało o świcie i nie przywieźli żadnych wiadomości. Tak samo było następnej nocy i jeszcze następnej, kiedy zaglądali do kanionów, dolin wśród wzgórz czy opuszczonych gospodarstw. Bezowocnie. To samo w dzień robili żołnierze. Rozsyłane przez de Soto patrole przetrząsały okolice, przepytując przy tym napotkanych podróżnych, równie bezskutecznie. Po kolejnej nocy spędzonej w siodle Diego był już pewien, że jeśli Saragosa i jego banda wybierali się do Los Angeles, to albo nagle stali się niewidzialni, albo marudzili gdzieś po drodze.

także szykowało się na atak. Dzień w dzień żołnierze i mieszkańcy i okolic ćwiczyli pod rozkazami de Soto ostrzał przeciwników. Diego tylko to obserwował, bowiem po prostu odesłał go do gospody, twierdząc, że młody de la Vega ma za wielkie kłopoty z rozróżnieniem, który koniec muszkietu strzela, by pozwolić mu brać broń do ręki.

– Pozwalasz się tak traktować? – prychnęła Victoria, gdy de Soto wymaszerował z gospody, wykrzykując polecenia.

– Pozwalam – odparł Diego.

Miał dziwną, na poły rozbawioną, na poły kwaśną minę, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma się roześmiać, czy wybuchnąć gniewem. Gdy zauważył, że żona mu się przypatruje, uśmiechnął się z lekkim przymusem.

– Dlaczego? – spytała.

– Im mniej wierzy, że umiem walczyć, tym lepiej – odpowiedział sucho.

Teraz Victoria nie miała wątpliwości. Diego wykorzystał to zajście, by utrwalić w oczach de Soto swój obraz jako kogoś bezbronnego. Ale jednocześnie był zły, że przez to nie może działać z pozostałymi mieszkańcami pueblo.

– Myślisz, że taka obrona wystarczy? – zapytała jeszcze, chcąc odwrócić myśli męża od konieczności udawania niedołęgi.

– Nie. De Soto za bardzo polega na regularnych salwach. – W głosie Diego była wyraźna złość. Widział popełniane przez błędy i nie wiedział, jak je naprawić. – Jeśli będziemy na nich przygotowani – ciągnął już nieco łagodniejszym tonem – to rzeczywiście, taka kanonada powinna zatrzymać bandytów. Lecz wystarczy jeden błąd…

– Ale nie starasz się poprawić de Soto.

– Ojciec już to robi. – Diego wskazał za okno, gdzie na placu don żywo dyskutował z . – Jedno na pewno można powiedzieć o tym dobrego: ludzie nauczą się współdziałania. Reszta… – Machnął ręką.

Na placu grupka żołnierzy biegła, by ustawić się w szereg gotowy do strzału, a rozproszeni caballeros zbierali się za ich plecami, by stworzyć drugą linię ataku.

x x x

Skomplikowany plan nie dostał jednak szansy na wprowadzenie w życie. W piątkowe przedpołudnie, kiedy ruch na targu był największy, na plac w wjechała gromada jeźdźców, wrzeszcząc i strzelając. Wybuchła panika.

Na pierwszy krzyk kobiety Diego cisnął plik gazet pod najbliższy stragan i skoczył na werandę. Z tego miejsca mógł doskonale widzieć, jak przybysze rozjeżdżają się po placu, pozostawiając za sobą bezradnych, przerażonych i oszołomionych ludzi. Kramy waliły się jak domki z kart, utrudniając ucieczkę sprzedawcom i kupującym, przestraszone ptactwo wylatywało z klatek, a zwierzęta wymykały się z prowizorycznych zagród. Któryś z napastników złapał kurę, podrzucił i strzelił do desperacko trzepoczącego skrzydłami ptaka, aż krwawe bryzgi rozprysły się dookoła, zwiększając popłoch. Gdzieś w tym zamieszaniu tkwili ci nieliczni żołnierze, jacy pełnili dziś służbę na targu, równie oszołomieni i zaskoczeni, co cywile. I równie bezbronni.

