Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 4

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
w trakcie
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Los i wybory różnie plotą ludzkie życie. Dziesiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, , Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Na dobry początek roku – kolejny rozdział, tym razem dłuższy niż zwykle.


Rozdział 4. Pogoń za lisem


Słońce zbliżało się ku zenitowi, gdy z bramy garnizonu wyszedł niewielki orszak. Pierwszy szedł Garcia, niosąc werbel, za nim de Soto, a za nimi kapral i kilku żołnierzy, pomiędzy którymi szła rodzina Bernardów. Paul i jego żona byli skrępowani, dzieci nie miały nałożonych więzów, ale kapral Rojas trzymał je za ręce. Sądząc po jego minie, nie był zachwycony rolą, jaka mu przypadła.

– Co ten de Soto sobie wymyślił? – mruknął don Hernando obserwujący scenę z werandy jednego z domów.

– Coś knuje – zgodził się z nim don Alfredo.

Stojący obok pozostali caballeros tylko pokiwali głowami. Było jasne, że alcalde coś knuł.

Don Alejandro nie zadał sobie trudu, by się odezwać. Uwagi jego przyjaciół były retoryczne, chyba wszyscy w pueblo wiedzieli, czego chce alcalde. Aresztowanie bez powodu niewinnych przybyszy, żołnierze zamknięci w garnizonie i trzymający przez całą noc wartę na murze… Wszystko było jasne. De Soto, jak przed nim Ramone, wymyślił plan, jak pochwycić i wprowadzał go teraz w życie.

A miał przy tym liczną publiczność, bo wieść o zatrzymaniu rodziny osadników ściągnęła do pueblo każdego, kto mógł porzucić swe zajęcia. Nikt by sobie nie darował, że ominęło go oglądanie kolejnej nauczki, jaką alcalde dostanie od Zorro, więc plac wypełniali podekscytowani ludzie, zarazem niespokojni i pełni oczekiwania na widowisko.

Tymczasem sam don Alejandro z trudem ukrywał zdenerwowanie. Poprzedniego wieczoru Diego wymógł na nim, by był przygotowany tylko na ucieczkę i nie ryzykował wtrącenia się do walki. Nie mógł odmówić słuszności argumentom syna, lecz teraz męczyła go świadomość, że jest bezbronny i w tym starciu może się tylko przyglądać, mając pistolet nie pod ręką, a ukryty w torbie przy siodle Dulcynei.

Idący z garnizonu zatrzymali się na środku placu, a de Soto bezceremonialnie wdrapał się na obmurowanie studni. Krótki werbel uciszył zgromadzonych.

– Ku wiadomości wszystkich tu zebranych… – zaczął alcalde. – Na mocy prawa ferowania wyroków nadanego mi przez Jego Królewską Wysokość, króla Hiszpanii Ferdynanda, ogłaszam, co następuje. Człowiek znany w tym pueblo jako Paul Bernard, z pochodzenia Anglik, przybyły do okręgu Los Angeles, za pobicie i próbę zabójstwa królewskiego żołnierza zostaje skazany na śmierć przez powieszenie! – Zszokowane sapnięcie słuchających przypominające jęk, przetoczyło się po placu. Anna Bernard otworzyła usta, jakby do krzyku, ale szarpnięcie za ramię kazało jej zamilczeć. – Dodatkowo za złamanie prawa przejazdu i lekceważenie osób w służbie króla, zostaje ukarany chłostą i konfiskatą mienia…

Starszy de la Vega zacisnął szczęki. Bernardowie nie zasłużyli na taką, bardziej niż drakońską, karę. Coś takiego mógłby orzec Luis Ramone. Jeśli ktokolwiek jeszcze powątpiewał, że alcalde coś zaplanował, musiał w tej chwili zmienić zdanie, bo ten wyrok wręcz błagał o interwencję Zorro.

A de Soto mówił dalej.

– Kobieta znana jako Anna Bernard, za okazany brak szacunku wobec osób w służbie króla zostaje skazana na chłostę.

Anna poruszyła niemo ustami. Ludzie dookoła stali jak wmurowani, pobledli i uciszeni. Mogli cieszyć się, spodziewając interwencji Zorro, ale teraz przeraziła ich surowość kary. Bernardowie byli przecież niewinni. Poprzedniego dnia caballeros zbadali listy gończe pozostawione przez alcalde w gospodzie i przekonali się, że trzeba byłoby dużo złej woli, by uznać, że któryś dotyczy Anglika, jego czarnoskórej żony czy trapera. Samego Willa Adamsa zresztą nie było na placu, jakby de Soto odkładał ogłoszenie jego wyroku na inną okazję.

Ignacio uśmiechnął się lekko na widok poruszenia, jakie zapanowało wśród ludzi i kontynuował.

– Z racji tego, iż kobieta ta jest rasy kolorowej i nie posiada dokumentów potwierdzających jej wolność, jako zbiegła niewolnica…

Ogłaszał swe wyroki na tyle głośno, że uwadze zebranych umknął świst bata. Dopiero, gdy końcówka bicza okręciła się wokół szyi alcalde, przerywając mu w pół słowa, ludzie zrozumieli, że dzieje się coś, na co już czekali. Ktoś nawet zaklaskał, gdy w miejsce spadającego de Soto na obramowanie fontanny zgrabnie wskoczył Zorro.

– Za osobisty upór i znęcanie się nad niewinnymi zostajecie skazani na lanie, alcalde – oświadczył i smagnął biczem plecy de Soto.

Przez moment zapanował chaos. Żołnierze jednak, zamiast atakować banitę, odbiegli na boki, odpychając zgromadzonych. Marco Rojas złapał dzieci pod pachy i pospiesznie wyniósł dalej, czterech szeregowców odciągało z placu szamocących się Bernardów. zeskoczył z cembrowiny i ruszył za nimi, ignorując leżącego na ziemi alcalde, ale jego okrzyk kazał mu się zatrzymać.

Ku zdumieniu wszystkich zgromadzonych, de Soto nie okazał zdenerwowania. Wsparł się o murek i podniósł, a choć uderzenie bicza musiało go boleć, zdawał się być bardziej niż zadowolony. To było nie tylko zaskakujące, ale i nieoczekiwanie złowróżbne. musiał zacząć coś podejrzewać, bo zamiast biec za żołnierzami, stanął obserwując swoich przeciwników.

De Soto roześmiał się z wysiłkiem.

– Czujny jak prawdziwy lis! – powiedział. – Umiesz wywęszyć pułapkę, Zorro. Ale tym razem spotka cię los lisa!

Wskazał na bramę garnizonu, a tam, w szeroko otwartych wrotach stał wóz, który dzień wcześniej wjechał do pueblo. Stojący przy nim woźnica na sygnał alcalde otworzył drzwi.

Wóz okazał się być klatką, z której wnętrza wyskoczyły psy. Dwa były czarne, żółtobrzuche, dwa – brunatnoczerwone. Wszystkie miały krótką sierść, załamane, klapiące uszy, wielkie, kwadratowe łby. Były też duże. Może nie zbliżały się rozmiarami do cieląt, ale były znacznie większe niż trzymane w Los Angeles psiaki.

– Znasz je, Zorro? – spytał de Soto. – To łapacze niewolników. Nauczono je tropić tylko jedną zwierzynę. Człowieka. Umieją też zabijać…

Świsnął na niewielkiej świstawce i psy uniosły czujnie łby. Drugie świśnięcie, jeden gest alcalde i wielkie bestie ruszyły w stronę czarno odzianego mężczyzny,

nie tracił tchu na daremne przekleństwa, nie w tej sytuacji. W czasie swej podróży do i z Hiszpanii Diego de la Vega słyszał kilka opowieści o takich zwierzętach, hodowanych przez właścicieli niewolników i wyszkolonych, by ścigać i zabijać zbiegów. Obiły mu się też o uszy szeptane plotki o ukrytych arenach, gdzie dla rozrywki widzów psy rozszarpywały ludzi, ale aż do tej pory uważał je za ponurą legendę, coś pasującego bardziej do czasów antycznego, zdeprawowanego Rzymu, niż współczesnej Kalifornii. Teraz jednak zrozumiał, że przynajmniej część tych historii była prawdziwa.

Psy zbliżały się powoli, ustawione w półkole, i tylko ktoś całkowicie nieznający zwierząt mógłby uznać, że są przyjaźnie zainteresowane. Dla ich ugięte łapy, półotwarte pyski, zmarszczone nosy i zjeżona na łopatkach sierść były czytelnym sygnałem, że szykują się do ataku. Na razie jeszcze węszyły intensywnie, pochylając i unosząc masywne głowy, by rozpoznać i zapamiętać zapach zdobyczy, ale wiedział, że zaraz skoczą. A to byłby koniec. Nie miał wątpliwości, że te psy umiały zabijać. Sam ich impet i masa ciała wystarczały, by obalić człowieka z nóg, a na ziemi miały niekwestionowaną przewagę. Zapewne też celowały w gardło i kark, czyli tam, gdzie mogły najszybciej zadać śmierć.

Nie zwlekał więc.

Świsnął bicz i najbliższe zwierzę odskoczyło z bolesnym skowytem. Pozostałe stanęły na moment, zaskoczone i zdezorientowane, ale zaraz znów ruszyły do przodu i musiał uderzyć po raz drugi i trzeci. Przez moment pomyślał z wdzięcznością o vaqueros i ich umiejętnościach. Jeśli oni umieli przepędzić wilka czy kuguara strzałem z bicza w nos, on mógł tak odstraszyć psy. Jednak wilk czy puma, dzikie, nieufne i obawiające się człowieka nawet pomimo głodu, były innym, łatwiejszym przeciwnikiem niż pies nauczony, że człowiek może być jego zdobyczą. Zwierzęta skowytały, ale nie cofały się, a gdy de Soto zagwizdał po raz kolejny, skoczyły, wiedząc już, kto jest ich celem.

zrobił unik, pozwalając pierwszemu z psów rozminąć się z nim i uderzyć o mur fontanny. Trzask zderzenia był prawie niesłyszalny w warkocie pozostałych łapaczy. Drugi i trzeci po raz kolejny dostały w nos, i na moment ból i oszołomienie wytrąciły je z ataku. Zderzyły się ze sobą i padły na ziemię, odgryzając się na oślep jeden drugiemu.

Czwarty pies uniknął uderzenia i skoczył na Zorro. Mężczyzna zdążył tylko opaść na jedno kolano i zasłonić lewą ręką szyję. Łapy uderzyły w jego pierś z taką siłą, że aż się odchylił w tył, potężna, ośliniona paszcza zacisnęła się na przedramieniu. Pomimo bólu banita nie próbował się wyrwać. Nie chciał ryzykować rozszarpanych mięśni. Nim pies puścił jego ramię, by poprawić chwyt, rzucił bicz i wyszarpnął nóż z cholewy. Nienawidził zabijania, nieważne, ludzi czy zwierząt, ale w tej walce nie mógł postąpić inaczej i łapacz ze skowytem rozwarł paszczę, gdy ostrze znalazło jego serce.

Ale zanim wstał, drugi pies uderzył w niego z boku i tym razem zdołał go przewrócić. Potoczyli się razem po piasku, zwierzę i człowiek, jeden próbując dosięgnąć gardła, a drugi utrzymać go od tego gardła z daleka. Kolejny pies doskoczył sekundę później, chwytając za nogę banity i unieruchamiając walczących. Zorro krzyknął, pierwszy raz od momentu, gdy zaczęła się walka. Wydawało się, że tym razem zginie.

wypadł z zaułka słysząc głos swego pana, a zszokowani, oniemiali ze zgrozy ludzie na placu ledwie zdążyli uskoczyć z drogi potężnemu wierzchowcowi. W tym samym momencie psy nieoczekiwanie odskoczyły od swej zdobyczy, potrząsając głowami i zaczęły kręcić się w kółko, skamląc i poszczekując. poderwał się na nogi. Utykał, pelerynę miał rozdartą, a poszarpana koszula odsłaniała krwawe szramy. Zanim de Soto zdołał ponownie gwizdnąć i poszczuć psy, Zorro wskoczył na siodło i pognał do wyjazdu z Los Angeles, pozostawiając za sobą chaos i zamieszanie, bo nie tylko łapacze alcalde porzuciły walkę, ale i wszystkie inne zwierzęta w pobliżu, wolne, uwiązane czy zamknięte w kojcach i klatkach, z niewiadomej przyczyny wpadły w popłoch.

Madre de Dios – wyszeptał don Alejandro.

W tej chwili przeklinał, że uległ namowom syna i nie miał pistoletu na podorędziu. Starczyłby strzał, by było mniej o jednego łotra na świecie. Użyć psów? I to takich psów? Skąd de Soto sprowadził te bestie? Teraz starszy de la Vega zrozumiał, skąd wzięła się ta zaskakująca ustępliwość alcalde w ostatnich dniach i jego niezwykle dobry humor. Musiał dostać wiadomość, że przygotowana znacznie wcześniej zasadzka lada dzień się zamknie, bo psy dotrą do Los Angeles.

A walka jeszcze się nie skończyła, bo zanim zniknął za bramą pueblo, alcalde wydawał rozkazy. Dwóch mężczyzn pochwyciło na smycze zdezorientowane ucieczką ofiary zwierzęta, a z budy na wozie, ku tym większemu przerażeniu don Alejandro, wyprowadzono jeszcze trzy inne, w których caballero rozpoznał bloodhoundy. Mniej masywnie zbudowane, były równie, jeśli nie bardziej niebezpieczne. Nim zza bramy garnizonu wyjechali żołnierze, de Soto już podsuwał ogarom pod nosy zakrwawione strzępy czarnego jedwabiu. Bloodhoundy zaskowytały, nisko, prosząco, i zanim zebrani na placu zdołali otrząsnąć się z szoku, tropem ruszyła cała kawalkada. Psy, ich opiekunowie i żołnierze z de Soto na czele.

Madre de Dios – powtórzył starszy caballero.

Nie wątpił, że te niewolnicze psy potrafiły wytropić swoje ofiary, a o bloodhoundach wiedział, że umiały iść za tropem całymi dniami. Jeśli pojechał do jaskini…

W tłumie przestraszonych, zdezorientowanych ludzi mignął mu nagle Felipe. Pospiesznie ruszył w jego kierunku.

– Jedź do hacjendy i zablokuj jaskinię – polecił.

Felipe, który właśnie odwiązywał swoją Pinto spod biura, spojrzał na niego z przerażeniem.

– Zablokuj zewnętrzne wejście i ostrzeż Victorię – powtórzył don Alejandro. – Te psy to ogary, nie może wrócić do kryjówki.

gwałtownie potrząsnął głową i wskazał na don Alejandro.

– Nie mogę. Nie dojadę tak szybko, rozumiesz?

Chłopak zawahał się, ale potaknął. Wskoczył na siodło i pognał. Don Alejandro przez moment odmówił w myśli krótką modlitwę, by udało mu się zdążyć do hacjendy przed Diego. Być może zamknięcie zewnętrznego wejścia do jaskini skazywało na śmierć, ale było jedyną szansą na ocalenie Victorii i Clary.

Starszy caballero wrócił już spokojniejszym krokiem na plac i skierował się do stajni gospody, gdzie zostawił swoją Dulcyneę. Tam jednak czekała na niego niespodzianka.

Señor de la Vega… – Stojący w drzwiach zmartwiony sierżant Mendoza nerwowo obracał w dłoniach czako. – Z rozkazu alcalde mam dopilnować, byście pojechali w pościgu.

– Czy tylko ja, sierżancie?

– Nie, Alejandro. De Soto chyba chce mieć nas wszystkich za świadków swojego zwycięstwa – odezwał się ponurym tonem don Hernando. Za nim, przy już osiodłanych koniach, stali także inni caballeros. Da Silva, Oliveira, de Cabon… Wszyscy, którzy byli obecni w Los Angeles. I wszyscy pilnowani przez żołnierzy.

– Dokąd mamy jechać?

– Powiedział, że za pościgiem, don Alejandro – odparł Mendoza zrozpaczonym tonem.

x x x

zatrzymał Tornado i rozejrzał się dookoła. Z miejsca, gdzie się znajdował, miał doskonały widok. Z jednej strony Los Angeles, domy jak garść kamieni rzuconych po środku równiny, połyskujące bielą ściany kościoła i mury garnizonu. Po drugiej stronie otwierały się wyloty dolin i kanionów. Pastwiska, sady i pola uprawne przypominały patchworkową kołdrę, jaką widział w wozie Bernardów.

Nie miał jednak siły, by podziwiać to całe piękno. Zadrapania i otarcia piekły, noga pulsowała bólem, zesztywniała i chyba spuchła, pogryzione przedramię rwało, strzępy koszuli przykleiły się do ciała, a krople krwi wciąż przesączały się przez materiał i skapywały na łęk siodła i sierść Tornado. Tymczasem widział wyraźnie, że daleko za nim przez łąkę posuwają się ciemne punkciki.

By poznać, kto za nim jedzie, nie potrzebował lunety. Nie wiedział, kto jest w bardziej oddalonej grupie, być może byli to żołnierze stanowiący wsparcie dla oddziału alcalde, choć wydawało mu się, że widzi tam ojca, ale samego de Soto mógł dostrzec znacznie bliżej. Biel Mariposy, jasny surdut i siwe włosy były widoczne aż z tego miejsca. A najważniejsze dla były biegnące przed alcalde i jego ludźmi psy.

Na widok tej kawalkadę mógł pogratulować sobie przezorności, że pomimo bólu nie skierował się do jaskini. De Soto zdradził swoje plany jedną uwagą, rzucona tak niedbale przed walką. Sir Edmund wystarczająco często opowiadał o tradycji angielskich pogoni za lisem. I jak to zapamiętał Diego de la Vega, takie polowanie zazwyczaj kończyło się dla lisa bardzo, bardzo źle.

Ale tam ścigano zwierzę, a on, mimo imienia, był człowiekiem. I musiał znaleźć sposób, by skutecznie uciec przed pościgiem. Na pewno nie mógł skryć się w jaskini, bo zdradziłby swoich najbliższych. Na razie ruszył powoli naprzód. Nie mógł się zatrzymywać zbyt długo. Pierwszy cwał z pueblo dał mu przewagę odległości i musiał ją zachować tak długo, jak tylko się da, jednocześnie oszczędzając wierzchowca. Tornado bowiem, choć szybki jak wiatr, którego imię nosił, i wytrzymały, był żywą istotą, i prędzej czy później musiał się zmęczyć. Co prawda goniące za nimi psy zmęczą się także, ale dla nich zapach był wciąż widocznym śladem, za którym podążą do końca.

Po raz pierwszy poczuł ukłucie strachu. Kiedy Ramone prowadzony przez tropiciela Szare Skrzydło jechał tropem Tornado, mógł liczyć na ludzką pomyłkę w odczytywaniu śladu przez Indianina, choć ten sprawiał wtedy wrażenie jasnowidza, a później pomogła mu ludzka wdzięczność i honor. Dla psów jednak liczyło się tylko polecenie i zapach. Co gorsza, uświadomił sobie nagle, ten pościg nie mógł skończyć się tu i teraz, bo jeśli nawet udałoby mu się zmylić ogary gdzieś w kanionach i sprawić, że zgubią trop, nie oznaczało to, że mógłby wrócić do Los Angeles. Wiedział przecież, że w obu swoich postaciach, jako Diego de la Vega i jako Zorro, będzie dla tych zwierząt pachniał tak samo. Pot, krew, mydło, którego używał do kąpieli, chemiczna woń odczynników z laboratorium, którymi przesiąkły zarówno rękawice Zorro, jak i ubrania Diego, to wszystko sprawiało, że niezależnie od stroju, jaki miał na sobie, był dla nich tą samą osobą. Był tego pewien. Sam przecież, podczas poszukiwań Victorii w El Niño Viejo, przekonał się, jak wyraźne potrafią być zapachy.

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3

Nie mógł dalej uciekać na oślep. Stracił na placu bicz i nóż, ale wciąż miał swoją szpadę, niezbyt przydatną w walce z psami. W torbie przy siodle tkwiła niewielka kusza, równie mało pomocna, i pistolet. Miał też wciąż nieznużonego konia, szybkiego i wyszkolonego do walki. Musiał wygrać to starcie. Zapewne don Alejandro ostrzegł już Victorię, by szykowała się do ucieczki, ale on nie mógł pozwolić, by jego żona i córka tułały się gdzieś po Kalifornii. Nie mógł. Musiał wymyślić plan, i to skuteczny plan. Powtarzał to sobie, odrywając kolejny strzęp jedwabiu od podartej peleryny i okręcając wokół pogryzionej ręki, by zmniejszyć krwawienie.

x x x

Alcalde, czy koniecznie musimy z wami jechać? – odezwał się don Alfredo.

Niemłody caballero sprawiał wrażenie zniesmaczonego i znużonego całą sytuacją. Niewątpliwie godziny spędzone w siodle, bez postoju, jedzenia czy picia, podczas gdy był przygotowany tylko na krótki wyjazd do pueblo, mocno dały mu się we znaki. Nie mówiąc już o niechęci do samego pomysłu pościgu za Zorro.

De Soto obejrzał się przez ramię.

– Musicie. Chcę, byście mogli zaświadczyć – odparł chłodno.

Jadący niedaleko don Alejandro na moment przymknął oczy, słysząc jadowity ton tej wypowiedzi. Ta pogoń była dla de Soto chwilą triumfu, rewanżem za ostracyzm caballeros i wszystkie upokorzenia, jakich doświadczył ze strony Zorro.

De la Vega poprawił się w siodle i dyskretnie rozejrzał dookoła. Tak jak podejrzewał, inni caballeros wyglądali równie, jeśli nie bardziej markotnie niż da Silva. Co ważniejsze, tak samo ponurzy byli żołnierze. Przez godziny, które minęły od zdarzeń w pueblo przekonali się już jak dobre są te tropiące psy i z każdą chwilą upewniali się, że tym razem Zorro nie zdoła zgubić pogoni. Po raz pierwszy od kiedy jeździec w czerni pojawił się w Los Angeles, przestał on być nieuchwytnym duchem, który znikał po opuszczeniu pueblo. Mendoza pocieszał się przez jakiś czas, że przecież i sam Szare Skrzydło ostatecznie nie zdołał wytropić Zorro, ale pogardliwe prychnięcie de Soto, porównujące Indianina z psami, zamknęło mu usta. Tym razem pościg miał iść do końca.

Jak długo jeszcze? Zorro był ranny, być może nawet poważnie, więc na ile jeszcze wystarczy mu sił, by uciekać? Starszy caballero nie wiedział i podejrzewał, że inni też się nad tym zastanawiają. De Soto przestał już mieć nadzieję, że banita doprowadzi go do swojej kryjówki, bo widać było, że zataczają ogromne koło. Zorro kluczył i krążył po kanionach, kilka mil przebył brzegiem jeziora, kilka dalszych z nurtem strumienia, przemykał się po pastwiskach, raz nawet przegonił ich przez skalne osypisko, doprawdy jak prawdziwy lis. Na razie jednak wszystkie jego wybiegi pozostawały bezskuteczne. Bloodhoundy czasem się zatrzymywały, czasem wahały, ale ostatecznie podejmowały znów trop. Zarówno one, jak i psy–łapacze nie wyrywały się już do przodu tak, jak na początku, kiedy widać było, że świeży zapach ofiary doprowadza je do szaleństwa, ale wciąż były chętne, by gnać przed siebie.

x x x

Zorro ocknął się, czując, że spada. Był zmęczony, może nie tak, jak kiedyś mu się już zdarzyło, ale dostatecznie, by na moment zasnąć w siodle. Poderwał się i rozejrzał czujnie, nasłuchując, jednak dookoła wciąż panowała cisza. Psy odzywały się, ale dość daleko, więc miał jeszcze chwilę czasu, by zaplanować następne posunięcie.

Słońce przechyliło się już mocno na zachód, co oznaczało, że ucieczka zajęła mu niemal pół dnia. W jej czasie próbował wszystkiego, co mogło zmylić psie nosy. Jechał przez wodę, stojącą i płynącą, wjeżdżał pomiędzy owce i krowy, raz nawet, mimo rwącego bólu w zranionej nodze, posłał Tornado przez skalny labirynt, a sam ominął go pieszo, wspinając się i zsuwając po zboczu. Wszystko na nic. Nie pomogły nawet zioła, zerwane i wtarte w buty i końskie kopyta. Ogary szły cały czas jego tropem, a próbując je zmylić, tylko tracił przewagę odległości. Ile razy wyjeżdżał na otwartą przestrzeń i oglądał się za siebie, mógł wypatrzyć konną kawalkadę na szlaku, który przemierzył, coraz bliżej i bliżej.

Domyślał się, że psom sprzyjała pora roku i pogoda. Z pewnością tropiły go nie tylko po śladzie na ziemi, ale i za górnym wiatrem, a na nieszczęście dzień był bezwietrzny, dość ciepły i mglisty. W nieruchomym, wilgotnym powietrzu zapachy rannego człowieka i spoconego konia musiały się dla nich unosić w powietrzu niczym jaskrawa wstęga. Może byłoby w stanie zatrzeć je naprawdę wielkie stado spłoszonych krów, z jego własną wonią potu i obornika, ale żadnego takiego Zorro nie napotkał i wiedział, że nie napotka. To nie była ta pora roku, by vaqueros gromadzili zwierzęta. Co więcej, młode pędy szałwii i bylicy były jeszcze zbyt mało wonne, by mógł skutecznie zamaskować nimi utrwaloną w psiej pamięci woń krwi i prochu.

Teraz, późnym popołudniem, Zorro zmęczył się już i stracił siły, a przyschłe zadrapania i pokąsania pulsowały nieprzyjemnym gorącem i bólem. Noga spuchła, i musiał przyznać sam przed sobą, że prawdopodobnie stracił na tej wyprawie nie tylko pelerynę i koszulę, ale i swoje ulubione buty, bo być może jednego nie zdoła zdjąć bez rozcięcia cholewy. Skrzywił się, zdając sobie sprawę, że myśli o zniszczonym ubraniu, by uciec w ten sposób od świadomości swojej sytuacji. Zaczynało mu już brakować pomysłów na zatarcie śladu. Co gorsza, coraz bardziej czuł się właśnie jak ścigany lis, a był świadomy, jak niebezpieczny mógł się być dla niego taki stan umysłu. Strach, który nakazał mu w pierwszej chwili ucieczkę jak najdalej od pueblo i odsadzenie się na mile od pościgu, znów wracał, a z nim poczucie paraliżującej bezradności. Mógł wspinać się, mógł gnać, mógł spróbować przepłynąć jezioro, ale pogoń cały czas się do niego zbliżała.

Lęk podsuwał mu przekonanie, że pozostała już tylko jedna szansa. Zaatakować. Zawrócić i uderzyć na ścigających. Ale rozsądek podpowiadał, że taki atak, zrodzony z desperacji, ma niewielkie szanse powodzenia. Z de Soto pewnie był i inni jego żołnierze, a na pewno były psy. Wjeżdżając między nich zmieniał tylko jedno. Zamiast ginąć jak zagoniony w kąt lis, umierał w walce. A może i nie w walce, może na koniec psy go po prostu rozszarpią pod nogami alcalde.

Otrząsnął się po raz kolejny, gdy uświadomił sobie, o czym myśli. Victoria powiedziała kiedyś, że gdy sytuacja zaczyna robić się poważna, on, Zorro, zaczyna zachowywać się jak pełen patosu aktor w tragedii. Wtedy wziął to za próbę odwrócenia uwagi i rozładowania humorem napięcia, lecz teraz docenił ukryte w tym ostrzeżenie. Zmęczenie, ból i poczucie osaczenia musiały wpłynąć na niego bardziej, niż się spodziewał, skoro rozważał, jak dojdzie do tego, że de Soto zerwie mu maskę. Mimo tej świadomości, myśli, raz odpędzone, powracały uparcie. Gdzieś w zamroczonym głodem i zmęczeniem umyśle wciąż powstawały obrazy tego, jak może skończyć się ten pościg, przewidywania nieuchronnego bólu, ciemności i poczucie końca, tak silne, że aż zatrzymał się nad rzeczką, by zmoczyć twarz wodą, orzeźwić się i raz jeszcze spróbować poszukać wyjścia z sytuacji innego niż jego śmierć.

Woda pomogła na chwilę. Jej chłód koił zranione ramię i nogę, pozwalając myśleć już nie o tym, jak zła jest sytuacja, ale o tym, czym jeszcze mógł się bronić.

x x x

Idące po tropie Zorro bloodhoundy coraz częściej popiskiwały z ekscytacji i tak jak na początku pościgu zaczynały szarpać smycze. Dla jadących z nimi ludzi był to wyraźny znak, że ślad jest coraz świeższy i są coraz bliżej ściganego. Przez ostatnią milę Zorro nie próbował już nawrotów czy kluczenia, wjechał w gardziel kanionu i jechał coraz wyżej. Jeśli liczył, że ukryje się w skalistym terenie, mylił się, ale każdy z caballeros i niejeden z żołnierzy miał nadzieję, że to tylko element jego kolejnego planu, który pozwoli mu wydostać się z niebezpieczeństwa.

Dolina skończyła się i stroma ścieżka wyprowadziła jadących na zbocze wzgórza, a potem dalej, na następne i następne. Wreszcie jadący stanęli przed skalną ścianą i spadającym z niej wodospadem. Tu szlak stawał się zbyt wąski, by nim jechać, można było tylko wędrować pieszo, prowadząc konia za sobą, jeśli ktoś chciał się wydostać wyżej. Zachodzące słońce oświetlało wyraźnie urwisko i czarno odzianą postać stojącą nad przepaścią. Zorro wdrapał się na skalną półkę przy wodospadzie, gdzie można było dosięgnąć go tylko kulą i tam czekał na swoich prześladowców. Zerwał się lekki wiatr i w jego podmuchach czarna, poszarpana peleryna banity przywodziła na myśl sztandar pokonanej armii.

Don Alejandro zamarł. Co jego syn wymyślił? Po co tu na nich czekał? Podejrzewał, że nie spodoba mu się odpowiedź na te pytania. Diego, Zorro, miał za dużo aktorskiego zacięcia i za bardzo kusiły go patetyczne role i teatralne gesty, by jego ojciec mógł być spokojny. To zapewne miała być jakaś sztuczka, ale zapowiadała się na coś bardzo dramatycznego.

Tam, gdzie zaczynała się prowadząca w górę ścieżka, został Tornado. Ogier nie stał spokojnie, lecz tulił uszy i nerwowo uderzał w ziemię kopytem. Czekał. Przy jego siodle połyskiwała srebrem rękojeść szpady Zorro i już samo to było dla don Alejandro wskazówką, że jego syn planował coś nieprzyjemnie niebezpiecznego.

Jednak de Soto nie miał takich wątpliwości. Ostatecznie dogonił Zorro, być może także wreszcie odkrył jego kryjówkę, i tylko jedno dzieliło go od upragnionego triumfu.

– Spuścić psy! – polecił i uniósł do ust gwizdek, by dać im sygnał do ataku.

To, co się stało chwilę potem, sprawiło, że żołnierze i alcalde oniemieli. Caballeros wystarczająco często widzieli dzikie konie, by się móc spodziewać czegoś takiego, ale de Soto, mieszkaniec miasta, nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Od zarania dziejów wilki próbowały podkradać się do tabunów, a ogiery broniły klaczy i źrebiąt. Atakujące psy nie były więc dla Tornado niczym innym, jak właśnie wilkami, które zagrażały komuś należącemu do jego stada, więc natknęły się na przeszkodę w postaci jego zębów i kopyt.

Pierwszy z bloodhoundów wyleciał w powietrze ze skowytem, kopnięty tak, że przez szum wodospadu przebił się trzask kości, drugi potoczył się po ziemi i odczołgał ciągnąc za sobą zgruchotane łapy i skomląc. Trzeci zdążył odskoczyć i oszczekiwał ogiera z bezpiecznej odległości. Psy łapacze przez chwilę stały zdezorientowane. Nauczone atakować zdobycz na dwóch nogach, były bezradne wobec przeciwnika mającego cztery. Kiedy Tornado kłapnął zębami w ich stronę, odskoczyły, kuląc ogony. Może i były psami do polowań, ale zdążyły się nauczyć, że od końskich kopyt i zębów należy trzymać się z daleka. Niewiele im to pomogło, bo ogier ruszył na nie ze zjeżoną grzywą i bojowym wizgiem, uderzając przednimi kopytami i kąsając. Udało mu się stratować jeszcze jednego psa, nim pozostałe dwa podkuliły ogony i uciekły między skały, gdzie nie mógł ich dosięgnąć.

Na wszelki wypadek, bez rozkazu, żołnierze rozjechali się na boki, by rozwścieczony ogier nie ruszył teraz na nich. Alcalde chciał podążyć za nimi, ale Mariposa nagle odmówił posłuszeństwa swemu jeźdźcowi, bocząc się i stając dęba.

De Soto z trudem opanował wierzchowca i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Tornado zniknął już wśród skał, ale można było jeszcze dosięgnąć jego pana. Jednak Zorro na urwisku nie czekał na swoich prześladowców. Gdy obejrzeli się w jego stronę, stwierdzili, że banita wdrapał się jeszcze wyżej i jest o krok od zniknięcia za skalnym załomem, gdzie zapewne była jego kryjówka.

Alcalde zaklął na ten widok, wyszarpnął pistolet zza pasa i strzelił, choć wydawało się mało prawdopodobne, by strzał był celny. Koło głowy Zorro uniósł się obłoczek pyłu i posypały skalne odłamki. Któryś musiał go trafić, bo banita zachwiał się i stracił równowagę na wąskiej ścieżce, zsuwając się z występu. Zdążył chwycić się krawędzi i zawisł, gorączkowo drapiąc po skale czubkami butów w poszukiwaniu podparcia. Przez szum wodospadu wydało się don Alejandro, że słyszy jęk, ale to było niemożliwe, jego syn był za daleko, by mógł go usłyszeć.

– Szybciej! – jęknął ktoś z patrzących, może blady z przerażenia Mendoza.

De Soto nie tracił czasu. Wyrwał najbliższemu z żołnierzy muszkiet i złożył się do strzału, celując do bezradnego przeciwnika.

– Nie! – wyrwało się starszemu de la Vedze. Nie wiedział, co jego syn zaplanował, ale to nie mogło być to! Nie mógł pozwolić strzelać do siebie niczym do uwiązanej kaczki!

Ponaglił konia, chcąc wjechać na alcalde i podbić mu rękę, gdy jeden z ocalałych łapaczy, nieoczekiwanie zjeżony, wpadł nagle pomiędzy niego a de Soto i skoczył w górę, chwytając caballero za cholewę buta. Dulcynea, zaskoczona tym atakiem, z kwikiem stanęła dęba, a jej wizg spłoszył ponownie Mariposę. Strzał huknął, ale w tej samej chwili siwy wałach odskoczył w bok. Don Alejandro zobaczył kolejny rozbryzg odłamków, wysoko nad głową Zorro. Nie, by miało to jakoś pomóc banicie, bo krawędź ścieżki właśnie się ukruszyła i czarna sylwetka spadła wprost w wodospad.

Starszy de la Vega nie miał czasu, by pomyśleć o losie syna, bo w tej samej chwili pies skoczył ku niemu ponownie, przestraszona klacz znów wierzgnęła i musiał poświęcić całą swoją uwagę temu, by utrzymać się w siodle. Nie miał pojęcia, czemu zwierzę go zaatakowało, ale zjeżona sierść i wyszczerzone zęby łapacza nie wróżyły niczego dobrego.

– Zwariował! – krzyknął któryś z żołnierzy.

Pies szczeknął i po raz trzeci skoczył do człowieka, ale w tej samej chwili padł strzał i zwierzę ze skowytem zwinęło się na ziemię.

opuścił muszkiet.

– Czyś ty oszalał, kapralu?! – warknął de Soto. Szarpał się ze swym wierzchowcem, ściągając wodze tak, że wałach zaczął się kręcić w kółko.

– Nie, alcalde! To te psy postradały rozum! – zawołał któryś z caballeros. – Teraz my jesteśmy ich zdobyczą.

Rzeczywiście, i ostatni z łapaczy, i ocalały bloodhound wpatrywały się w grupę jeźdźców z niebezpieczną uwagą.

– Wziąć je na smycze! – krzyknął Ignacio. Opiekunowie psów wbiegli pomiędzy nie, próbując zapiąć rzemienie, ale zwierzęta uskakiwały im spod rąk. Ponowili próbę i tym razem się powiodło, ale oba psy szczerzyły się i warczały na jeźdźców, tak na caballeros, jak i na żołnierzy.

– Zabrać je stąd! – polecił alcalde. Wreszcie zmusił Mariposę do zatrzymania się i ledwie koń stanął, de Soto zeskoczył z siodła i pobiegł do krawędzi, by zajrzeć w głąb wodospadu. Za nim ruszyli pozostali żołnierze i caballeros.

Starszy de la Vega podchodził wolniej niż inni, usiłując sprawić wrażenie, że jego uwagę zaprząta wciąż niespokojna Dulcynea. Na szczęście klacz ciągle tuliła uczy i boczyła się, więc miał pretekst, by zsiąść jako ostatni. Nie chciał patrzyć w dół. To, co widział, wystarczało.

– Nic nie widać… – Mendoza odezwał się pierwszy.

– Pewnie woda go wyniosła… – zauważył jeden z żołnierzy.

– Może… Tam! Widzicie?! – wyciągnął rękę. – Tam jest coś czarnego!

Madre de Dios… – Sierżant z rozmachem zakreślił znak krzyża.

– Zwariowałeś, Mendoza?! – De Soto zauważył jego gest i uznał, że musi zbesztać podwładnego.

– Okazał odrobinę szacunku, alcalde! – zaprotestował don Alfredo.

– Banicie nie należy się szacunek!

– Temu jak najbardziej, alcalde! – Escobedo włączył się do dyskusji.

Don Alejandro słuchał ich jakby mimochodem. Wiedział, do czego ta rozmowa zmierza. De Soto chciał ciała jego syna, chciał zerwać maskę Zorro i wystawić jego zwłoki na pokaz całemu Los Angeles. Dla niego pozostawało otwarte tylko jedno pytanie. Czy zdąży uciec, nim alcalde zorientuje się, kim był jego przeciwnik. Czy zdąży ostrzec Victorię i Felipe.

READ  Serce nie sługa. Część druga - Rozdział 3. Jedna i pół maski mniej

Słońce nie oświetlało stawu u podnóża wodospadu, a woda w nim była po ostatnim deszczu wciąż jeszcze mętna i żółtawa. Rzeczywiście, przy jednym z brzegów kołysało się w niej coś czarnego, co nie przypominało ani pnia, ani kamienia. Peleryna? Koszula? Raczej koszula, mokra i przylepiona do ciała, które zdryfowało na kamienie niesione prądem wody. Widać było odrzuconą w bok rękę, a gdy ktoś się wpatrywał dłużej, mógł w mętnej tafli dopatrzyć się butów. Głowa i barki Zorro znikały pod leżącym na brzegu pniem.

Po krótkiej kłótni alcalde postawił na swoim i caballeros, wraz z całym oddziałem, zawrócili wzdłuż biegu strumienia, by podjechać do stawu i wydostać ciało Zorro. Protesty Mendozy, że jest już późno i wrócą do Los Angeles dobrze po zmroku, de Soto zbył gniewnym warknięciem, że nie może pozwolić, by ciało banity porwały kojoty, tak jak to podobno było poprzednim razem. Ta uwaga nieoczekiwanie poprawiła humor sierżantowi który najwidoczniej przypomniał sobie, jak dla Luisa Ramone skończyła się historia z kanionem Perdido.

To samo przyszło na myśl nie tylko Mendozie, bo i inni żołnierze wymieniali półgłosem uwagi o tamtych wydarzeniach. Ludzie Sepulvedy chcieli wiedzieć, co się wtedy stało, a ich koledzy starali się im to opowiedzieć. De Soto udawał, że nie słyszy, ale kiedy po raz kolejny ktoś wspomniał o armii duchów i powrocie z martwych, nie wytrzymał.

– Nie ma czegoś takiego jak powrót z martwych! – oświadczył. – Jest się martwym, albo i nie! Skoro sam mówisz, Mendoza, żeś podrobił tego trupa, to żywy Zorro musiał przyjść i się z nim zamienić na miejsca, jak nikt nie pilnował!

– No to skąd były wybuchy, alcalde? – zapytał Mendoza. Nie sprawiał wrażenia, żeby wyjaśnienie alcalde trafiło mu do przekonania. – Jak nie duchy to zrobiły, to kto?

– Nie wiem! Ale to była tylko kolejna jego sztuczka! A wyście dali mu się zmylić jak banda dzieciaków!

– Mimo wszystko, alcalde… – zauważył don Hernando.

– Tym razem Zorro będzie martwy! I dlatego jedziemy tam teraz, a nie dopiero rano!

Don Alejandro nie wtrącał się do dyskusji. Wspomnienie kanionu Perdido sprawiło, że poczuł zarazem nadzieję i strach. Teraz dopiero zorientował się, że są prawie na granicy ziem de la Vegów, a strumień, wzdłuż którego jadą, był przez lata ulubionym miejscem wycieczek Diego. Lęk o syna, głód i zmęczenie po długiej jeździe sprawiły, że nie spostrzegł od razu, gdzie się znajdują, ale teraz uświadomił sobie, że Diego, Zorro, musiał znać to miejsce z dokładnością do jednego kamienia. Mało tego. Ile razy on sam, jako chłopak, skakał ze skalnej półki do jeziorka? Z tej samej półki, z której teraz w tak efektowny sposób spadł Zorro? Ile razy krył się w jaskini za wodospadem? Jednak, jeśli taki był plan Zorro, to czemu widział ciało na brzegu? Jaką sztuczkę odgrywał tym razem jego syn?

By dojść do samego wodospadu, trzeba było zsiąść z koni, bo zwierzęta nie były w stanie przedostać się przez głazy i skalne osypiska naniesione tu przez wodę. Słońce już zachodziło i w wąskim, wymytym przez strumień wąwozie z każdą chwilą pogłębiały się cienie, tak że kiedy wreszcie dotarli na miejsce, panował w nim już zmierzch. Tafla stawu była nieprzejrzysta i ciemna, tylko tam, gdzie woda spadała z szumem ze skał, rozchodziły się kręgi białej, wręcz fosforyzującej w mroku piany.

– Skrzesać ogień! – polecił de Soto. Sam dał przykład, wyciągając jakąś gałąź z pozostawionej na brzegu sterty.

Łatwiej było to jednak rozkazać, niż zrobić. Wodospad był mały, ale kotlinkę przesycała wodna mgiełka i krzesane iskry gasły. Żołnierze próbowali, kłócili się półgłosem nad garścią drzazg, a z każdą chwilą robiło się ciemniej. De Soto szybko stracił cierpliwość i ruszył brzegiem do miejsca, gdzie z góry widział ciało Zorro.

Nie było go. Don Alejandro, który przezornie trzymał się z tyłu, by móc się wycofać, nim spostrzegą jego nieobecność, widział, że alcalde dwa razy przeszedł się brzegiem, potykając się o skały, bo jednocześnie zezował do góry, by się upewnić, że trafił w dobre miejsce. Zorro zniknął. Był obdarty z kory pień, był okrągły głaz, ale nie było ciała.

Nie tylko de Soto szperał już nad stawem. Mendoza, Gomez i caballeros także pozostawili ludziom Sepulvedy próby rozniecenia ognia i zabrali się za przeszukiwanie brzegów. Jednak bezskutecznie.

– Przysiągłbym, że to było ciało! Tu, w tym miejscu! – oświadczył de Soto, po raz kolejny wracając do pnia. – On tutaj leżał. Prawda, don Alejandro?

– Owszem, alcalde… – Starszy de la Vega nie widział powodu, by zaprzeczać.

Podniósł patyk, złamał i cisnął na środek jeziorka. W półmroku drewienka były słabo widoczne, ale woda spychała je w stronę brzegu. Za chwilę zakołysały się na falach krok od miejsca, gdzie stali.

De Soto zajrzał pod pień. Było tam niewiele miejsca, może tyle, by zmieścić ludzkie ramiona, ale nie można było powiedzieć, by mógł się tam skryć człowiek.

– Musi tu być… – zamruczał.

Alcalde! Tutaj! – zawołał nagle Gomez. – Tam za wodospadem jest jaskinia!

– Jaskinia! – De Soto obejrzał się na grupkę stłoczoną przy chruście. – Co z tym ogniem?

– Wszystko jest za mokre, alcalde… – odparł Sepulveda.

– No to przeszukasz po omacku tą jaskinię, kapralu! Zostawcie to i ruszajcie, nim będzie całkiem ciemno!

zmoczył się cały, nim udało mu się dostać za spadającą z góry wodę. Dwaj żołnierze, którzy poszli za nim, mieli równie mało szczęścia. Wrócili po kilku chwilach.

– To tylko wnęka w skale, alcalde – zameldował kapral.

– Nie może być! Gdzie on się podział?! – Mimo wszystko de Soto nie ciskał się, lecz rozglądał czujnie dookoła, jakby spodziewając się, że wypatrzy Zorro ukrytego za jakimś załomem.

– Albo żyje i umknął, alcalde – zauważył don Alejandro, starając się, by jego głos brzmiał spokojniej, niż on sam się czuł – albo jego ciało leży na dnie stawu.

– Leżał tu na brzegu! – De Soto wskazał na pień.

– Więc zsunął się głębiej. Woda mogła go ściągnąć.

– Nie znajdziemy go bez ognia, alcalde. – Escobedo włączył się do rozmowy.

Alcalde rozejrzał się dookoła, szarpiąc nerwowo brodę. Z każdą chwilą mrok w kotlinie się pogłębiał. Dookoła kolory już się zatarły, gdy spojrzał w górę, widział, że niebo zaczyna nabierać ciemnobłękitnej barwy. Zapadała noc.

– Wracamy! – rozkazał.

Nie ukrywał swojej irytacji, a caballeros i przynajmniej część żołnierzy nie skrywała ulgi. Zorro zniknął i choć przez chwilę wyglądało na to, że zginął, jakoś nikt w to nie chciał uwierzyć. Nie po wypadku w kanionie Perdido.

W półmroku konie pozostawione przed wąwozem były jedną prychającą i tupiącą masą. Don Alejandro nie miał kłopotu z odnalezieniem siwej Dulcynei, tak samo jak de Soto swego Mariposy, ale żołnierze przez dłuższą chwilę obmacywali rzędy i grzywy, by ustalić, czyje są wierzchowce. Psy zmęczone pościgiem pokładały się na ziemię, obojętne już na całe zamieszanie.

De Soto stracił resztki cierpliwości.

– Ruszamy! – polecił, spinając konia. – Już!

W ciemności nie było można spostrzec, co się stało, ale Mariposa nagle przysiadł na zadzie, czemu towarzyszył nieoczekiwany zgrzyt wyciąganej szpady i zduszony okrzyk de Soto.

– Proszę o uwagę, señores! – Nikt nie mógł pomylić tego głosu. Zmęczony, schrypnięty, ale z całą pewnością to Zorro się odezwał.

– Zorro! – Mendoza nie potrafił powstrzymać okrzyku.

– Do usług, sierżancie. Ale później. Na razie proszę, byście rzucili broń i zsiedli z koni.

Don Alejandro bez słowa zsunął się z siodła. W mroku nie mógł dostrzec, co się dzieje, ale wyglądało na to, że jego syn wskoczył za siodło alcalde i przyłożył de Soto jego własną szpadę do gardła.

– Bardzo dobrze, señores – mówił dalej Zorro. – A teraz odliczcie głośno do stu i możecie ruszać dalej. Alcalde dołączy do was po drodze. Jeśli go odnajdziecie, oczywiście.

– Nie… – zaczął Sepulveda.

– Kapralu, nie myślcie o strzelaniu, bo alcalde ma szpadę na gardle. Nic mu się nie stanie, jeśli nie popełnicie błędu.

W ciemności niewiele można było zobaczyć, ale siwek de Soto wycofywał się powoli w dół kanionu, aż wreszcie zniknął za drzewami. Do uszu zebranych dobiegł tylko szybki tętent kopyt, gdy Zorro i alcalde odjeżdżali.

– Za nimi! – poderwał się Domingo.

– Spokojnie, kapralu – osadził go Mendoza. – Nie możemy ryzykować życie alcalde. Señores, czy ktoś może policzyć?

x x x

W nocnym mroku niewiele można było dostrzec, ale Zorro jechał zdumiewająco pewnie i szybko, jak na kogoś, kto siedzi na końskim zadzie i musi przytrzymywać jeńca. Alcalde raz spróbował się szarpnąć, ale uspokoił się, gdy jego pogromca wzmocnił uścisk i wyszeptał mu do ucha.

– Chcecie jechać przewieszeni przez łęk?

De Soto zrezygnował.

Gdy wyjechali na otwartą przestrzeń, czarny cień pojawił się obok Mariposy. Zorro nie mógł się nie uśmiechnąć. Tornado czekał przy wylocie kanionu, niespokojny i odmawiający opuszczenia swego pana. Jego obecność zmieniała sytuację.

– Zmiana planów, alcalde – oświadczył Zorro swemu jeńcowi.

– Co chcecie zrobić? – Trzeba było przyznać de Soto, że głos mu nie zadrżał przy tym pytaniu.

– Zostawiam was tutaj. Wasi ludzie i caballeros powinni niebawem nadjechać. – De Soto szarpnął się mimowolnie, czując coś zimnego za kołnierzem. – Spokojnie, alcalde. To tylko materiał. Ale pomódlcie się, by nikt nie wpadł na pomysł spuszczenia tych waszych piesków ze smyczy.

– Co?

– Macie przy sobie moją koszulę i rękawice, alcalde. Woda trochę je zmyła, ale dla psów nadal będziecie pachnieć jak ja… Muszę mówić więcej?

– Ty…

– Cyt! – Zorro skończył krępować ręce alcalde strzępami swojej koszuli i bezceremonialnie zawiązał fular de Soto wokół jego ust. – To, byście ich za bardzo nie nawoływali.

Przeskoczył na siodło Tornado i popędził do przodu. Na razie zmęczenie i ból przestały się liczyć. Zanim żołnierze odnajdą de Soto, zanim wszyscy razem dotrą do pueblo, on mógł jeszcze uwolnić Bernardów i przygotować się do ponownego spotkania z psami.

x x x

Brama garnizonu w Los Angeles była wciąż szeroko otwarta i zachęcająco oświetlona. Po odjeździe alcalde kapral Rojas rozstawił przy niej warty, zaś teraz sam stał przy skrzydle wrót, niespokojnie zerkając na ludzi zbierających się na werandzie gospody doñi Victorii. Został tylko z piątką żołnierzy, a doświadczenie nauczyło go już, że to było o wiele za mało, by zatrzymać mieszkańców Los Angeles, jeśli zdecydowaliby się zaatakować garnizon i uwolnić aresztantów. Na jego szczęście, chwilowo w pueblo brakowało kogoś, kto mógłby wpaść na taki pomysł. De Soto zabrał ze sobą caballeros, a doña de la Vega była w hacjendzie, ku szczerej uldze kaprala. Nie był pewien, jak długo by się opierał dyskutując z nią, zanim otworzyłby areszt i uwolnił więźniów. Żołnierze z garnizonu Los Angeles nie raz i nie dwa sprzeczali się po cichu, kto jest groźniejszy z tej dwójki: Zorro ze swoją szpadą i biczem, czy doña Victoria.

Przy garnizonie zjawił się tylko padre Benitez, by porozmawiać chwilę z uwięzionymi, a potem z żołnierzami. Gdy uzyskał zapewnienie kaprala, że wszelkie wyroki zostały zawieszone do powrotu alcalde, wyraźnie odetchnął i Marco go za to nie winił. Padre był teraz jedyną osobą, która mogła poruszyć mieszkańców pueblo i żołnierz nie wątpił, że kapłan zrobiłby to bez wahania, gdyby życie Paula Bernarda i jego żony było bezpośrednio zagrożone. Na razie jednak, póki był jeszcze ktoś inny, kto mógł im przyjść z pomocą, pokojowe nastawienie padre Beniteza nie było wystawione na próbę.

A skoro o Zorro mowa, to po zachodzie słońca kapral chciał odesłać podwładnych na spoczynek i zostać samemu na warcie. Nie wiedział, kto szybciej wróci do Los Angeles, alcalde z daremnego, jeśli Bóg da, pościgu, czy banita, by uwolnić więźniów, i nie widział powodu, by szeregowcy mieli ucierpieć, gdyby to Zorro zjawił się pierwszy. Jednak jego ludzie nie przystali na takie rozwiązanie i także czekali przy wejściu.

– Dobry wieczór, señores.

Rojas odetchnął z ulgą, słysząc ten głos, ale zaraz syknął, gdy Zorro wjechał w krąg światła latarni. Banita wyglądał strasznie. Nie po prostu źle, tak jak wtedy, gdy Mendoza znalazł go na pogorzelisku, ale strasznie. Bez kapelusza i peleryny, rozebrany do pasa, brudny, poznaczony zadrapaniami, szramami i sińcami po starciu. Oczy za maską zdawały się płonąć jakimś gorączkowym ogniem.

Alcalde jeszcze trochę zamarudzi po drodze, więc przejdźmy do konkretów, señores – oświadczył. – Nie mam dziś czasu na zabawy i pojedynki. Rzućcie broń!

Przez moment Rojas obliczał szanse. Zorro był sponiewierany i bez swego bicza, ale to mogło oznaczać tylko to, że będzie walczył gwałtowniej i brutalniej niż zwykle. A on wyjątkowo nie miał ochoty na starcie z nim i nie mógł narażać swoich podwładnych. Nie, Marco był pewien, że tym razem, kiedy był ranny i gdy chodziło o życie niewinnych ludzi, Zorro nie będzie się patyczkował z żołnierzami.

– Rzućcie broń – powtórzył polecenie banity.

Jego podwładni musieli już dojść do podobnych wniosków, bo nikt się nie ociągał z rozbrojeniem.

– Bardzo dobrze. – Uśmiech Zorro był wyjątkowo krzywy i wymuszony, a w jego głosie dało się wyczuć wyczerpanie. – Idziemy do aresztu. Wy przodem, ręce na głowach.

– Kapralu… – zaprotestował któryś z żołnierzy.

– Róbcie, co mówi – uciszył go Rojas.

Areszt, jak zwykle w nocy, oświetlała tylko jedna świeca. W półmroku widać było, że Bernardowie siedzą skuleni na pryczy w swojej celi, a Will Adams wyciągnął się na swojej. Gdy do pomieszczenia wszedł cały orszak żołnierzy, Paul podniósł się i stanął przy kracie.

– Co się…?

– Duża cela, señores. – Zorro zignorował jego pytanie. Żołnierze posłusznie skierowali się do pomieszczenia. – Wy poczekajcie, kapralu.

Rojas posłusznie się zatrzymał.

– Weźcie klucze. Zamknijcie kolegów i wypuście gości.

My God… – Anna patrzyła szeroko rozwartymi oczyma, jak żołnierz otwiera celę. – Kim wy jesteście?

– To Zorro, señora – wyjaśnił kapral. – On…

– Nie, nie, rozumiem… Ale…

– Nie ma czasu na rozmowy – przerwał Zorro. – Señora, proszę zabrać dzieci do kościoła, padre Benitez udzieli wam schronienia. Alcalde nie odważy się złamać kościelnego azylu. Zresztą już jutro powinien oddać wasz dobytek. Señor Bernard, señor Adams, zamknijcie bramę garnizonu od wewnątrz. Drugie wyjście jest przez gabinet alcalde.

– Dobrze…

– A Lupa? – odezwał się nagle chłopiec. – Nie pójdę bez Lupy.

– Pies jest w stajni – odpowiedział pospiesznie Rojas. – Możemy go wypuścić.

W stajni garnizonu była nie tylko Lupa. Przy klatce, w której zamknięto sukę, leżały jeszcze dwa niewielkie kundle.

– Poszły stąd! – Tupnął na nie kapral. Odskoczyły, ale zaraz znów przywarowały przy klatce, popiskując cicho. Zamknięta w niej suka odpowiedziała im skomleniem.

– Rozbijcie klatkę – polecił Zorro.

– Zorro?

– Rozbijcie klatkę, kapralu. Señor Bernard zabierze swojego psa, ale nam potrzebne jest jego legowisko i podłoga z tej klatki.

Rojas posłusznie przewrócił już pustą klatkę i kilkoma kopniakami wyłamał deski. Zorro tylko pokiwał głową. Zachowanie psów w stajni i ich zainteresowanie suką potwierdzało to, co zauważył jeszcze przed aresztowaniem Bernardów i na czym oparł teraz swój plan ratunku. Lupa była tutaj uwięziona przez noc i półtora dnia, i choć któryś z żołnierzy okazał się na tyle miłosierny i odważny, że wstawił jej miskę z wodą, brudne dno klatki było dowodem, że nikt w tym czasie nawet na chwilę nie wypuścił jej z zamknięcia.

READ  New World Zorro piosenka When daggers are pointed at innocent hearts...

Ze starym workiem i deskami w rękach kapral, poganiany przez Zorro, ruszył do kwatery de Soto. Bernard i Adams zamknęli już bramę i umieścili antabę na wspornikach.

– Miło, że o nie zadbaliście. Komu mam podziękować? – Zorro spostrzegł, że ktoś przyniósł na biurko alcalde jego kapelusz, bicz i nóż.

– To nieważne – burknął Rojas. – Wiecie, że jutro alcalde znów będzie was ścigał, señor Zorro?

– Wiem. Nie będzie. – Zorro zawadiackim gestem nałożył kapelusz i poprawił jego rondo. Widząc przyglądającego mu się Rojasa, uśmiechnął się, mimo wyczerpania.

– Jak to?

– Zobaczycie. Włóżcie mu do szafy, za ubrania, te deski i szmatę z klatki, tak, by ich za szybko nie zauważył.

– Zorro… – Kapral chyba po raz pierwszy zastanowił się, po co to robi. Przez chwilę przyglądał się trzymanym w rękach przedmiotom. – To przecież…

– Tak, kapralu?

Na twarzy Rojasa wykwitł nieoczekiwanie szeroki uśmiech, upodabniając go do psotnego małego chłopca, który właśnie podkłada żabę do łóżka nielubianej kuzynki. Z gorączkowym pośpiechem ukrył jedną z desek za szufladami komody, rozdarł resztki worka na pół, kryjąc strzępy za koszulami de Soto i wpasował ostatnią deskę w dno szafy, tak, by nie można było jej dostrzec na pierwszy rzut oka. Przymknął szafę i odwrócił się do Zorro, tylko po to, by zobaczyć, że banita opiera się ciężko o ścianę.

– Zorro?

Szpada skierowała się w jego stronę.

– Nie podchodźcie, kapralu!

Pod Zorro uginały się nogi i ciężko oddychał. Najwidoczniej chwila spokoju, gdy obserwował, jak kapral podkłada alcalde wonne niespodzianki, była krytyczna dla wyczerpanego walką człowieka.

– Uciekaj, Zorro. – Rojas uspokajająco uniósł ręce i cofnął się pod ścianę, by stamtąd obserwować, jak banita z trudem przechodzi przez okno. Po chwili usłyszał gwizd, tupot kopyt i kiedy odważył się wyjrzeć przez okno, Zorro już zniknął.

Kapral odetchnął z ulgą. Nie musiał próbować aresztowania. Pewnie by mu się udało, bo banita był wyczerpany tak samo, jak po tamtym pamiętnym pożarze, ale Marco wolał nie brać na swoje sumienie losu, jaki spotkałby Zorro po powrocie alcalde. Teraz mógł odczekać jeszcze chwilę i pójść do kościoła. Anna Bernard zabrała ze sobą klucze od aresztu.

x x x

Don Alejandro z niepokojem przyglądał się zamkniętej bramie garnizonu. Było już prawie południe, a de Soto nie opuszczał swojej kwatery. Jego nieobecność można było tłumaczyć zmęczeniem po poprzednim dniu, bo było już późno w nocy, gdy żołnierze natrafili na wierzchowca z alcalde przywiązanym do siodła. Jednak starszy caballero obawiał się, że znużenie jest tylko pretekstem, a de Soto wykorzystuje ten czas, by obmyślić plan nowej pułapki na Zorro. Do tego wyjaśnienia nieobecności alcalde pasowało to, co przekazała mu señora Antonia, że przysłał rano sierżanta po śniadanie, zanim zamknął się w swojej kwaterze i nie miał zamiaru z nikim rozmawiać. Tak, jakby ktokolwiek w pueblo chciał rozmawiać z alcalde, a nie tylko czekał na jego oświadczenie czy wyrok.

Zebrani w gospodzie z całą pewnością nie należeli do takich osób. Mieszkańcy Los Angeles znacznie chętniej przepytywali żołnierzy z wydarzeń poprzedniego dnia. Długi i daremny pościg, w którym Zorro po raz kolejny dowiódł, że jest nieuchwytny, był tematem na wspaniałą opowieść. Trzeba przyznać, że sierżant Mendoza, i nawet Gomez stanęli na wysokości zadania. Rozwodzili się o psach idących po tropie z nieziemską wytrwałością, odnajdujących ślad nawet tam, gdzie wydawałoby się, że nie powinno go być. Opisywali dziki atak Tornado i dramatyczny upadek Zorro w wodospad, a potem jego nagłe pojawienie się w mroku nocy, zaś słuchacze nagradzali ich kolejkami wina.

Starszy de la Vega wiedział niewiele więcej niż inni. Co prawda ostatniej nocy wrócił do hacjendy, zanim Diego zaszył się w jaskini, więc zdążyli chwilę porozmawiać. Jego syn jednak, ranny i zmęczony, mówił niewiele, a z tego, co powiedział, mało było o tym, co przeżył, a więcej o tym, co musi jeszcze zrobić.

Oczywiście wszyscy też wiedzieli, że Zorro zdążył zjawić się w garnizonie i uwolnić Bernardów i Willa Adamsa. Wędrowcy ukrywali się teraz w kościele, razem z Lupą, co poniektórych gorszyło. Inni powtarzali stwierdzenie padre Beniteza, że skoro sam święty Franciszek wędrował w towarzystwie wilka z Gubbio i było to jednym z jego cudów, tym bardziej skromnemu padre z jego zakonu nie wypadało odmawiać schronienia zwierzęciu, którego jedyną winą była miłość do człowieka. Tolerancja padre nie rozciągała się jednak na licznych adoratorów Lupy, którzy, wyrzuceni z kruchty, czekali kornie pod drzwiami. Poniekąd te psy były gwarancją, że Bernardowie nie zniknęli z pueblo. Jak to stwierdził filozoficznie sierżant Mendoza, póki warowały one przed kościołem, póty mieli pewność, że zbiegowie tam są i nie było potrzeby ścigania ich po okolicy. Ktoś próbował wyjaśnić sierżantowi, że Bernardowie z całą pewnością nie odjadą, dopóki w garnizonie zamknięty jest ich cały dobytek, ale Mendoza wydawał się być głuchy na te argumenty.

Dzwon wybił południe i alcalde wynurzył się wreszcie ze swej kwatery. Jego wygląd zdawał się potwierdzać podejrzenia don Alejandro, że zwlekał tam tylko z powodu planu, nie zmęczenia.

Kiedy się odezwał, słyszeli go chyba wszyscy zebrani na placu.

Padre, nie godzi się, by w domu bożym przebywały zwierzęta – oświadczył, stając przed kościołem.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, wreszcie padre Benitez wyszedł na próg kruchty.

– Nasz Pan stworzył niebo i ziemię – odparł. – Napełnił morza rybami, a powietrze ptactwem. Jest Stwórcą wszystkiego, co żyje. Jakże mogłaby go obrażać obecność jednego z jego stworzeń?

– Nie miałem na myśli tamtego psa, padre. – Uśmiech de Soto był wyjątkowo nieprzyjemny, nawet jak na niego. – Udzieliliście azylu dwójce, a może trójce morderców.

– Prawo azylu przysługuje każdemu, zapomnieliście o tym, alcalde? – Padre wyprostował się dumnie. – Nie do was należy ocena, kto jest jego godzien. Przez czterdzieści dni ci ludzie są chronieni przez sam Kościół i nikt nie może tego zakwestionować.

De Soto tylko szarpnął brodę.

– Niech tak będzie, padre – odpowiedział wreszcie. – Póki ci ludzie są w kościele, nie podlegają mojej jurysdykcji. Nie oczekujcie jednak ode mnie, że zrezygnuję z ich zatrzymania.

– Będziecie musieli, alcalde – odezwał się ktoś nieoczekiwanie.

– Zorro! – De Soto okręcił się w miejscu.

Zorro, w siodle Tornado, stał u wylotu jednego z zaułków.

– Witaj ponownie, lisie! – roześmiał się alcalde. – Myślałem, że wczorajszy dzień czegoś cię nauczył.

– To, czego się nauczyłem, pozostanie moją sprawą, alcalde – zaśmiał się Zorro w odpowiedzi. – Pytanie brzmi, czego wy się nauczyliście?

– Że jesteś głupcem, Zorro? – zadrwił de Soto. – Kapralu, wypuścić psy!

pobiegł do bramy garnizonu. Zorro nawet nie drgnął.

De Soto uważnie przyjrzał się swojemu przeciwnikowi. Banita sprawiał wrażenie spokojnego i tak pewnego siebie, jak zawsze. Jakby poprzedniego dnia nie było walki, ucieczki i długiego pościgu. Nawet jego strój się nie zmienił. Czarna koszula i peleryna połyskiwały jedwabiem. Trzeba było dobrze mu się przyjrzeć, by dostrzec, że lewą rękę opiera o łęk siodła nie dlatego, że tak się zdarzyło, ale dlatego, że tak jest mu wygodniej.

Żołnierze musieli być przygotowani na powrót Zorro, bo wybiegli zza wrót jeszcze zanim tam dotarł, a treser wyprowadził ocalałe dwa psy. De Soto uśmiechnął się i gwizdnął.

Psy przebiegły przez plac, ale ku zdumieniu alcalde i przerażeniu patrzących, Zorro nie ruszył się z miejsca. Być może liczył na to, że psy nie spróbują ściągnąć go z siodła, albo że Tornado będzie walczył tak, jak poprzedniego dnia. I rzeczywiście, zwierzęta nagle się zatrzymały w połowie dystansu pomiędzy żołnierzami a banitą. Zebrani na placu widzowie zobaczyli, jak kręcą się w kółko, węsząc intensywnie, aż wreszcie bloodhound ruszył w stronę alcalde. Drugi pies wahał się jeszcze przez chwilę, jakby nie mogąc się zdecydować, czy atakować wskazanego człowieka, czy iść za innym, bardziej interesującym celem, ale też w końcu podążył za swym towarzyszem. Obydwa stanęły kilka kroków przed de Soto i zaczęły się w niego uważnie wpatrywać.

– Co u diabła?! – zirytował się alcalde. – On jest tam! Tam!

Ale psy pozostały niewzruszone. Bloodhound podszedł do mężczyzny i zaczął obwąchiwać jego spodnie. De Soto nie wytrzymał i szarpnął się, ale pies nie dał się odpędzić i węszył dalej. W tłumie rozległy się pierwsze chichoty i śmiechy. Żołnierze stali w bramie, nie wiedząc, czy mają atakować Zorro, czy też odciągać psy od alcalde. Wreszcie ruszył nie czekając dłużej na polecenia, ale Zorro najechał na niego koniem i wepchnął pod najbliższy wóz. Inni żołnierze nie mieli więcej szczęścia, lądując na werandach, pod nogami widzów czy w korycie do pojenia koni.

Te parę chwil zamieszania gruntownie zmieniły sytuację de Soto. Już nie tylko bloodhound i łapacz obwąchiwały jego spodnie. By uniknąć stratowania alcalde cofnął się w stronę kościoła i w ten sposób zwrócił na siebie uwagę czekających tam psów. Stał teraz w kręgu większych i mniejszych zwierzaków, zaniepokojony i zdumiony ich reakcją. Wreszcie kiedy niewielki rdzawy kundelek w jednoznaczny sposób objął jego nogę, Ignacio nie wytrzymał.

Kopniakiem uwolnił się od psa i ruszył w stronę bramy. Jednak zwierzęta poszły za nim i już nie tylko ten jeden kundelek próbował na niego skoczyć. Kolejne psy przepychały się, próbowały obejmować łapami i przytrzymywać, aż de Soto, osaczony, zaczął kląć. Słowa jednak uwięzły mu w gardle, kiedy skoczył na niego łapacz. Próbował się uchylić, zrobić krok, ale właśnie kolejny kundelek wepchnął mu się pod nogi i na oczach wszystkich Ignacio de Soto przewrócił się na ziemię, by zaraz zniknąć pod potężnym psem.

Wrzask przestrachu i furii alcalde wstrząsnął placem równie głośno, co śmiechy widzów. Treser przybiegł, złapał za obrożę i spróbował odciągnąć zwierzę, ale pies kłapnął w jego stronę groźnie zębami. To już nie były przelewki, pies nie miał zamiaru dać się odciągnąć od swej zdobyczy, choć widać było, że nie chciał skrzywdzić człowieka. De Soto tkwił teraz w środku przepychających się zwierzaków, kłapiących na siebie pyskami, warczących i skamlących. Widowisko było tak zaskakujące, że nawet żołnierze zamarli w miejscu, a śmiechy zebranych były coraz głośniejsze.

De Soto zdołał się wreszcie podnieść, zakurzony, w rozdartym surducie i z twarzą purpurową z zażenowania i złości.

– I czego się nauczyłeś, alcalde? – zapytał głośno Zorro.

Alcalde spojrzał w jego stronę. Nie wiedział, jak ten przebieraniec tego dokonał, ale był pewien, że nieoczekiwany afekt psów był jego sprawką.

– Skoro tak lubicie psy, sprawiłem, że i one was polubiły. – Banita potwierdził jego podejrzenia.

– Ty… – Widać było, że de Soto nie znajduje słów, by wypowiedzieć swoje upokorzenie i furię.

– To tylko mała lekcja, alcalde – stwierdził Zorro beztroskim tonem. – Mała lekcja, ale następne mogą być bardziej dotkliwe. Uwolnijcie Bernardów, inaczej sprawdzicie, czego jeszcze możecie się nauczyć.

– Nie…

Alcalde, naprawdę chcecie tłumaczyć się przed gubernatorem, czemu zakochały się w was pieski jego żony?

De Soto, który odrobinę odetchnął, znów spurpurowiał.

– Nie uda ci się to! – warknął.

– Ależ uda. Jak zechcę, to pokochają was też konie.

Tym razem alcalde zbladł, a zduszone śmiechy dookoła umilkły. Nikt nie miał wątpliwości, że to pogróżka. Zauroczenie psów osobą Ignacio było śmieszne i żenujące, a na dłuższą metę mogło okazać się uciążliwe, ale podobne zachowanie koni stanowiło wyrok śmierci lub kalectwa. Niemal każdy z obecnych co najmniej słyszał o tym, co może się zdarzyć, gdy jeździec zlekceważy instynkty klaczy czy ogiera.

De Soto spojrzał na skupione przy nim psy. Treser przepchnął się pomiędzy nimi i odciągnął łapacza, więc nie groziło mu, przynajmniej na razie, ponowne lądowanie pod ich łapami.

– Wyg… – odchrząknął. Widać było, że ciężko jest mu przyznać się do porażki. Wreszcie przemówił głośno. – Niniejszym, na mocy uprawnień nadanych mi przez króla, ogłaszam, że wszelkie oskarżenia pod adresem Williama Adamsa, Paula Bernard i Anny Bernard zostają uchylone!

Radosny okrzyk przetoczył się przez tłum.

– Ich mienie zostaje im zwrócone, podobnie jak nałożone wcześniej grzywny!

Drugi radosny okrzyk. Tornado zadreptał w miejscu, a Zorro z zadowoleniem poklepał szyję swego wierzchowca.

Gracias, alcalde – zawołał.

– Nie tak szybko, Zorro. Sierżancie, brać go!

Alcalde… – Mendoza aż jęknął, ale Zorro nie przejął się poleceniem. Spiął Tornado i pokłusował w stronę bramy, wręcz zapraszając do podjęcia pościgu. To nie mogło pozostać bez odpowiedzi i za chwilę kilku żołnierzy, prowadzonych przez sierżanta ruszyło w pogoń. Za chwilę Gomez wyprowadził też osiodłanego Mariposę i de Soto ruszył za pościgiem. Część psów z entuzjazmem pobiegła za nim.

x x x

Don Alejandro obserwował z werandy gospody, jak Bernardowie wyruszali w dalszą drogę. Zdążyli uporządkować swój dobytek, przemieszany przez żołnierzy podczas rewizji, a mieszkańcy Los Angeles, zachęcani przez padre Beniteza, pomogli im uzupełnić zapasy. Teraz jechali w stronę bramy, a czworonożni wielbiciele Lupy szli za ich wozem wiernym stadem. Przyczyna ich afektu leżała gdzieś pod budą wozu, pomiędzy Jackiem, a małą Amelią.

– Mimo wszystko dobrze, że odjeżdżają – zauważył spokojnie don Alfredo. – Zorro wprawdzie zmusił de Soto do ich uwolnienia, ale lepiej, by alcalde nie miał już okazji do wymyślenia kolejnej głupoty.

Alcalde będzie miał jeszcze sporo okazji, by wymyślić coś głupiego – skrzywił się w odpowiedzi starszy de la Vega. – To staje się powoli jego zwyczajem.

– Chciwość jest przywarą.

– Raczej grzechem. Ale za to, co się wydarzyło, zapłacił śmiesznością.

– I zostanie uwieczniony w tej sytuacji, jeśli tylko Diego opisze to w Guardianie. Bo opisze, prawda? – spytał da Silva.

– Obawiam się, że w tym wydaniu Guardiana nie będzie artykułu Diego. Wczoraj rano wysłałem go do San Pedro i nie wiem, czy zdąży wrócić. Statek może się opóźnić. – Don Alejandro gładko powtórzył ustalone z synem kłamstwo. Przypomniał sobie, jak ostatniej nocy, przy opatrywaniu lewej ręki, Diego krzywił się na poły z bólu, na poły z niesmaku. Młody de la Vega nie mógł zjawić się w Los Angeles tak długo, jak długo rany będą ograniczać mu swobodę ruchu.

– Szkoda. – Da Silva upił wina. – Mam nadzieję, że zdąży.

– Ja również, Alfredo, ja również. A mówiąc o artykule… Co sądzisz o tym, by zacząć spisywać podobne pomyłki?

– Takie, jak odmówienie prawa do osiedlenia?

Dwaj caballeros popatrzyli na siebie. Ten sposób nie powiódł się przy Luisie Ramone i tym razem też mógł nie zadziałać, nie przy wciąż obecnym gubernatorze, ale zawsze była nadzieja. Kolejny artykuł o wątpliwych decyzjach alcalde, kolejny dokument do pęczniejącej skrzyni… Jeśli któregoś dnia w Monterey zjawi się nowy gubernator, spróbują znowu i wręczą mu pełną listę błędów i nadużyć alcalde. A wtedy, być może, będzie to ostatni dzień rządów Ignacio de Soto w Los Angeles.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 3

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya

pg soft