Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 3

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
w trakcie
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Los i wybory różnie plotą ludzkie życie. Dziesiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Bywam uparta…


Rozdział 3. Goście


Jeśli rzeczywiście de Soto coś zaplanował, to przez następne dni wszystko musiało iść po jego myśli. Takie przynajmniej wnioski można było wysnuć z tego, że alcalde wydawał się być teraz w niespodziewanie dobrym, wręcz łaskawym nastroju. Nie przeszkadzała mu ostentacyjna obojętność i źle skrywana niechęć innych mieszkańców i nawet to, że właśnie minęła rocznica jego przybycia do Los Angeles, nie wytrąciło go z równowagi. Przeciwnie, tego dnia zamówił lepsze niż zwykle wino i siedział nad dzbankiem wprawdzie pogrążony w myślach, ale nie tak ponury, jak ledwie kilka miesięcy wcześniej. Wydawało się wręcz, że coś oblicza i rozważa. Nikt jednak nie potrafił odgadnąć jego planów. Ani Mendoza, ani żaden z kaprali nie mógł podzielić się choćby jedną ploteczką co do pomysłów zwierzchnika, a Felipe, który znów spędził pół dnia w garnizonie rysując kolejną mapę, nie zdołał niczego wyszperać w porzuconych na burku papierach.

Kiedy więc Ignacio stanął w drzwiach biura Guardiana, Diego starannie ukrył zdziwienie.

– Potrzebuję twojej pomocy, de la Vega – oświadczył de Soto zamiast powitania. – Chcę, byś wydrukował w tej swojej gazetce oświadczenie.

– Zamieszczam ogłoszenia, señor alcalde. Są płatne.

– De la Vega!

– Tak, alcalde?

– Chciałem ci przypomnieć, że niedawno o tym rozmawialiśmy. – Ignacio przechylił się i oparł dłonie na biurku. – Zapowiadałem, że czasem będę miał dla ciebie coś do wydrukowania. Więc…

– Więc możecie to zamieścić jak każdy mieszkaniec Los Angeles – wpadł mu w słowo Diego. – Płacąc za druk. Señor alcalde – dodał po minimalnej przerwie.

De Soto zacisnął zęby.

– Czy każesz Mendozie płacić za te jego idiotyczne przepisy? – spytał.

– Sierżant prowadzi stałą rubrykę. Wy chcecie coś ogłosić, a ogłoszenia są płatne. – Mimo pozornie obojętnego wzruszenia ramionami, młody caballero odchylił się na krześle, jakby go drażnił stojący przed nim alcalde.

Ignacio trzasnął pięścią w biurko.

– Nie każ mi konfiskować nakładu, de la Vega! – warknął.

Diego wstał i zrobił krok w tył, pod ścianę.

– Więc zapłaćcie za ogłoszenie, alcalde – powtórzył.

– Oświadczenie, nie ogłoszenie – poprawił go de Soto.

Też się wyprostował i przez dłuższą chwilę stał, wpatrując się w dawnego kolegę.

– Zmieniłeś się, Diego – powiedział wreszcie.

Młody de la Vega nie odpowiedział.

– Zmieniłeś się – powtórzył de Soto. – Tam, w Madrycie, nawet nie przypuszczałem, że możesz być zdolny do takiej niechęci. Że tak zapomnisz o naszej…

– Znajomości, alcalde? – Diego znów przerwał Ignacio w pół słowa. – Nie zapomniałem. Przeciwnie, pamiętam bardzo dobrze.

De Soto znów trzasnął dłonią w biurko.

– Czy nie możesz pojąć tym swoim idealistycznie nastrojonym rozumkiem, że kiedy rządzisz, musisz być konsekwentny? Że musisz wypełniać to, co zapowiadałeś; nieważne, czego byś naprawdę chciał czy też kto cię prosi? Oficjalnie, publicznie ogłosiłem, że pomocnicy Zorro trafią na szafot. Powtórzyłem to już tyle razy, że równie dobrze mogłem wypisać za nimi list gończy i wywiesić w gospodzie. Nie wiem, kto by mógł w Los Angeles o tym nie wiedzieć, chyba tylko niemowlęta w kołyskach! – prychnął i kontynuował tyradę. – A twój ojciec jakby nigdy nic, na oczach całego pueblo, zepchnął stragan na żołnierzy. Nie mogłem udawać, że jestem ślepy, gdy ktoś tak bezczelnie pomógł banicie! – Ignacio rozłożył ręce.

Diego milczał, ale coś w jego minie musiało zdradzić, co czuje, bo alcalde wyminął biurko i podszedł krok bliżej.

– I tak ustąpiłem – powiedział ciszej. – Nie posłałem oddziału w pościg, jak twój ojciec uciekł, nie spróbowałem go ponownie zaaresztować. I nie myśl sobie, że to dlatego, iż Zorro zagroził mi stryczkiem. On tylko dał mi pretekst, wymówkę niezbędną, bym się wycofał. Gdyby nie to, mieszkałbyś teraz w kuchni swojej żony, bo skonfiskowałbym ci cały majątek po tym, jak żołnierze powiesiliby twego ojca. Tam na miejscu, w hacjendzie, zanim ten przebieraniec zjawiłby się po raz drugi. Więc doceń moje ustępstwo!

– Mam być ci wdzięczny? – Młody de la Vega wreszcie wydobył z siebie głos.

– Masz nie traktować mnie jak wroga, Diego. Skończ z tym señor alcalde, bo nie jesteś Mendozą i uświadom swego ojca, jak naprawdę wyglądała sytuacja. Dowodził, był pułkownikiem, więc powinien to pojąć! Niech nie robi więcej głupot i nie zmusza mnie do ponownego stawiania dla niego szafotu. Nie jestem żądnym władzy szaleńcem, jak ten cały Ramone, i nie traktujcie mnie tak. Zrozumiałeś?

Diego tylko kiwnął głową.

– A to obwieszczenie – de Soto wyciągnął świstek papieru – powinno ci się spodobać. Ostatni kurier przywiózł mi odpowiedź gubernatora. Zgodził się, bym zamienił część podatków, jakie ma zapłacić Los Angeles, na prace publiczne. Kto zatem chce zaoszczędzić pesos, może zapłacić własnym potem.

Młody caballero odepchnął się od ściany i podszedł do biurka. Podniósł papier.