Młody de la Vega, po pierwszej chwili obserwacji, wbiegł pomiędzy ludzi. Uniknął zderzenia ze starszą kobietą i poderwał z ziemi przerażonego chłopczyka na moment przed tym, jak pod biuro „Guardiana” zajechał jeden z napastników. Mężczyzna zamachnął się trzymaną w ręku pałką, celując w głowę dziecka, ale Diego uchylił się, ochraniając je przed ciosem i zaraz szarpnął za rękaw napastnika. Ten, już zbyt mocno wychylony, stracił równowagę i zsunął się na ziemię. Zanim zdołał się pozbierać, Diego ogłuszył go kopnięciem. Potem pchnął malca w otwarte drzwi drukarni, a sam skoczył na plac. Miał przewagę nad większością caballeros doskonale umiał sprowadzać konnych przeciwników do gruntu, a bronią dla niego była nie tylko szpada, ale każda rzecz, jaka wpadła mu w ręce. Najbliższemu bandycie spłoszył wierzchowca, chlustając zwierzęciu w pysk garnkiem mleka i nim jeździec zdołał je opanować, Diego już ściągał go z siodła. Ogłuszył mężczyznę i pobiegł za kolejnym napastnikiem, tratującym właśnie resztki kramu z tkaninami. Poderwany z ziemi drąg posłużył za zaimprowizowaną kopię, wystarczająco długą, by dosięgnąć przeciwnika bez wchodzenia w zasięg pałasza.

Nieoczekiwanie potężne uderzenie trafiło młodego w ramię. Zatoczył się w bok i drugi cios pałki go ominął. Bandyta jednak spiął konia i spróbował na niego najechać, Diego więc desperacko zanurkował, koziołkując pomiędzy rozsypanymi warzywami i przetaczając się pod brzuchem zwierzęcia. Po drodze złapał jakąś resztkę melona i zaraz cisnął nią w atakującego. Miękki owoc rozbił się na twarzy desperado, oślepiając go na wystarczająco długą chwilę, by młody de la Vega podniósł się i złapał za ogłowie wierzchowca. Przestraszony koń jeszcze raz poderwał się w górę, tym razem strącając z siodła swego pana, a Diego dopadł wreszcie do fontanny i rozejrzał się gorączkowo dookoła.

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11

Przez te kilka chwil kobiety i dzieci zniknęły z placu – ukryły się w pootwieranych drzwiach domów czy pod resztkami stratowanych kramów i wywróconymi wozami. Poprzez wrzaski napastników Diego usłyszał nagle nowe strzały, tym razem z muszkietów. Jednak żołnierze z nie ulegli ogólnemu popłochowi i kilku postąpiło tak, jak on – wdrapali się na werandy okolicznych domów, by stanąć nieco wyżej niż tłum. Stąd mogli już strzelać, tak, jak niegdyś do bandy Ortegi. Wystrzały z ich muszkietów były nieliczne, ale za to celne. Ze swego miejsca na fontannie Diego zobaczył, jak dwóch bandytów zachwiało się w siodłach, a jeden spadł na ziemię jak zdmuchnięty.

Tak samo caballeros, po pierwszym, krótkim momencie zaskoczenia, podjęli walkę. Nie szło im tak dobrze, jak żołnierzom, bo też niewielu z nich miało przy sobie coś groźniejszego od szpady, ale ci, którzy mieli broń palną, zaczęli wdrapywać się na przewrócone kramy czy wozy, by stamtąd mierzyć w przeciwników. Inni próbowali, z mniejszym czy większym powodzeniem, atakować konnych i ściągać ich z siodeł. Pozostali mężczyźni walczyli posługując się głównie kijami i radząc sobie z tym lepiej lub gorzej. Na oczach młodego de la Vegi jeden z kupców padł na ziemię, cięty pałaszem. Desperado spiął wierzchowca, by stratować leżącego, ale towarzysz rannego zamachnął się i trafił kijem wprost w koński pysk. Zwierzę z kwikiem odskoczyło i jego jeździec z trudem utrzymał się w siodle.

Diego nie musiał mieć wojskowego wykształcenia, by dostrzec, że atak się załamał. Najeźdźcy wciąż krążyli po placu, ale w ich ruchach dało się wyczuć narastającą niepewność. Przyzwyczajeni do łatwych zwycięstw, chaosu i paniki, jaką niosły ich napady, nie spodziewali się oporu. Tymczasem wystrzelali już pistolety, a ludzie, zamiast uciekać, coraz śmielej stawiali im czoła. Można było też dostrzec, że niektórzy peoni robią to, co było wcześniej ćwiczone – blokują wózkami czy beczkami wejścia do zaułków i pomiędzy domy. Diego dostrzegł, że de Soto prowadzi resztę żołnierzy z garnizonu, poza zamieszaniem, pod ścianami domów, w stronę głównego wejścia na plac, skąd przyjechali desperados i gdzie zapewne będą wyjeżdżać.

Tylko tyle dostrzegł, bo najbliższy bandyta zauważył właśnie pozornie bezbronnego mężczyznę. Skierował się w jego stronę i Diego musiał zeskoczyć i skryć się za fontanną, by uniknąć ataku. Rozejrzał się dookoła. Akurat tu na ziemi nie było niczego, prócz porzuconej kobiecej chusty. Jednak, nim zdołał odbiec dalej, gdzie leżał przewrócony wóz, ktoś krzyknął.

– Saragosa!

I natychmiast kilku pozostałych jeszcze w siodłach bandytów odpowiedziało okrzykiem.

– Saragosa! Saragosa!

Najwyraźniej przywódca bandy zorientował się, że jego ludzie trafili na przeciwnika silniejszego niż dotychczas łupione puebla i zaczął zwoływać do odwrotu czy też jednego, celnego natarcia, które rozbije opór mieszkańców. Jednak było już za późno. Od strony wjazdu zagrzmiała wreszcie salwa. Dość nieliczna, trzeba było przyznać, bo strzelało czterech, może pięciu żołnierzy, ale celna. Kolejni dwaj desperados zsunęli się z siodeł.

Saragosa musiał zrozumieć, że role się właśnie odwróciły. Bandyci na koniach byli łatwym celem. Górowali nad tłumem, żołnierze mogli więc strzelać bez większej obawy, że trafią kogoś postronnego i korzystali z tego bez wahania. A wykrzykiwane przez de Soto rozkazy były jasne – najeźdźców trzeba było zatrzymać. Toteż desperado nie zastanawiał się długo. Jeszcze jeden okrzyk i wraz z pozostałymi ludźmi ruszył w stronę żołnierzy, próbując się przebić przez ich nieliczny oddziałek.

Tu jednak wyszło na jaw, dlaczego de Soto pozwolił strzelać tylko kilku żołnierzom. Gdy napastnicy byli już blisko, huknęła druga, znacznie liczniejsza salwa i cała grupa zatrzymała się w miejscu. Gdyby jechali dalej, przedarliby się, ale nie wiedząc, czy żołnierze nie mają jeszcze nabitych muszkietów w zapasie, woleli nie ryzykować. Zeskoczyli z koni i spróbowali rozproszyć się po placu, by każdy na własną rękę szukał drogi ucieczki. Nie było to zbyt rozsądne posunięcie. Widok zsiadających najeźdźców był hasłem dla mieszkańców Los Angeles, którzy teraz ruszyli pędem w ich stronę, niosąc kije, pałki czy szpady.

Jeden Saragosa zachował dosyć zimnej krwi, by nie zeskakiwać z siodła w obawie przed kulami i ruszył na żołnierzy. Biegnący w tamtą stronę Diego widział przez moment, jak bandyta spina wierzchowca nad zasłaniającym się szpadą de Soto, a potem znów zakryli mu widok inni ludzie.

Przez nawoływania przebił się znów okrzyk.

– Saragosa!

Przywódca bandy raz jeszcze zwoływał swoich ludzi. W krótkiej chwili zamieszania stracił konia, a teraz stał w wejściu do kościoła. Kilku bandytów posłuchało wezwania i razem z nim znikło w kruchcie, zatrzaskując za sobą z hukiem odrzwia.

Niemal w tym samym momencie huknął jeszcze jeden wystrzał. Diego obejrzał się w samą porę, by zobaczyć, jak jakiś obdartus pada w tył ze stopni werandy gospody, a Victoria stoi w drzwiach z dymiącym pistoletem w ręku.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 47 Początek współpracy

I to był już koniec walki.

Przez chwilę panowała cisza, jakiej nie zakłócały nawet gdakania przestraszonych kur i niespokojne parskania tych nielicznych koni, które jeszcze pozostały na placu. Ludzie stali oniemieli, oszołomieni krzykiem i przemocą. Aż wreszcie gdzieś w ruinach kramów zapłakało dziecko i to przełamało bezruch.

Większość mężczyzn rzuciła się w stronę kościoła. Ci, co byli najbliżej, wbiegli do kruchty i wycofali się zaraz, krzycząc, że drzwi są zatrzaśnięte, więc inni pobiegli dookoła. Kapral Rojas zaczął wykrzykiwać rozkazy, zwołując żołnierzy do siebie, ktoś płakał, ktoś jęczał boleśnie, dzieci zawodziły coraz głośniej…

Diego ruszył w stronę gospody, gdzie Victoria stała bez ruchu, wpatrzona w leżącego na ziemi bandytę. Młodemu de la Vedze wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że mężczyzna rozstał się już z tym światem. Szkarłatna plama pokrywała większą część przybrudzonej koszuli, krew ściekała też z kącika ust.

– Nic ci nie jest? – spytał.

– Nie… – odparła, nie odrywając wzroku od ciała. – Ja… Strzeliłam…

– Nie patrz na niego! – Diego gwałtownie obrócił żonę i zasłonił jej widok.

Drgnęła, jakby zbudzona ze snu.

– Diego, ja… – Victoria nagle pobladła.

Mąż podtrzymał ją, wprowadził do gospody i posadził na pierwszym z brzegu stołku.

– Złapałam za ten pistolet, co mi dałeś – mówiła gorączkowo. – Nawet nie sprawdzałam, czy nabity. Jak on tu stanął…

– Wszystko w porządku.

Pogładził ją po plecach. Czuł, że Victoria dygoce, na jej skroniach pojawił się pot, a dłonie miała zimne i wilgotne.

– Wszystko w porządku. Oddychaj, powoli, spokojnie, oddychaj… – mówił, jednocześnie rozglądając się za jakimś dzbankiem.

Victoria nagle wydała z siebie dziwny dźwięk, jakby jęknięcie.

– Przepraszam – wykrztusiła.

Poderwała się i pobiegła do tylnego wyjścia.

Tak, jak się spodziewał, Diego dogonił ją w zaułku za stajnią, krztuszącą się resztkami śniadania. Gdy już się uspokoiła, bez słowa podał jej mokrą szmatkę do mycia i kubek z wodą.

– Lżej?

– T–tak…

Jednak poczuła się wyraźnie lepiej dopiero chwilę później, gdy zmusił ją do wypicia kilku łyków brandy i położył chłodny okład na czole. Siedziała na niskim kuchennym stołeczku z zamkniętymi oczyma, a jej oddech uspokajał się powoli. Diego najchętniej by się nie ruszał od niej nawet na krok, ale w sali załomotały buty i zaraz usłyszał głos ojca.

– Diego? Diego, gdzie jesteś?

– Tu! W kuchni! – odpowiedział.

– Chodź szybko! Potrzebujemy cię! – Don odsunął zasłonę i zobaczył synową. – Victoria? Co się stało?

– Potem wyjaśnię – odparł za nią Diego. – O co chodzi?

– Jesteś potrzebny. Bandyci zabarykadowali się w kościele. Mają tam kilka kobiet z dziećmi za zakładników. Grożą, że je pozabijają, jeśli ruszymy do ataku. Potrzebujemy twojej rady.

Diego obejrzał się na żonę.

– Vi…

– Idź… – jęknęła. – Poradzę sobie.

Diego skrzywił się, ale ruszył za ojcem. Po drodze wpadł na señorę Antonię, która właśnie nalewała pospiesznie wino do kubków.

– Victoria jest w kuchni, bardzo źle się czuje – powiedział. – Zajrzyjcie do niej.

, don Diego.

– Co jej jest? – Don powtórzył pytanie, gdy wyszli z gospody.

– Zastrzeliła go. – Diego wskazał na wciąż leżące przy werandzie ciało.

Starszy tylko syknął.

– To nie powinno się było zdarzyć.

– Ale zdarzyło – odparł Diego sucho. – Ilu ich tam siedzi?

– Czterech, może pięciu. Mają pałasze.

– I pewnie już nabite pistolety… Gdzie padre Benitez?

– Był na placu, na szczęście.

– De Soto?

– Nieprzytomny, dostał w głowę. Nic poważniejszego, ale na razie dowodzą i Rojas.

x x x

Godzinę później plac w nadal wyglądał jak po jednym wielkim kataklizmie. Ciemne ślady na piasku znaczyły miejsca, gdzie wsiąkła krew, daszki na kilku werandach okolicznych domów były oberwane i smętnie zwisające, a przed kościołem piętrzył się zwał resztek kramów, skrzyń i wozów. Gdy bowiem któryś z zamkniętych wewnątrz bandytów Saragosy strzelił do żołnierzy, Rojas polecił zgarnąć z placu wszystkie porozbijane stragany, wozy czy skrzynie i wznieść z nich osłonę. Rozkaz wykonano i pospiesznie, i solidnie, ogradzając zarówno główne wejście, jak i boczne, przez plebanię. Za barykadami siedzieli żołnierze i caballeros, każdy z muszkietem w dłoni i czatowali, czy któryś z desperados nie wychyli się zza drzwi czy pokaże w oknie plebanii. Pozostawała jeszcze dzwonnica, ale kogoś, kto by się tam wdrapał, można było z placu zestrzelić na podobieństwo kurka na dachu.

Po tym jednym strzale bandyci jednak nie próbowali się ostrzeliwać, a w samym kościele było niepokojąco cicho. Z początku było także słychać stamtąd krzyki kobiet i płacz dzieci, zmieszane z łoskotem i trzaskami łamanych mebli, ale ucichły, jeszcze zanim postawiono osłony i od tamtej pory z wnętrza nie dobiegał najmniejszy odgłos.

– One już pewnie nie żyją – dowodził de Soto.

odzyskał już przytomność. Wykpił się ze starcia z Saragosą sporym guzem i niewielkim rozcięciem skóry, i teraz, z czołem malowniczo obwiązanym bandażem i siwymi włosami zlepionymi już zaschniętą krwią, przewodził naradzie.

– Musielibyśmy być tego pewni, Ignacio – odparował Diego.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 27

Zawtórował mu cichy pomruk zgody ze strony innych caballeros.

Dios mio, oni je tam pozabijają, – jęknął sierżant po raz kolejny.

Miał rękę na temblaku, bo trafiła go zabłąkana kula, a ślady kurzu i krwi na mundurze wskazywały, że został też przewrócony przez konia. Alcalde jednak nie odesłał go do izby chorych, więc starał się jakoś nie zwracać uwagi na swoje obrażenia.

– Zamilczcie, sierżancie – burknął de Soto.

– Sierżant ma rację, Ignacio.

– Zamilknij, de la Vega…

Diego umilkł. Cała narada toczyła się na werandzie gospody, skąd można było doskonale obserwować plac i barykadę przed głównym wejściem do kościoła.

Alcalde, musicie coś zrobić – odezwał się padre Benitez.

– Mogliście… – zaczął de Soto, ale urwał, najwyraźniej gryząc się w język, by nie powiedzieć czegoś nieprzyjemnego księdzu.

kiedyś uwolnił zakładników z gospody… – napomknął Mendoza.

Alcalde żachnął się, ale zamiast wybuchnąć gniewem, nagle się zastanowił.

– Z gospody, powiadacie? Jak?

– Zapomnijcie o tym, don Ignacio. – W odróżnieniu od swojego męża, doña Victoria nie miała kłopotu z pamiętaniem o zwyczajowym tytule.

– A to dlaczego?

– Jest mało prawdopodobne, by się zjawił – odparła. Wciąż była blada, ale głos miała pewny.

– Nie chodziło mi o pojawienie się Zorro – zaprzeczył de Soto. Bez przekonania, ale nikt, poza Victorią, nie zwrócił na to uwagi. – Chcę wiedzieć, jak on tego dokonał.

– Dostał się przez jedno z górnych okien do gospody i zaatakował bandytów.

– Przez okna…

– Z całym szacunkiem, don Ignacio, nie każecie chyba żołnierzom wspinać się do okien? – spytał don Escobedo.

– A to dlaczego?

– Żołnierze zginą przy takim ataku. A gdy bandyci ich usłyszą, pozabijają kobiety…

– Czasem trzeba ponieść ofiary…

– Nie, jeśli idzie o życie ludzi!

– Co się więcej liczy? – wysyczał de Soto. – Jedno czy dwa istnienia, czy przetrwanie pueblo?!

– A jeśli to będzie też twoje istnienie, Ignacio? – wtrącił Diego.

De Soto posłał mu wściekłe spojrzenie.

– Dla ciebie, don Ignacio, de la Vega! – przypomniał.

Był wściekły. Rozprawa z bandą, do której tak starannie się przygotowywał, nie szła według planu. A on nie mógł nawet zwymyślać Mendozy czy kogokolwiek innego, bo przecież zarówno żołnierze, jak i mieszkańcy Los Angeles, starali się działać tak, jak przećwiczyli. To, że kilka rzeczy poszło inaczej, nie było ich winą. Oczywiście, to by nie przeszkadzało de Soto, gdyby chciał ulżyć swojej frustracji, ale rozprawa z bandą Saragosy jeszcze się nie skończyła.

Don Hernando ma rację, alcalde – odezwał się padre. – Nie ma sposobu, by wdrapać się bez hałasu na dach, czy dostać stamtąd do plebanii. Nawet by tego nie dokonał. Nie możemy ryzykować życiem niewinnych.

– Jeśli tak – nie wytrzymał w końcu de Soto – to niech padre wymodli, by się poddali!

Przez moment zapanowała pełna napięcia cisza. Wreszcie alcalde pochylił głowę.

– Wybaczcie mi – powiedział. – To, że nie zdołałem zapewnić bezpieczeństwa pueblo, leży mi na sercu.

– Powinniście odpocząć, alcalde – odpowiedział padre Benitez.

– Dopiero, gdy będziemy bezpieczni.

– Na plebanii były zapasy. Nie zdołamy wziąć ich głodem – zaczął rozważać don Alejandro. – A przynajmmniej nie szybko. Może o zmierzchu, jeśli skuszą się na wino…

– Nie sądzę – odezwał się Diego. – Ten Saragosa ma chyba spory mir wśród swoich i raczej jest dość bystry, by im zakazać pijaństwa. Nie liczyłbym na to, że ich tak zaskoczymy.

– Więc cóż takiego mądrego wymyśliłeś? – zakpił de Soto.

– Przekonajmy ich, by się poddali. A przynajmniej zacznijmy z nimi rozmawiać. Może dowiemy się czegoś, co okaże się pomocne.

De Soto tylko prychnął pogardliwie.

– Dobra, Diego. Skoro uważasz, że to będzie przydatne, to idź z nimi pogadać. Może zagadasz ich na śmierć. Albo zanudzisz wystarczająco, by się poddali.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *