Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los Angeles ma znów alcalde. Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
Dziękuję Amidze i Filigrance 🙂
Rozdział 5. Zaufanie
Wieczorna dyskusja z żoną musiała uświadomić Diego, że nie może dłużej pozostawiać Felipe samemu sobie i pozwalać zbywać się machnięciem ręki. Toteż rankiem przydybał chłopaka w stajni i zmusił do rozmowy, wręczając mu tabliczkę i rysik. Jak wyjaśnił, nie miał zamiaru ryzykować, że źle zrozumie jakiś jego gest, więc woli, by Felipe użył pisma, by przekazać to, co ma do powiedzenia. Chłopak wprawdzie najpierw zamachnął się tak, jakby chciał cisnąć wręczonymi mu przyborami, ale za moment uspokoił się i zaczął coś pospiesznie skrobać.
Victoria nie była świadkiem tej rozmowy. Przezornie uznała, że lepiej będzie, jeśli jej mąż i jego podopieczny będą mogli powiedzieć sobie, co im leży na sercu, bez krępowania się jej obecnością. W końcu to od ślubu zaczęły się kłopoty. Jakkolwiek ta rozmowa przebiegała, Felipe po niej nie zniknął z hacjendy, ale wraz z Diego pojechał do Los Angeles, pomóc mu przy składaniu kolejnego numeru gazety.
Sama Victoria także pojechała do pueblo. Niezależnie od tego, jak krzywiły się co starsze doñy, miała przecież interes do dopilnowania. Wprawdzie señora Antonia doskonale sobie radziła z kuchnią, ale Victoria uważała, że lepiej będzie, jeśli zajrzy do niej, chociaż na chwilę w ciągu dnia, zwłaszcza, że od czasu przybycia de Soto w gospodzie panował nieustanny tłok. Nie raz i nie dwa było tylu gości, że nie tylko señora, ale i sama doña de la Vega miały pełne ręce roboty w kuchni. Señora Antonia zaczęła już nieśmiało napomykać, że dobrze by było, gdyby doña Victoria zatrudniła jeszcze jedną, może nawet dwie osoby do pomocy, czy to przy przygotowywaniu prostszych dań, czy też przy obsłudze gości.
Zgodnie ze zwyczajem, jaki wprowadził, Ignacio de Soto zajął miejsce w rogu sali gospody, a kolejni goście mający sprawę do alcalde podchodzili tam do niego. Na szerokim stole stawiano kubki wina czy lemoniady, tace z tortillami i nachos, a między tym wszystkim układano dokumenty. Sierżant Mendoza, a częściej kapral Rojas, wciśnięty na zydel pomiędzy stołem a ścianą, pilnie notował ustalenia. Spora część ludzi przychodziła tylko po to, by zamienić kilka zdań z alcalde, czy wypić w jego towarzystwie szklaneczkę, a nie ze sprawami wymagającymi jego decyzji, ale to oni byli dla de Soto źródłem najlepszych informacji. Zawsze miał przy sobie kogoś, kto potrafił powiedzieć, czemu dwaj dzierżawcy tak zawzięcie kłócą się o przepędzanie stada jednym wąwozem, albo dlaczego don Esteban Oliveira jest tak nieustępliwy, jeśli idzie o cenę konia ułożonego pod siodło. Cała masa drobnych plotek, ta skomplikowana sieć zależności i wzajemnych układów formująca życie w małym pueblo, trafiała w tym czasie do alcalde.
Tego dnia Victoria obserwowała to posiedzenie z nowym niepokojem. Nie chodziło tu o to, czego alcalde mógł się dowiedzieć z plotek, bo doña Dolores da Silva nie przyjechała, a zwiększone obroty w gospodzie były przede wszystkim korzyścią. Jednak kupiec z Santa Monica przywiózł wiadomość o wyjątkowo zuchwałej bandzie, która grasowała po Alta Kalifornia. Coraz więcej ludzi zbierało się, by posłuchać.
Ignacio de Soto tarł w zamyśleniu podbródek, szarpiąc kosmyki krótkiej bródki. Z opowieści kupca wynikało, że banda, dowodzona przez niejakiego Saragosę, była liczna i dobrze uzbrojona. Przemieszczali się od południa, jedne puebla omijając, a inne bezlitośnie łupiąc. Zanim kupiec przyjechał z Santa Monica, zdążył wysłuchać co najmniej pięciu historii o napadach na dalej położone puebla, a kurier, który go dogonił przed Los Angeles, dodał opowieść o jeszcze trzech innych, przy czym jeden był przeprowadzony właśnie na Santa Monica, a drugi na misję za San Gabriel i skończył się grabieżą i masakrą.
– Prędzej czy później dotrą i tutaj, alcalde – mówił don Hernando. – Czy gubernator nie może wysłać wojska?
De Soto skrzywił się.
– Wojsko jest potrzebne w Monterey – powiedział z niechęcią. – Niestety, dla gubernatora nie jesteśmy aż tak ważni, jak rebelianci. Nie możemy liczyć na większą pomoc.
– Ta pomoc mogłaby się okazać szkodliwa, alcalde – wtrącił kurier.
– Jak to?
– Alcalde z dwóch pueblo połączyli garnizony. Udało im się odeprzeć jeden atak, ale kiedy udali się w pogoń, Saragosa zatoczył koło i splądrował pozbawione ochrony pueblo, z jeszcze większą zaciekłością podpalając domy i niszcząc. Jakby mścił się za to, że musiał się wycofać.
De Soto raz jeszcze szarpnął brodę.
– A więc twierdzicie, że opór spowoduje większe zniszczenia niż zamknięcie się w garnizonie i zdanie się na łaskę ludzi Saragosy, czy tak?
– Wyście to powiedzieli, alcalde – odparł kurier.
– Cóż… – Don Ignacio zastanowił się nad czymś. Po chwili wyprostował się. – Dobrze. Odpocznijcie i zjedzcie posiłek, nim ruszycie w dalszą drogę.
Gdy kurier jadł, de Soto dalej go wypytywał. Interesowało go, jak w innych miejscowościach tamtejsi alcalde czy komendanci garnizonów przygotowywali się do odparcia napadu. Mężczyzna odpowiadał dość obszernie, ale, co zwróciło uwagę słuchaczy, podkreślał przy tym bezowocność takich starań. Alcalde musiał się zorientować, że nie dodaje to zbytnio otuchy zebranym, bo zmienił nieoczekiwanie temat i zaczął pytać o komendanta w San Diego i jego perypetie z żoną. Podobno znał ją z Madrytu i wiedział, że jest równie urodziwa, co skłonna do awantur. To stwierdzenie nieco speszyło kuriera, ale wybrnął dzielnie z opresji, twierdząc, że starał się nie przysłuchiwać temu, co działo się w kwaterze dowódcy. Jego porozumiewawcza mina sprawiła, że twarze ludzi poweselały, a gdzieś z tyłu zaczęły się śmieszki i wyszeptywane komentarze.
Wreszcie de Soto wyprostował się i odetchnął.
– Cóż, my będziemy musieli zrobić wszystko, co w naszej mocy – stwierdził sucho. – A to oznacza… Kapralu!
– Si, alcalde? – Rojas poderwał się ze swego zydla. Część ludzi się cofnęła.
– Zamknijcie tego człowieka w celi!
– Ależ alcalde… – jęknął kurier do wtóru z gośćmi gospody.
Kilku caballeros spojrzało na de Soto z nagłą podejrzliwością.
– Rozkazałbym cię aresztować – wycedził alcalde – za samo rozpowiadanie, że jedynie biernością możemy ocalić pueblo. Ale ty nie tylko dziwnie mało wiesz o swoich obowiązkach jak na królewskiego kuriera. Nie umiesz też powiedzieć, czy mówię prawdę, czy też zmyślam o żonie dowódcy garnizonu w San Diego, a przecież stamtąd podobno jedziesz!
Twarz mężczyzny wykrzywiła się z furii. Odepchnął się od stołu i, nim Rojas i drugi z żołnierzy zdołali zareagować, skoczył do drzwi, wyraźnie licząc na to, że przepchnie się pomiędzy zebranymi, nim pochwycą go żołnierze. Nie spodziewał się jednak, że caballeros nie rozstąpią się, a wręcz przeciwnie. Kilka mniej lub bardziej celnych ciosów, kopniak, potem uderzenie pięścią i uciekinier osunął się na ziemię.
Don Hernando otrzepał dłonie.
– Muszę powiedzieć, alcalde, że póki nie zaczął uciekać, miałem wątpliwości.
– Ja nie miałem żadnych – odparł de Soto.
– Mimo wszystko…
– Ten człowiek starał się nas zastraszyć, don Hernando. Już za samo to, nawet gdyby rzeczywiście był królewskim kurierem, należało go aresztować. Jego niewiedza co do osoby dowódcy tylko potwierdziła moje podejrzenia. To szpieg Saragosy.
– Więcej niż szpieg – odezwał się nieoczekiwanie Diego. Schylił się i odsunął w bok rękę leżącego, odsłaniając przebarwiony mundur pod pachą. – To wygląda jak dziura po nożu.
Cichy szmer potwierdził jego słowa. De Soto łypnął ponuro na kolegę ze studiów.
– Jak powiedziałem – powtórzył pospiesznie. – Ten człowiek wzbudził moje podejrzenia. Gdy się upewniłem… Rojas! Zabierz go! – polecił.
– Si, alcalde!
Gdy żołnierze z aresztantem zniknęli za drzwiami gospody, de Soto rozejrzał się po zgromadzonych i znów z namysłem potarł brodę.
– Muszę powiedzieć, że nie wyglądacie na nadmiernie przestraszonych – zauważył.
– Miewaliśmy tu już takie bandy, don Ignacio – odparł spokojnie don Hernando. – Po desperados z pierwszej z nich groby na cmentarzu już solidnie pozarastały. Mogę więc powiedzieć w imieniu wszystkich, że ten cały Saragosa nie może być gorszy niż Ortega. Tamten wracał jak zły szeląg.
– Ortega? – Ściągnął brwi de Soto.
– Tak. Manuel Ortega, tak się przynajmniej przedstawiał. – Don Escobedo wzruszył ramionami. – Zebrał bandę, głównie dezerterów, i chciał obrabować transport srebra idący do San Pedro. Tyle, że wpadł tutaj, w Los Angeles, na posiadaniu fałszywych monet i noc w celi nie spodobała mu się tak bardzo, że chciał wpierw wyrównać z nami rachunki. Rozbiliśmy mu wtedy bandę, a ci, co przeżyli, stanęli przed gubernatorem w Monterey. Sam Ortega zdołał stamtąd zbiec i wrócił tu, szukając zemsty na alcalde Ramone i Zorro.
– Na Zorro? – De Soto, który do tej pory słuchał dosyć obojętnie, nagle się ożywił.
– Tak – potwierdził don Hernando. – To Zorro pomógł nam wytropić tą bandę i przygotować się na jej powitanie. – Caballero uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Wierzcie mi, alcalde, zrobiliśmy je naprawdę gorące. Czwarta część z tych zbirów znalazła się na cmentarzu, a z pozostałych nie było jednego bez rany.
De Soto potarł brodę.
– Nic o tym nie wiedziałem – stwierdził. – W raportach Ramone nie było o tym nawet słowa…
– Pewnie było w tych, co to je Delgado wykradł i zniszczył – odparł caballero. – Też dowodził bandą i musiało mu się nie spodobać, żeśmy nie czekali pokornie, aż nas złupią i nie zamknęliśmy się w garnizonie, licząc, że żołnierze uratują nasze skóry. A może sam Ramone to zniszczył, bo Zorro zmusił go do wypłacenia nam nagrody od gubernatora? To nie jest ważne, alcalde. Ważne jest, że raz już sobie poradziliśmy, więc i teraz, z waszą pomocą, damy bandytom radę.
Dookoła rozniósł się szmer potakiwań. Wynikało z nich, że według ludzi Ignacio de Soto dał się już poznać jako dobry dowódca, zatem pod jego kierownictwem poradzą sobie z zagrożeniem, skoro udało się to przy poprzednim, nieudolnym alcalde. Widać też było, że de Soto głęboko odetchnął, nagle odprężony i zadowolony. Dni spędzone w gospodzie na rozmowach i dyskusjach właśnie przynosiły owoc. Ludzie w Los Angeles zaufali swojemu alcalde i liczyli na niego.
– Dobrze… – powiedział cicho. – Opowiedzcie mi zatem, jak udało się wam tego dokonać.
Przy barze Victoria obserwowała, jak caballeros zbierają się dookoła stołu de Soto. Z pomocą kubków, dzbanków, talerzy, noży czy papierów odtwarzali, jak wyglądała walka z najazdem Ortegi. Zauważyła, że Diego nie brał w tym udziału. Stał oparty o filar i, tak jak ona, obserwował. Widziała, jak skrzywił się, prawie mimowolnie, gdy alcalde poprosił o opowiedzenie o tamtych wydarzeniach i wiedziała, dlaczego. Nie chodziło już nawet o to, że ktoś opowie, kto układał tamten plan walki, ale o to mgnienie dumy, z jakim zdradził się alcalde. Diego musiało zaboleć to, że mieszkańcy Los Angeles zaufali oszustowi, który zabiegał o ich względy dla swoich własnych celów i który nie miał zamiaru dbać o wspólne dobro.
– Jednego nam brakuje – mówił tymczasem don Escobedo. – Zorro.
– A to dlaczego? – De Soto postarał się, by zadać to pytanie możliwie niewinnym tonem.
– Mówiłem już. To Zorro wytropił bandę i uprzedził nas, kiedy się zjawią. A potem wjechał pomiędzy nich, by nie mogli uciec.
– Rozumiem… A teraz, skoro się nie zjawia…
– Teraz mamy was, alcalde – odparł caballero z satysfakcją w głosie. – Wtedy Zorro zmusił Ramone, by ten w ogóle pomyślał o obronie, a wy robicie wszystko, by nas dobrze chronić.
De Soto pokiwał głową z zadowoloną miną, ale zaraz ściągnął brwi.
– Czy to Zorro wymyślił takie rozstawienie ludzi? – spytał.
– Nie. To don Diego.
Teraz dopiero alcalde spojrzał na swego dawnego kolegę.
– Diego? – Uniósł brwi ze zdziwienia. – No, no, no… Czego to ja się o tobie dowiaduję… Jestem zaskoczony. Skąd ci przyszedł do głowy taki plan?
– Z lektur, Ignacio, z lektur – odparł Diego z jakimś nieokreślonym gestem. De Soto uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Tak myślałem. Kendall raczej tego cię nie nauczył.
– Ależ owszem. To on mi te lektury podsunął.
– Chyba po tym, jak się rozczarował twoimi szermierczymi umiejętnościami.
Na moment Diego nie zdołał ukryć, jak dotknęły go te słowa, ale zaraz odpowiedział spokojnie.
– Byłem jego przyjacielem. Nie wiem, czy aż tak bardzo go rozczarowałem, skoro później przyjechał tutaj, do Kalifornii.
– Tak – prychnął de Soto. – Widziałem jego nagrobek. Wiesz, że był oskarżony o zdradę?
– Wiem, że jacyś studenci wystawili jego zaufanie na próbę. – Głos Diego nie zadrżał nawet na moment, ale Ignacio de Soto uśmiechnął się pod wąsem, widząc jak bardzo młody de la Vega stara się zachować spokój.
– Tak to bywa – stwierdził niemal filozoficznie alcalde – gdy się dobiera protegowanych wedle swego widzimisię.
Diego potrząsnął głową.
– Niezupełnie widzimisię, don Ignacio – zaakcentował tytuł. – Sir Edmund dość jasno określał reguły, nieprawdaż? Zaś studenci, jak sam wiesz, popełniają czasem głupie błędy. I często za nie płacą.
Na policzkach de Soto pojawiły się czerwone plamy. Alcalde zacisnął szczęki, ale Diego nie odwrócił od niego wzroku, tylko uśmiechnął się niewinnie i lekko melancholijnie, jakby na wspomnienie przyjaciela.
De Soto otrząsnął się nagle.
– Señores, wybaczcie mi tę chwilę wspomnień – zwrócił się do zebranych. – Diego, poradziłeś sobie, jak przystało na kogoś, kto nie ma najmniejszego doświadczenia w warunkach bojowych. I ty, i wszyscy mieszkańcy pueblo, mieliście bardzo dużo szczęścia, że ten plan zadziałał i zdołaliście rozbić tamtą bandę. Lecz teraz już bym na to nie liczył. Drugi raz to się może nie powieść.
– Co zatem proponujecie, alcalde? – spytał don Hernando.
– Inny plan. By go zrealizować, będę potrzebował całkowitego posłuszeństwa i dyscypliny wśród wszystkich biorących w nim udział. Po pierwsze…
I de Soto nachylił się nad stołem.
x x x
Wieczorem w hacjendzie Victoria zostawiła Marii zebranie naczyń po kolacji, a sama pospieszyła do biblioteki. Tak jak podejrzewała, Diego zdążył już zniknąć w przejściu. Ruszyła tam za nim. Spodziewała się na dole rozłożonego ekwipunku i ewentualnie Felipe pakującego bomby w niewielką torbę; to też zastała. Była też właściwie pewna, że w podziemnej komnacie zastanie Zorro, jednak Diego, choć zrzucił białą koszulę caballero, nie ubrał czarnego jedwabiu, a ciemnoniebieską, płócienną koszulę peona.
– Diego? – spytała zdziwiona.
Odwrócił się w jej stronę.
– Nie pojadę jako Zorro – odpowiedział na niezadane pytanie. – Nie chcę przyciągać uwagi.
Prychnęła.
– A don Diego de la Vega, ubrany jak peon, na koniu, którego nikt wcześniej u niego nie widział, nie przyciągnie takiej uwagi? – spytała. – Jak się z tego wytłumaczysz?
– Wcale się nie będę tłumaczył. – Diego pokazał zęby w uśmiechu. – Bo nie będzie komu pytać.
– Jesteś pewien?
– Jestem. Jadę na rekonesans, Vi, tylko na rekonesans. Będę omijać ludzi i nie sądzę, by ktokolwiek podjechał dość blisko, by móc mnie o cokolwiek zapytać, a co dopiero zobaczyć moją twarz. Ale Zorro można poznać z daleka po sylwetce. Jeśli w tym stroju mignę żołnierzom gdzieś między drzewami, to będą pewni, że to jakiś podróżny…
– Albo bandyta! – weszła mu w słowo.
– Albo bandyta – zgodził się z uśmiechem. – Ale nie będzie to Zorro. Nie mam ochoty prowokować kłopotów.
Victoria tylko potrząsnęła głową.
– Wszystko pięknie – oświadczyła – ale powiedz mi jeszcze jedno.
– Tak?
– Co zrobisz, jak trafisz na tę bandę?
– Przekażę wiadomość de Soto. Niech żołnierze się nią zajmą. – Diego musiał zauważyć minę żony, bo spytał bardzo cicho. – Co jest nie w porządku, Vi?
– Taki jeden mały drobiazg… – Victoria założyła ręce na piersi i popatrzyła surowo na męża. – Ostatnio twoje rekonesanse kończyły się niemal tragicznie. Więc z łaski swojej; wracaj na górę. De Soto gania patrole po całej okolicy, prędzej czy później wytropią tego Saragosę. Ty nie musisz już nic robić.
– Muszę… – Diego spoważniał, gdzieś zniknął nastrój radosnego podniecenia, z jakim szykował się na nocny wyjazd. – Rojas czy Mendoza nie wytropią grupy desperados. Nie kryją się, zaglądają otwarcie w miejsca, gdzie mogą obozować bandyci. W ten sposób to owszem, mogą ich znaleźć, ale tylko wjeżdżając w środek ich obozowiska, albo gdy Saragosa uzna, że warto odstrzelić patrol czy dwa. Będą bez szans, a my się dowiemy, że ktoś jest w pobliżu, bo żołnierze po prostu nie wrócą.
– Więc ty…
– Więc ja muszę coś zrobić. Gdyby nie de Soto, po prostu podjechałbym do Mendozy i powiedział mu, gdzie ma złożyć wizytę. Przy Ignacio – Diego się skrzywił – będę musiał coś wymyślić.
Victoria tylko westchnęła. Tego się mogła po nim spodziewać.
– No dobrze – powiedziała. – A co z twoim bezpieczeństwem?
W tym momencie Felipe zamachał ręką, sygnalizując, że chce się włączyć do dyskusji.
– Tak, Felipe? – spytał Diego.
Chłopak zaczął gestykulować.
– Mamy jechać wspólnie?! – W głosie młodego caballero było zdumienie i niedowierzanie. – Nie ma mowy! Nie będę cię narażał!
– A za to będziesz się narażać sam – odpaliła Victoria w zastępstwie chłopaka. Felipe obejrzał się na nią i gwałtownie kiwnął głową, pokazując, że o tym właśnie myślał. – Nie ma mowy, Diego! Będziesz potrzebował kogoś, kto ci zabezpieczy plecy.
– Vi…
– Ostatnio co rusz pakowałeś się w tarapaty! Mało ci było Ortegi?! – punktowała bezlitośnie. – Nie ma mowy, bym cię puściła samego przeciw tej bandzie.
– Ale Felipe…
– Chłopak ma swój rozum i będzie cię pilnował. Możesz go potrzebować. – Widząc niezdecydowanie Diego, dorzuciła. – Przecież sam mi powiedziałeś, że nie chcesz ryzykować. Więc na nic go nie narazisz. A dwóch jeźdźców na pewno nikt nie pomyli z Zorro, prawda?
– No… tak – przyznał.
– Więc nie ma już o czym mówić. Jedziecie we dwóch.
Felipe obejrzał się zaskoczony na Victorię. Uśmiechnęła się do niego.
– Ale… – spróbował jeszcze Diego.
– Diego… Skoro parę lat temu uznałeś, że Felipe jest dość dorosły, by ci pomagać, to pamiętaj o tym również teraz!
Diego uniósł ręce i… nieoczekiwanie uśmiechnął się.
– W porządku. Felipe, czekaj na mnie przy sadzie, z Esperanzą.
Chłopak uśmiechnął się szeroko, gestem dłoni podziękował Victorii i wybiegł.
– Esperanzą? – zapytała, nim Diego wsiadł na Tornado.
– Tak. Jest szybsza. No i w nocy mniej widoczna niż te białe plamy Pinto. Vi…
– Już ci wszystko powiedziałam. – Dotknęła policzka męża. – Będę czekać.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 13