– Zamieszczę to – powiedział.

Gracias, Diego. I przemyśl to, co ci powiedziałem.

Alcalde okręcił się na pięcie i wyszedł. Po dłuższej chwili Felipe wysunął się zza prasy drukarskiej i podszedł do drzwi. Wyjrzał, by się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu, a potem odwrócił się do Diego.

„On skłamał” zasygnalizował i dodał gest oznaczający pytanie. A zaraz po nim drugi, wątpliwość.

– Tak, raczej tak – odparł de la Vega.

Chłopak znów zasygnalizował wątpliwość.

Diego potrząsnął głową i usiadł na brzegu biurka.

– Nie mógł tego zrobić, Felipe. Tylko ktoś tak dufny jak Ramone mógłby się poważyć na coś takiego. Ignacio wie, że gdyby spróbował, sam mógłby skończyć w kajdanach i na szafocie. Jeśliby dożył chwili aresztowania – dorzucił po minimalnym zawahaniu, a Felipe tylko kiwnął głową, słysząc, że to mówi już Zorro.

Caballero uśmiechnął się z przymusem i sięgnął po pozostawioną przez de Soto kartkę.

– W jednym ma rację – powiedział. – Takie posunięcie spodoba się wielu gospodarzom.

x x x

Choć zimowe noce i poranki były nieprzyjemnie chłodne, a co jakiś czas znad oceanu nadciągały lodowate ulewy, to ruch na gościńcach nie zmalał, a raczej wzrósł. Pogłoski o zatrutej wodzie przycichły już na tyle, że wędrowcy przestali omijać pueblo i niemal codziennie zjawiał się w nim ktoś nowy. Dlatego też Mendoza, na którym spoczywał obowiązek dopilnowania, by każdy przybyły przedstawił listy podróżne i uiścił opłatę, starał się spędzać w gospodzie każdą wolną chwilę, jak twierdził, dla wygody przybyłych. De Soto wprawdzie skwitował drwiąco, że dla sierżanta od wygody gości i obowiązków ważniejsza była raczej bliskość kuchni, ale nie zmuszał go do powrotu do garnizonu, widocznie ceniąc sobie spokój, jaki dzięki temu miał w swoim gabinecie.

Mężczyzna, który tego deszczowego ranka podszedł w gospodzie do Mendozy, nie wyróżniał się zbytnio od innych przyjezdnych. Obłocone buty, przesiąkła wilgocią kurtka i ogorzała, zarośnięta twarz były wszak normalne wśród wędrowców. Także to, że wymawiał hiszpańskie słowa z wyraźnym akcentem, od razu zdradzającym cudzoziemca, nie było niczym niezwykłym. Kiedy jednak powiedział, że zjawił się w Los Angeles z żoną i dziećmi, bo poszukują miejsca, by się osiedlić, wszyscy obecni w gospodzie spojrzeli na niego z ciekawością.

Sierżant poderwał się z miejsca.

– Witajcie w pueblo La Reyna de Los Angeles, señor! Wezwijcie tu swoją rodzinę i siadajcie. – Wskazał na pusty stół pod ścianą. – Przy takim deszczu lepiej być pod dachem.

Obcy, Paul Bernard, jak się przedstawił, zawahał się na moment.

Señor, jeśli wasza rodzina zmokła tak jak wy, powinniście ogrzać się i wysuszyć – włączyła się Tereza, która właśnie stała za barem.

Mężczyzna kiwnął głową i cofnął się do drzwi. Za chwilę było słychać, jak rozmawia z kimś na werandzie, a radosny okrzyk upewnił zebranych w sali, że przynajmniej jednej osobie spodobała się perspektywa ciepłego jedzenia i suchego schronienia. Jednak pomimo tego, gdy przybysz wrócił, wszedł do gospody dziwnie niepewnie, a jego żona i dzieci stłoczyły się za nim, kryjąc za plecami męża i ojca.

Sierżant ruszył do przodu.

Señor, , wchodźcie, zapraszamy!

Bernard zrobił krok do przodu, odsłaniając swoją rodzinę, a wpół otworzył usta ze zdumienia. Stojąca za przybyszem kobieta była ciemnoskóra. Stojący przy niej może dziesięcioletni chłopiec był biały, ale buzia trzymanej na rękach dziewczynki świadczyła, że niewątpliwie jest jej córką.

W tej samej chwili z kuchniwyszła Antonia.

Madre de Dios! Jesteście przemoczeni, , wy i wasze dzieci! Señor, jeśli macie w waszym wozie suche odzienie, przynieście je! Marisa, poprowadź dzieci na górę! – poleciła. – Dam wam do dyspozycji pokój, , byście się przebrali.

Nim sierżant otrząsnął się ze zdumienia, Marisa poprowadziła już kobietę wraz z dziećmi na piętro, a Bernard zawrócił do wozu. Po chwili wrócił z tobołkiem odzieży. Wraz z nim do gospody wszedł jeszcze jeden mężczyzna i w sali na moment zapanowała cisza, gdy tym razem wszyscy przyglądali się nowoprzybyłemu, zaskoczeni jego niezwykłym strojem. Przybysz miał bowiem na sobie skórzaną kurtę ozdobioną dziesiątkami koralików i frędzli, podobnie przybrane spodnie i wysokie buty. Najdziwniejsza jednak była jego czapka. Sporządzono ją z futra lisa czy kojota, pozostawiając jako ozdobę zwisający nienaruszony ogon. Sprawiało to wrażenie, że na głowie gościa zasnęło zwinięte w kłębek zwierzę. Dodatkowo zmierzwiona i mokra sierść zlewała się z nastroszoną brodą i wąsami mężczyzny tak, że trudno było dostrzec, co jest częścią stroju, a co należy do człowieka.

Nagłą ciszę przerwał Joshua Barnes. Amerykanin tego właśnie dnia przywiózł señorze Antonii nieco warzyw ze swego ogrodu i został w gospodzie, by przeczekać ulewę. Teraz odezwał się po angielsku, głośno, ale z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Przybysz odpowiedział mu jednym zdaniem, machając przy tym ręką, jakby to, o czym mówił, nie było warte większej uwagi. Nim jednak Barnes znów go o coś zapytał, wtrąciła się Antonia.

Señor Bernard, wasza żona jest z dziećmi – wskazała na schody. – Zanieście jej suchą odzież, nim będzie gotowy posiłek. A wy, señor, przedstawcie się sierżantowi. Jeśli chcecie się tu zatrzymać na nocleg, możecie wynająć pokój.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 27

Bernard obejrzał się w stronę swego towarzysza i rzucił kilka słów, nim podążył schodami na górę. Mężczyzna w futrzanej czapie odwrócił się do Mendozy i Barnesa.

– Nazywam się Will Adams – przedstawił się. – Ja… – zająknął się, a potem zaczął wyjaśniać coś Barnesowi.

Po dłuższej chwili Joshua skinął głową.

– Ten człowiek nazywa się Will Adams, sierżancie – powiedział. – Podróżuje z rodziną Bernardów, póki nie znajdą oni miejsca, by się zatrzymać na stałe. Sam nie szuka ziemi dla siebie, chce raczej zobaczyć, jak wygląda Kalifornia. – Obejrzał się na señorę Antonię. – Pyta, czy można gdzieś wyprząc konie, by odpoczęły. Prócz tego Bernardowie mają jeszcze psa, więc chce wiedzieć, gdzie może odprowadzić wóz, by nie sprawiał kłopotów.

– Powiedzcie mu, señor Barnes – odparła – że Basilio może mu pokazać, jak wjechać w zaułek i pomoże zabrać konie do stajni. Wóz tam nie będzie nikomu przeszkadzał. Psa też mogą zamknąć w stajni, jeśli nie będzie ujadał i płoszył innych koni. Chyba, że wolą, by został na wozie i pilnował ich dobytku.

Barnes kiwnął głową i przetłumaczył Adamsowi słowa kobiety. Ten ruszył natychmiast do drzwi, oglądając się jeszcze na Amerykanina i wnuka Antonii, który na polecenie babki naciągnął na głowę kapelusz i z nadąsaną miną ruszył do drzwi.

Gdy wyszli, w sali wszczął się zwykły gwar rozmów, tylko popatrywał za przybyszami, zastanawiając się nad czymś tak intensywnie, że Juanita zatrzymała się i zamachała mu dłonią przed oczyma.

– Obudźcie się sierżancie! – zaśmiała się. – Widzieliście przecież Murzynów. Nawet z nimi walczyliście!

zamrugał gwałtownie i poczerwieniał. Faktycznie, zdarzyło mu się stoczyć walkę z ciemnoskórym przybyszem, pojedynek o honor pueblo, jak to górnolotnie określił Ramone, i to pojedynek, który Mendoza haniebnie przegrał, mdlejąc, zanim dosięgło go choćby jedno uderzenie. Ale cóż, tamtego dnia sierżant musiał walczyć, bo wybrany do tego zadania przez alcalde jego kolega z garnizonu, zawołany pięściarz, noc wcześniej przegrał podobne starcie z Zorro. Gdyby nie to, nie wszedłby na ring, zwłaszcza że nie podobał mu się sposób, w jaki Ramone zmusił Jacka Holtona do tej walki. Odetchnął z ulgą, gdy Zorro raz jeszcze się wtrącił i pomógł Holtonowi wydostać się z pueblo.

– To nie o to chodzi… – zająknął się.

– A o co? – zainteresowała się dziewczyna.

– O alcalde. – ściszył głos. – Żeby nie było takich kłopotów, jak wtedy.

Siedzący przy najbliższym stole don Alejandro ściągnął brwi w namyśle. Przez sierżanta mogło przemawiać złe wspomnienie tamtej awantury, ale też równie dobrze mógł mieć inne powody, by obawiać się reakcji de Soto na rodzinę Bernardów.

x x x

Niechętny grymas Ignacio na widok gości tylko potwierdził, że nie martwił się niepotrzebnie.

– Gubernator się zgodził? – rzucił sucho alcalde, gdy tylko Bernard wyjaśnił, mieszając hiszpańskie i angielskie słowa, co sprowadza jego rodzinę do Los Angeles.

– Jak to, zgodził?

– Pytam, czy byliście w Monterey i dostaliście pozwolenie, by osiedlić się w Kalifornii. – De Soto rozparł się wygodniej w fotelu i zabębnił palcami po blacie biurka.

– O jakim pozwoleniu mówicie? – wtrącił się don Alejandro. Starszy de la Vega wraz z dwójką innych towarzyszył przybyszom, by w razie potrzeby przetłumaczyć słowa alcalde. Wprawdzie de Soto znał angielski, ale nikt nie miał pewności, czy zechce go używać w rozmowie z osadnikami.

– Zgodnie z dekretem wicekróla, ktoś, kto nie jest poddanym Jego Królewskiej Mości Ferdynanda VII, może osiedlić się na należących do hiszpańskiej korony ziemiach tylko za imienną zgodą reprezentanta króla – wyjaśnił Ignacio spokojnie.

– Znam ten dekret. Do tej pory wystarczała zgoda alcalde.

– A w tej chwili już nie wystarcza. Skoro señor Bernard chce osiąść w Kalifornii, musi mieć zgodę od gubernatora.

– Uważacie, że nie macie prawa udzielić takiej zgody? – nie wytrzymał don Alfredo. – Że znaczycie zbyt mało, by decydować, kto może zamieszkać w pueblo?

– To, co ja uważam… – zaczął alcalde i urwał. Odetchnął głęboko. – Zbyt wielu rewolucjonistów kręci się po Kalifornii, bym mógł ot, tak sobie, pozwalać każdemu obcemu, by zajmował królewską ziemię.

Alcalde, nie ośmieszajcie się – stwierdził don Alejandro. – Mówimy o rodzinie osadników, nie o jakichś desperados, którzy rewolucyjnymi hasłami tłumaczą rabowanie poczty kurierom.

De Soto, do tej pory wygodnie rozparty w fotelu, wyprostował się nagle.

– Dosyć, don Alejandro! Señor Bernard, przedstawcie mi zgodę gubernatora i możemy porozmawiać o tym, gdzie chcecie się osiedlić. To wszystko, co mam wam do powiedzenia. A teraz wybaczcie, mam swoje zadania. Mendoza! – wezwał sierżanta.

– Chwileczkę, alcalde! – Don Alejandro nie miał ochoty zostać wyrzuconym za drzwi. – W waszym najlepiej pojętym interesie leży, by w Los Angeles osiedlali się nowi ludzie. Zniechęcanie ich nie zwiększy wam wpływów z podatków, a gubernator prędzej czy później zapyta, czemu pueblo zaczyna pustoszeć.

– Gubernator zrozumie…

– A jeśli nie, alcalde? Zaryzykujecie? Okoliczne gospodarstwa stoją puste od lata, najwyższy czas, by ktoś zajął tamtą ziemię i zadbał o tegoroczne zbiory.

Ignacio nerwowo szarpnął brodę.

– Napiszę do gubernatora – powiedział wreszcie. – Jeśli zgodzi się zrobić wyjątek dla Los Angeles i pozwoli, bym decydował, kto może się tu osiedlić… – Wzruszył ramionami. – Oczywiście, señor Bernard może też ruszyć do Monterey po to pozwolenie, nie będę go zatrzymywał.

– Wystarczy, że wy napiszecie, alcalde – odparł starszy de la Vega cofając się o krok, by zaznaczyć, że nie ma zamiaru naciskać na de Soto bardziej, niż to konieczne.

De Soto nie odpowiedział już nic na to stwierdzenie, tylko wyjął z szuflady biurka plik papierów i położył na blacie. Don Alfredo skrzywił się, widząc tak demonstracyjne odprawienie gości, ale i on, i don Hernando poszli za przykładem starszego de la Vegi i nie nalegali już dłużej.

Gdy odeszli już od bramy garnizonu, don Hernando nie wytrzymał.

– To absurd! – wybuchnął. – Przecież on JEST reprezentantem króla! Cały czas to podkreśla! Od chwili, gdy się zjawił, nie pozwala nam o tym zapomnieć!

– Dlatego zapytałem, czy uważa, że nie ma prawa – zawtórował mu don Alfredo.

– Ale to go nie otrzeźwiło – odparł don Alejandro w zamyśleniu.

Idący nieco z tyłu Bernard odchrząknął.

Mister de la Vega – zaczął. – Nie do końca zrozumiałem, o co chodziło w waszej rozmowie. Ten człowiek, alcalde, on nie miał prawa mówić mi, że nie mogę tu zamieszkać?

Starszy de la Vega pokręcił głową.

– Nie do końca. – Mówił teraz po angielsku, by Bernard wszystko zrozumiał. – Latem opustoszało kilka okolicznych gospodarstw. Niemożliwe, by się pojawili krewniacy i spadkobiercy rodzin, które tam mieszkały, więc ziemia wróciła do Korony. De Soto, alcalde, jest tym, który może i powinien sprzedać ją nowemu osadnikowi. Więc tak, można powiedzieć, że miał takie prawo. To, że nie powinien, to zupełnie inna sprawa.

– Ramone, jaki by nie był, sprzedawał ziemię – wtrącił się Escobedo.

– Ale zawyżał cenę, by nabić sobie kabzę i stawiał warunki obcym, Hernando – przypomniał mu don Alfredo. – Pamiętasz, czego zażądał od Barnesa?

– Tak, a Nielsenom sprzedał kamieniste pustkowie – przytaknął don Hernando. – Też to zapamiętałem.

– Ale teraz nie mówimy o pustkowiu, tylko o pastwiskach, które zaczynają zarastać, sadach, gdzie opadły niezebrane owoce i dobrze uprawionej ziemi, która od lata leży odłogiem, bo nie ma już nikogo, kto by się nią zajął – powiedział don Alejandro i znów przemówił po angielsku. – Mister Bernard, nie wiem, czy nie byłoby dobrym pomysłem, byście zaczekali tutaj wraz z rodziną na odpowiedź gubernatora.

– Jeśli ta odpowiedź kiedykolwiek przyjdzie – mruknął da Silva. – Alcalde może odwlekać napisanie tego listu z czystej złośliwości. To by do niego pasowało, nie napisać ani słowa, a potem zełgać, że nie ma odpowiedzi.

– Albo liczyć, że to was zniechęci – dodał Escobedo.

Bernard przystanął.

– Ten alcalde nie być dobrym człowiekiem – powiedział po chwili namysłu. Mówił po hiszpańsku, wyraźnie chcąc, by zrozumieli go wszyscy . – Czy będzie dobrym pomysłem zostać tutaj? Jak on nie chce, by my byli?

Don Alejandro i pozostali tylko wymienili spojrzenia. De Soto, umyślnie bądź nie, przez złośliwość czy niechęć, właśnie zaprzepaścił szansę, by w Los Angeles pojawili się nowi mieszkańcy.

Bernard mówił jednak dalej.

– Myślę zostać. Dzień, dwa. Może więcej. Wędrujemy już długo.

– Jeśli zostaniecie – odezwał się don Alejandro, któremu właśnie zaświtał nowy pomysł – mogę wam obiecać, że bez oglądania się na listy alcalde osobiście napiszę do gubernatora o pozwolenie. Nie sądzę, bym miał jakikolwiek kłopot z jego uzyskaniem.

– A jeśli gubernator odmówi, bo to alcalde decyduje? – zauważył don Hernando.

– Napiszę do Nicolao, by się o nie postarał. Jeśli gubernator odmówi, dowie się, dlaczego domagamy się pozwoleń od niego, zamiast zdać się na naszego alcalde.

Da Silva gwizdnął przez zęby.

– Alejandro, ryzykujesz! Jeśli de Soto się o tym dowie…

– Przekonamy się, ile są warte jego przechwałki o królewskiej misji.

Bernard patrzył to na jednego caballero, to na drugiego, kręcąc głową i wyraźnie starając się zrozumieć, o czym mowa. W końcu jednak wzruszył ramionami i zrezygnował.

x x x

Wbrew obawom don Alfredo de Soto nie ociągał się z wysłaniem do niego listu i nie powiedział nawet słowa, widząc następnego ranka, że Bernardowie nie opuścili Los Angeles. Przeciwnie, alcalde urządził małe widowisko wręczając kurierowi w obecności wszystkich gości gospody zaadresowaną do Monterey przesyłkę. Następnie odmaszerował do swego gabinetu i z rozgłośnym trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Przez resztę dnia nie opuszczał już kwatery, tylko o zmierzchu przysłał Rojasa do gospody po coś do zjedzenia i dzbanek wina, co dało początek coraz śmielszym plotkom, że jednak ma zamiar utopić w alkoholu złe wspomnienia roku spędzonego w Los Angeles.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 19

Może nie plotkowano by tak bardzo o zmiennych nastrojach Ignacio, gdyby nie to, że Diego zamieścił w najnowszym wydaniu Guardiana jego obwieszczenie o możliwości zamiany choćby części podatku na roboty publiczne. Minęło już parę dni i coraz więcej pomniejszych gospodarzy nabierało ochoty, by choć spróbować zaoszczędzić w ten sposób cenne pesos. Jednak czym innym było podejście do alcalde w gospodzie, a czym innym wejście samotnie do jego gabinetu, więc ludzie przesiadywali za stołami i na werandzie, sącząc grog czy wino, plotkując i czujnie obserwując garnizon, w nadziei, że de Soto wreszcie opuści swoją samotnię. Pogoda sprzyjała takim dyskusjom, bo jakimś zrządzeniem losu zimowe ulewy pojawiały się dzień w dzień niewiele przed południem, zatrzymując gości w gospodzie. Nikt nie miał ochoty jechać kilku mil do domu w lodowatych strugach i wietrze.

Bernardowie rozgościli się w pokoju w gospodzie. Paul, początkowo milczący i przysłuchujący się dyskusjom, wkrótce umówił się z kilkoma gospodarzami, że obejrzy sąsiadujące z ich ziemią opuszczone gospodarstwa, a jego żona, Anna, po tym jak wyprosiła od señory Antonii sporą balię, by urządzić pranie i naprawianie odzieży, włączyła się w kuchenne prace, ucząc señorę i pozostałe kobiety znanych sobie potraw. Trzymała dziewczynkę przy sobie, natomiast chłopiec, Jack, szybko przeniósł się do stajni i dołączył do urzędującego tam wnuka Antonii, Basilio. Znalazł tam zresztą licznych kolegów, bo za gospodą zbierała się cała gromada dzieci, ciekawych przybyszy. Interesował je szczególnie ich pies, a właściwie suka, wielka i szara. Była bardziej podobna do wilka niż jakikolwiek inny pies w Los Angeles. Wedle słów Willa Adamsa, pochodziła z lasów dalekiej północy i miała w sobie domieszkę wilczej krwi. Gdy to się rozniosło, co poniektórzy dorośli zerkali na nią podejrzliwie, niepewni, czy można zaufać takiemu zwierzęciu, ale Lupa, jak na nią wołał Paul, zachowywała się bez zarzutu. Kłopotliwe było jedynie to, że jej obecność ściągnęła do stajni nie tylko dzieci, ale i miejscowe kundle, aż Basilio musiał zablokować drzwi, by psy nie płoszyły koni.

Sam Will Adams, choć znał niewiele słów po hiszpańsku, szybko znalazł sobie grono słuchaczy. Traper był urodzonym gawędziarzem. Wystarczyło kilka słów zachęty ze strony młodego de la Vegi, by zaczął barwnie opisywać swe dotychczasowe wędrówki i to, co podczas nich zobaczył i przeżył. Pracował przez jakiś czas dla Kompanii Zatoki Hudsona i w jej imieniu podróżował od plemienia do plemienia, czasem handlując a czasem walcząc. Opisywał ogromne północne puszcze dookoła Zatoki Hudsona, tamtejsze surowe zimy i żyjących tam ludzi, białych i Indian. Niektóre jego anegdotki wydawały się młodemu de la Vedze całkowicie nieprawdopodobne, ale przysłuchujący się im Joshua Barnes potwierdził, że tak, coś takiego mogło się wydarzyć i sam przytoczył kilka podobnych opowieści ze swego doświadczenia. Dlatego teraz Diego chwilowo nie dociekał, czy rzeczywiście możliwe są dni tak krótkie, że słońce ledwie wychyla się nad horyzont i niebo płonące zielonkawym ogniem, ale notował możliwie szybko, zadowolony, że będzie miał materiał do co najmniej kilku wydań Guardiana. Zaznaczył tylko sobie, że będzie musiał poszukać odpowiedzi w książkach geografów, szczególnie tych poświęconych północy kontynentu i tamtejszym zjawiskom astronomicznym.

De Soto zjawił się wreszcie w gospodzie, ale jeśli ktoś spodziewał się, że alcalde zająknie się choćby słowem, widząc siedzącą w kącie sali señorę Bernard z dziećmi, musiał się rozczarować. Ignacio zażyczył sobie porcji grogu i zajął swoje zwyczajowe miejsce za stołem, pozornie obojętny na wszystko, co się dookoła działo. Jego przybycie musiało speszyć czy zaniepokoić gości, bo nim nalał sobie pierwszy kubek, kobieta wzięła córeczkę na ręce i poganiając przed sobą ociągającego się chłopca podążyła na piętro. Alcalde wydawał się zignorować jej ucieczkę, tak samo jak to, że toczone wcześniej ożywione rozmowy przycichły, gdy tylko stanął w drzwiach.

Tym razem jednak cisza w sali nie trwała zbyt długo. Jeden z gospodarzy, Jose Macias, podniósł się ze swego miejsca i stanął przy stole de Soto.

Señor alcalde… – zaczął.

– Tak?

– Ogłosiliście, że możemy płacić mniej, jeśli…

– Ogłosiłem, że gubernator zgodził się na zamianę części podatku na roboty publiczne – przerwał de Soto niecierpliwie. – Nie, że będziecie mniej płacić. Rozumiesz to?

Macias kiwnął głową.

– Nie boję się pracy, alcalde – odparł. – Jeśli tak można, chcę pracować.

– Z jednego robotnika nie będzie żadnego pożytku. – Ignacio zabębnił palcami po stole. – Sam nie wybudujesz wodociągu i nie naprawisz drogi.

– Nie będę sam, alcalde. – Macias wskazał ręką na zebranych w rogu sali gospodarzy. – Inni też chcą.

De Soto w zamyśleniu potarł palcami brodę.

– Zgłosicie się tu jutro – polecił. – Albo nie, po niedzieli!

Alcalde

– Jak chcecie pracować, to poczekacie, aż powiem wam, co macie robić, czy to jasne? – zirytował się nieoczekiwanie Ignacio.

Macias tyko kiwnął głową i odsunął się od stołu, nie chcąc go dalej niepokoić.

Przypatrujący się temu don Alejandro tylko uniósł brwi. Tak jak Diego uważał, że zamiana części podatku na roboty publiczne była bardzo dobrym pomysłem. Najlepszym, jaki mógł być w sytuacji, gdy pueblo, tak jak cała Kalifornia, wciąż borykało z niedoborami gotówki. Co prawda bank rozwiązał sporo problemów, ale weksle były przydatne tylko w transakcjach między gospodarzami, a do Monterey trzeba było płacić brzęczącą monetą. Jeśli gubernator godził się, by płacili mniej, odrabiając należność w naturze na El Camino, mogli się tylko cieszyć, szczególnie gospodarze tacy jak Jose Macias, posiadający niewielkie gospodarstwo i liczną rodzinę. Co więcej, Ignacio dowiódł już, że potrafi działać dla dobra pueblo, więc nie mogło tu chodzić o to, że taki pomysł nie pasował do tego alcalde, jakiego znali i musiał w sobie kryć jakiś jego podstęp. Lecz mimo wszystko caballero nie mógł się pozbyć trudnych do określenia obaw, choć jak przyznał się Diego, sam sobie nie wierzył, nie po wydarzeniach ostatnich tygodni. Ale teraz, patrząc na skrywane pod irytacją zmieszanie de Soto, gdy Jose i jego przyjaciele zgłosili się gotowi do pracy, starszy de la Vega czuł, że jego podejrzenia nie są, mimo wszystko, tak całkowicie pozbawione podstaw.

Gospodarze zbili się w kącie sali, dyskutując nad czymś szeptem. Kilku poklepywało Maciasa po plecach, gratulując mu, że podjął ryzyko. Jeśli można było coś odgadnąć z ukradkowych spojrzeń zebranych, zanosiło się na to, że po niedzieli na alcalde będzie oczekiwać spora grupa chętnych. Sam Ignacio oparł się wygodnie o ścianę, ale jego dotychczasowa obojętność zniknęła. Wyciągnął z kieszeni plik papierów, rysik i zaczął coś obliczać, z roztargnieniem popijając grog. Jednocześnie, ku zaskoczeniu obserwującego go wciąż don Alejandro, de Soto co rusz zerkał w stronę drzwi, jakby oczekiwał gościa.

Dochodziło już południe, więc większość ludzi podniosła się ze swoich miejsc. Dyliżans powinien zjawić się lada chwila i każdy był ciekawy, kto nim przybędzie. Starszy de la Vega, tak jak kilku innych , oczekiwał na listy z Monterey. Nie na odpowiedź gubernatora, bo ta mogła przybyć dopiero po kilkunastu dniach, ale don Alejandro już wcześniej zadał señorowi Nicolao kilka ważnych pytań i liczył, że teraz otrzyma jego odpowiedź. Ostatnie wydarzenia aż za bardzo potwierdziły obawy starego caballero i pomoc prawnika stała się pilnie potrzebna.

Wjeżdżający do Los Angeles dyliżans był zachlapany niemalże po dach, a ciągnące go konie zwieszały nisko łby z wyczerpania, tak samo jak wierzchowiec uwiązany na lince za wozem. Woźnica na koźle i wysiadający pasażerowie sprawiali wrażenie równie umęczonych, a z całą pewnością byli przemoczeni. Jeden z nich, w którego stroju z trudem dawało się rozpoznać mundur pod plamami błota i brudu, wyciągnął z wnętrza dyliżansu skórzaną torbę i ruszył w stronę sierżanta.

– Poczta z Monterey – powiedział z wysiłkiem.

Alcalde jest w gospodzie! – cofnął się pospiesznie, torując kurierowi przejście pomiędzy gapiami. Ludzie rozsuwali się na boki, pozwalając przejść podróżnym, ktoś nawet podtrzymał jednego z nich, gdy przybysz potknął się na stopniach werandy.

– Co u dia…? – pytanie uwięzło de Soto w gardle, gdy kurier postawił przed nim swoją torbę. Alcalde już bez słowa podsunął przybyszowi stojący w pobliżu stołek. – Siadaj, żołnierzu – polecił. – ! Grzane wino!

– Już niosę! – Antonia już nalewała z garnka parujący płyn. – Wypijcie, żołnierzu i złapcie oddech.

Gracias, … – Kurier ujął kubek drżącymi dłońmi. – Gracias

– Co się ci przydarzyło, żołnierzu? – Mimo wszystko de Soto nie miał zamiaru czekać zbyt długo na wyjaśnienia. Mokre ubrania przybyłych sugerowały, że dyliżans spotkał na swej drodze coś poważniejszego niż zwykła ulewa.

– Wy jesteście alcalde tego pueblo? – Jeden z przybyłych nie dał kurierowi dojść do słowa.

– Tak, señor. Don Ignacio de Soto, alcalde i królewski wysłannik na teren Los Angeles. Czy chcecie mi o czymś powiedzieć?

Ostry ton i szlachecki tytuł chyba spełniły swoje zadanie, bo gość cofnął się o pół kroku.

– Powinniście wiedzieć, alcalde, że burze rozmyły szlak z Monterey – wyjaśnił znacznie bardziej ugodowym tonem. – Arroyos są tak pełne, że niewiele brakowało, a nurt porwałby nas z całym dyliżansem. Woda wezbrała, gdy przejeżdżaliśmy i chyba tylko cud sprawił, że udało się nam wydostać.

– Nonsens! – prychnął de Soto niemalże odruchowo. – Chyba wasz woźnica…

– Wybaczcie, alcalde, ale coś takiego już się zdarzało – odezwał się don Hernando. – Moja bratanica, Dolores, omal nie utonęła swego czasu właśnie w takim wypadku. Jej dyliżans zaskoczyła i uniosła fala w arroyo.

– Nie wiedziałem nic o tym. – Ignacio przez moment musiał być faktycznie zaskoczony, bo zignorował to, że caballero wtrącił się do jego rozmowy. Ale tylko przez moment. – Skoro coś takiego się już wydarzało, don Hernando, czemu im nie zaradzono?

– Ależ zaradzono! – oburzył się caballero. – Większość przejazdów przez arroyo jest utwardzona, by ułatwić przeprawę nawet gdy w korycie stoi woda. Co rzecz jasna nie oznacza, że ostatnie burze nie mogły ich rozmyć – zastrzegł się od razu. – A i sama fala jest niebezpieczna, gdy zaskoczy podczas przeprawy.

De Soto tylko pokiwał głową i rozejrzał się po gospodzie. Przybysze pozajmowali już miejsca za stołami, kilku z nich zrzuciło z siebie przemoczone kurty czy surduty, a Marisa, Tereza i Juanita roznosiły parujące miski strawy i dzbanki grzanego wina. Niewątpliwie tego dnia dyliżans miał opuścić Los Angeles z opóźnieniem. Jednak uwagę alcalde przyciągnął Macias i jego znajomi, którzy wciąż jeszcze tłoczyli się w jednym z kątów sali, dyskutując ściszonymi głosami. Zapewne znów roztrząsali propozycję publicznych robót, bo co i rusz któryś z nich zerkał w stronę de Soto. Szybko też zauważyli, że Ignacio się im przygląda, bo umilkli, a Jose wyprostował się dumnie. Alcalde tylko skinął dłonią, nakazując mu podejść bliżej, a Macias usłuchał.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 15

– Po niedzieli bądźcie gotowi, by naprawić tamtą przeprawę przez arroyo – poinformował go de Soto suchym tonem. – Zbierzcie narzędzia, kamienie i wszystko, co będzie wam potrzebne. Czy to jasne?

, alcalde.

– Dobrze. – Ignacio okręcił się na pięcie. – Antonia, chcę opłacić dla tego żołnierza nocleg i dwa posiłki. – Gdy kurier próbował się podnieść, alcalde położył mu rękę na ramieniu. – Odpocznij, żołnierzu, bo nie zajedziesz daleko.

Zmęczony posłaniec zająknął się przy podziękowaniu, ale alcalde już go nie słuchał. Przeszedł do sąsiedniego stołu i tam otworzył torbę. Przesyłki, zapieczętowane i zawinięte w woskowany brezent, nie ucierpiały zbytnio, a przynajmniej sprawiały takie wrażenie, ale plik ogłoszeń i listów gończych był mokry i pozlepiany. Farba, którą były drukowane, musiała być kiepskiej jakości, bo zmieniła się w plamy przesiąkające przez kolejne kartki. De Soto skrzywił się z niesmakiem i wręczył rulon sierżantowi.

– Idź z tym do kuchni, Mendoza. – Wskazał na zasłonę za barem. – Może będzie dość uprzejma, by osuszyć to nad paleniskiem.

, mi alcalde.

– Tylko dopilnuj, by niczego nie spaliła, przypadkiem czy umyślnie. Chcę wiedzieć, kogo poszukują w Monterey.

! – Sierżant złapał papiery i ruszył w stronę kuchni, a alcalde zebrał swoje przesyłki i ruszył do wyjścia, widocznie woląc zapoznać się z listami od gubernatora w zaciszu swego gabinetu.

Obserwujący go don Alejandro odetchnął nieznacznie. Cywilna poczta, wieziona na dachu dyliżansu, ucierpiała znacznie mniej niż torba konnego kuriera, ale i tak pismo Nicolao było w paru miejscach ozdobione zaciekami. Na szczęście pozostało nadal czytelne. Prawnik wybierał się w drogę do Los Angeles. Raz, że część dokumentów, o sporządzenie których poprosił go starszy de la Vega, musiała być podpisana osobiście przez caballero, a dwa, że wiele z informacji, jakie Gutierrez miał do przekazania, było zbyt drażliwych, by powierzać je pismu. I tak don Alejandro nie mógł przeczytać fragmentów listuprzyjaciołom w obecności alcalde. Nie chciał sprawdzać, na ile deklarowana wobec niego dobra wola de Soto wytrzymałaby polityczną dyskusję, szczególnie że señor Nicolao, nawet będąc bardzo ostrożnym w słowach, był bardziej niż krytyczny wobec części posunięć gubernatora.

Przyjaciele don Alejandro podzielali jego zdanie, że nowiny z Monterey, niezależnie od tego, jaki wpływ będą miały na wiosenne czy jesienne targi, pozostawały polityczną beczką prochu, o której lepiej było nie mówić głośno nie tylko w obecności alcalde, ale i wśród przybyszy spoza pueblo. Dlatego już po chwili don Hernando podziękował señorze Antonii za dzbanek wina i ruszyli do drzwi.

Odwiązywali już konie, gdy ich uwagę przyciągnął wóz wtaczający się na plac. Podobnie jak dyliżans był ochlapany błotem i podobnie ciągnęły go wyraźnie zmęczone konie, ale to, że jego woźnica, zamiast do gospody, skierował się wprost do bramy garnizonu, było raczej niezwykłe.

– Nie słyszałem, by Ignacio zamawiał dodatkowy proch dla garnizonu – mruknął Diego, wypowiadając na głos to, co pomyślał jego ojciec.

– Tak prochu nie wozili – zauważył starszy de la Vega.

Faktycznie, dotychczasowe transporty z Monterey były osłaniane natłuszczanym czy smołowanym płótnem, a ten wóz był zamkniętym pudłem, podobnym do tych, jakie miewali kupcy czy aktorzy.

– Tym razem mogli – stwierdził don Hernando. – Najszczelniejsze baryłki mogą zawilgnąć, jeśli transport zaskoczy ulewa czy trzeba będzie forsować strumień.

– Jeśli to proch, to gdzie wojskowa eskorta? – odpowiedział mu pytaniem Diego.

Nim don Hernando mu odpowiedział, de Soto wybiegł zza drzwi swego gabinetu. Przez chwilę rozmawiał z woźnicą, i zaraz potem, na machnięcie ręki alcalde, wóz wtoczył się na dziedziniec garnizonu. i Rubio pospiesznie zamknęli za nim bramę, a Molina ruszył niemalże biegiem przez plac do gospody. Przeprosił zebranych na werandzie i zniknął we wnętrzu, by zaraz wrócić w towarzystwie sierżanta. Podążający za nim był dość przestraszony, by nawet nie narzekać, że szeregowiec oderwał go od poczęstunku señory Antonii.

spojrzeli po sobie.

– To jest coś więcej niż dostawa prochu – zauważył da Silva. – Alcalde nigdy wcześniej nie spieszył się do przybyszy.

– Na wysłannika gubernatora to jednak oni nie wyglądają – skontrował Escobedo. – Diego, nie obiło ci się coś o uszy?

– Nie, don Hernando. – Młody de la Vega nie odrywał spojrzenia od zamkniętej bramy garnizonu. – Ignacio nie napomknął nawet słowem, że kogoś oczekuje.

Don Alejandro zerknął na syna, zaalarmowany jego pełnym namysłu tonem. Diego wydawał się być pogrążony w myślach, jakby porządkował wszystko, co zauważył przez ostatnie dni. Na moment skrzywił się nieznacznie, jakby doszedł do jakiegoś nieprzyjemnego wniosku, ale zaraz rozejrzał się po okolicy.

– Będę musiał zostać w biurze Guardiana, ojcze – powiedział przepraszającym tonem – nie pojadę z wami do hacjendy.

– Zostajemy wszyscy, Diego – odparł don Alejandro. – Jeśli alcalde czegoś od nas zechce, lepiej, byśmy byli na miejscu.

x x x

Późnym popołudniem w gospodzie doñi de la Vega panował tłok. Ciekawość nakazywała kolejnym gospodarzom zostać, by przy szklaneczce wina obserwować, jak dalej potoczą się wydarzenia i roztrząsać, któż mógł i po co zjawiać się w Los Angeles. Na razie jednak było to tylko zgadywanie. Ktokolwiek bowiem przyjechał, nie spieszył się z opuszczaniem garnizonu. Bramę zamknięto na głucho, a na warcie stanęli Landa i Vigil z patrolu Sepulvedy, żołnierze bardziej służbiści od Gomeza, którzy zbywali milczeniem każdą zaczepkę czy otwarte pytanie, wręcz odpędzając najbardziej ciekawych od wrót.

Kiedy zatem alcalde wreszcie zjawił się w gospodzie, zastał tam większość mieszkańców Los Angeles i niemal wszystkich . Diego, siedzący w zacisznym kącie pod ścianą, gdzie spisywał opowieść Adamsa o obyczajach Indian z plemienia Irokezów, miał wrażenie, że de Soto niemalże zatarł ręce z radości, widząc tak licznych zebranych. Ignacio opanował się jednak prawie natychmiast i zamiast przywitać się, czy chociażby zamówić coś u señory Antonii, odstąpił na bok, wpuszczając do gospody Sepulvedę i żołnierzy z jego patrolu. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, dwaj z nich pochwycili Paula Bernarda, dwaj inni – Adamsa, a sam kapral z szacunkiem, ale zdecydowanie poprowadził do wyjścia Annę Bernard z córeczką.

Było to tak niespodziewane, że Domingo zdołał dotrzeć do drzwi, nim don Alejandro podniósł się ze swego miejsca za stołem.

Alcalde, co to ma znaczyć? – zapytał głośno.

De Soto uśmiechnął się, niezdolny dłużej ukrywać swojej satysfakcji.

– To, że zadbałem o bezpieczeństwo Los Angeles – odpowiedział.

– Aresztując ludzi, którzy chcą się tu osiedlić? Z jakiego powodu?!

– Jakim prawem? – Bernard szarpnął się, wykręcając w rękach trzymających go żołnierzy.

– Opór przy aresztowaniu, doskonale! – De Soto pokiwał głową. – Mam prawo aresztować tutaj każdego, kogo uznam za przestępcę, Angliku! – Zwrócił się w stronę starszego de la Vegi. – Tak samo nie muszę się tłumaczyć z każdej mojej decyzji, don Alejandro!

– Przeciwnie! – Starszy caballero postąpił krok do przodu, chcąc odgrodzić de Soto od wyjścia. – Skoro twierdzicie, że idzie tu o nasze bezpieczeństwo, powiedzcie, co nam zagraża.

– Powiedziałem już, don Alejandro. Nie muszę. – Ignacio postąpił krok bliżej. – A teraz zejdźcie mi z drogi, chyba że chcecie znów odwiedzić celę.

– A wy chcecie znów zamieszek, alcalde? – Don Alfredo dołączył do starszego de la Vegi.

De Soto rozejrzał się po zatłoczonej sali gospody.

– Przeciwnie, to co robię, ma na celu zaprowadzenie porządku w Los Angeles – odpowiedział, tym razem już znacznie łagodniejszym tonem. – Mam powody, by zatrzymać tych wędrowców w areszcie, poważne powody. Są poszukiwani listami gończymi za morderstwa i kradzieże.

– Co?!

– Dobrze słyszeliście. Tutaj – rzucił na najbliższy stół plik poplamionych papierów – macie listy gończe. Cała ta trójka jest poszukiwana w pueblach wzdłuż El Camino. Możecie sami przeczytać, czego się dopuszczali.

Alcalde, te opisy mogą pasować do co najmniej kilkunastu osób! – Starszemu de la Vedze wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że listy gończe są niemalże nieczytelne. – Nie możecie zatrzymywać tych ludzi na ich podstawie! Nie macie pewności!

– A wy macie pewność, że te listy ich nie dotyczą? – odpalił de Soto. – Zresztą, gdyby byli niewinni, to ten Anglik nie stawiałby oporu, czyż nie?

Okręcił się na pięcie i ruszył do wyjścia, ale w progu zatrzymał się jeszcze na moment.

– Jutro w południe ogłoszę wyrok na tę trójkę. Do tego czasu dzieci pozostaną z matką, jeśli kogoś by to ciekawiło. Chyba, że chcecie, bym już teraz odesłał je do sierocińca? – zadrwił.

Rozejrzał się jeszcze po oniemiałych, zdumionych ludziach i wyszedł. Diego, który wymknął się przez kuchnię, kiedy tylko jego ojciec zaczął rozmawiać z Ignacio, zobaczył, że żołnierze nie tylko doprowadzili Bernardów już na dziedziniec garnizonu, ale i zabrali za bramę ich wóz, łącznie z psem, o ile kręcące się pod murem kundelki były jakąś wskazówką.

Gdy alcalde dotarł do swego gabinetu, bramę zatrzaśnięto i garnizon zmienił się w fortecę pilnowaną przez uzbrojonych wartowników.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 2Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 4 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *