Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 18

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Pech czy los sprawiają, że nawet najlepszy plan może zawieść. Piąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,

Rozdział 18. Wśród popiołów

Gdy ogień osłabł, było ciemno. Dym zakrył niebo tak, że nie można było powiedzieć, czy jest jeszcze dzień, czy już zapadła noc. W mroku wyciągały się ku górze spalone kikuty drzew, a niesiony wiatrem popiół sypał się niczym śnieg.

wyczołgał się na brzeg. Oparł głowę na ręce i skulił się na płyciźnie. Do tej pory już parę razy zrobiło mu się słabo, ale jakoś zdołał nie zemdleć, bo wtedy na pewno utopiłby się w tej ciepłej niczym zupa wodzie. Nie wiedział, czy tkwił w jeziorku parę godzin, dzień, noc czy kilka dni. Przez cały ten czas jego świat ograniczył się do ciemności przed oczyma, trzasku ognia i gorącego powietrza, którym coraz trudniej było mu oddychać. Początkowo pływał, potem znalazł miejsce na tyle płytkie, że mógł tam stać po szyję w wodzie, a teraz nie miał już siły, by podnieść się na nogi, zwłaszcza gdy wiedział, że od hacjendy dzieliło go kilkanaście godzin marszu. W dodatku brzeg wciąż połyskiwał w mroku rubinowymi ognikami żaru. Pod warstwą popiołu kryły się niedopalone pnie i gałęzie, w których nadal tlił się ogień. Ziemia tchnęła gorącem, a woda była przyjemnie ciepła. Krańcowo wyczerpanyZorro resztką sił przeczołgał się nieco wyżej, na zmieszany z piachem popiół zalegający na brzegu i zasnął.

Obudził go chłód. Nie wiedział, ile spał, ale sądząc po słońcu, był dopiero wczesny ranek. Niebo nad głową było jasne i błękitne, gdzieniegdzie tylko upstrzone niewielkimi obłoczkami i wolne od dymu. Ubranie wyschło przez noc, gdzieniegdzie tylko czuł jeszcze wilgoć, a lewy bok bolał go paskudnie. Najchętniej zasnąłby znowu, zwinięty w kłębek w słonecznym cieple, jakie zapewne niedługo zajrzy nad jeziorko, ale pragnienie zaczęło już być dojmujące. Gdy usiadł, zawirowało mu w głowie tak, że jęknął. Pomacał się po bolących żebrach. Blizna się nie otworzyła, ale za to niżej trafił ręką na znajomy kształt rękojeści. Jego toledańska szpada jakimś cudem nie zgubiła się podczas skoku i pławienia w wodzie, a wydostając się na brzeg po prostu się na niej położył. Zaśmiałby się z takiego zrządzenia losu, ale w gardle zaschło mu tak, że nie był w stanie się odezwać.

Spróbował stanąć na nogi. Gdy wreszcie przestały mu przed oczyma latać czarne i srebrne iskry, obmacał się starannie. Poza bolącym bokiem i kilkoma sińcami nie znalazł innych ran. Peleryna była poszarpana na brzegach, a kapelusz poznaczony wypaleniami po iskrach. Szpada przetrwała, podobnie jak nóż w bucie, bicz nasiąkł wodą i wymagał starannego suszenia.

Powierzchnię jeziorka pokrywał kożuch popiołu i nie nadawała się do picia, więc chwiejnie ruszył w kierunku, który powinien prowadzić do Los Angeles. Zrobił zaledwie kilka kroków, gdy zatrzymał się i zaczął zastanawiać, w którą właściwie stronę powinien iść. Początkowo, otumaniony pragnieniem i wyczerpaniem, nie mógł zrozumieć swego zagubienia, aż wreszcie zorientował się, że nie potrafi rozpoznać, gdzie się znajduje. Dookoła czerń wypalonych zarośli pokrywała zbocza, aż do miejsc, gdzie wcześniej roślinność ustępowała nagim skałom. Przez to same zarysy wzgórz uległy zmianie i nagle Zorro nie był już pewien, czy niskie, oświetlające tylko szczyty słońce, to oznaka początku czy też końca dnia. Wreszcie wypatrzył najpierw skalne urwisko, z którego skakał do wody, a potem dwa skalne ostańce, zawsze nagie i potężne, które oznaczały wejście do kanionu. Zaczął więc iść w tamtą stronę.

Ścieżka zniknęła, zasypana niedopalonymi resztkami roślin i musiał iść kierując się ogólnym widokiem okolicy. Krzewy, tak samo jak liście, zioła i trawa zmieniły się w pył, a z grubszych gałęzi i konarów drzew pozostały niewielkie czarne ogarki, pokryte białawym nalotem popiołu. Same pnie gdzieniegdzie wznosiły się ku niebu niczym palisada, gdzie indziej leżały przewrócone i potrzaskane, też pokryte tą białą powłoką i wciąż jeszcze tchnęło od nich ciepłem. Powietrze cuchnęło spalenizną. Do zapachu spalonego drzewa dołączyła nagle nowa nuta, mdląca woń zwęglonego mięsa i skręcił, by się stamtąd oddalić. Był szczęśliwy, że nie potrafił niczego dostrzec wśród popiołów i wolał kierować się swoim węchem, by przez przypadek nie wejść na to, co ogień pozostawił po Manuelu Ortedze czy którymś z jego podwładnych.

READ  Zorro i koniokrady

Słoneczny blask na szczytach zsuwał się coraz niżej. Zauważył to, stwierdzając, że jego pierwsze wrażenie, iż jest poranek, było właściwe. Oznaczało to także, że nie przespał na pogorzelisku całego dnia, ale też że niebawem będzie cierpiał nie tylko z pragnienia, ale i od skwaru, bo na wypalonej przestrzeni nie będzie gdzie się schować. W miarę jak szedł, zaczynał się zastanawiać, czy zostawienie Luisa Ramone na siodle było dobrym pomysłem. nie należał do osób taktownych czy odważnych, mógł więc zdenerwować wierzchowca tak, że ten go zrzucił, mógł skupić się na obronie samego Los Angeles… W zmęczonym, otumanionym pragnieniem umyśle rodziły się najczarniejsze scenariusze, jakie mogły wyniknąć z jego osobistej głupoty. Wciąż jednak pamiętał ten upiorny zapach spalonego ciała i wrzask, z jakim umierali ludzie Ortegi.

Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie rozstał się z Tornado. Ogień wymiótł stąd całą roślinność, tak więc nic nie przesłaniało mu widoku na dolinę i odległe Los Angeles. oparł się o zwęglony pień, gdy w głowie zakręciło mu się z nagłej ulgi. W oddali wciąż widać było zielonozłoty dywan pastwisk, sadów i upraw. Brakowało tylko połyskliwej tafli jeziora. Wiec jednak zdecydował dobrze. Ramone zdołał dotrzeć do puebla, wysadzono tamę, a był bezpieczny. Mógł spokojnie wracać do domu.

X X X

Don zatrzymał się przy kolejnym rozlewisku. Powódź, która zalała ten teren po wysadzeniu tamy pod Los Angeles, ustępowała. W miejscach, gdzie wczoraj widział tylko wierzchołki krzewów wystające z mętnej wody, dziś natykał się na odsłonięte zarośla, jedynie ubrudzone błotem. Tylko w zagłębieniach pozostawały kałuże, ale już nie mętne, a zdumiewająco czyste. Sama powódź przyniosła zresztą zaskakujące rezultaty i cała okolica była jak odmieniona. Jadąc po terenie, gdzie przetoczyła się fala, de la Vega widział nie tylko smętne, ubłocone resztki zaskoczonych przez nią zwierząt, ale i ryby w wysychających powoli stawach czy nieoczekiwanie wymyte rozpadliny i wąwozy, którymi odpływała woda. Tam, gdzie jeszcze dwa dni temu był lasek, dziś znajdowało się jeziorko, wąski strumyk zmienił się swój bieg i meandrował teraz wśród kopców piachu i zwalonych pni, a szeroka łąka stała się pustynią pokrytą piaskiem i wysychającym, pylistym błotem. Bliżej Los zmiany były jeszcze większe. Przez trzy lata jezioro zdołało nie tylko wypełnić dolinki, ale i obrosnąć trzcinowiskami. Pozostała na jego miejscu pusta, mulista przestrzeń budziła lęk.

Jednak zmiany w ukształtowaniu terenu, czy nawet możliwe straty na pastwiskach nie zaprzątały teraz uwagi don Alejandra. Woda spełniła swoje zadanie, zatrzymała nadchodzący pożar, a jakiekolwiek szkody wyrządziła, były one mniejsze, niż mógł przynieść ogień. To nie było teraz istotne, a w każdym razie o wiele mniej istotne niż fakt, że gdzieś wśród wzgórz, na terenie objętym pożarem, dzień wcześniej znajdował się Zorro. De la Vega próbował jeszcze tego samego dnia dostać się w tą okolicę, ale wtedy szeroko rozlana woda uniemożliwiła mu przeprawę, a widoczne zza niej kłęby dymu świadczyły, że ogień wypala się u podnóża wzgórz, tam, gdzie powódź i skały stworzyły nieprzebytą dla niego zaporę. Powrócił więc następnego dnia, jeszcze raz starając się przedostać za wodę i odszukać ślady Diego.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 25

Woda opadała zbyt powoli, jak na jego odczucie. Od chwili, gdy młodzi , wysłani jako warty i obserwatorzy wrócili do puebla wioząc ze sobą półprzytomnego , od chwili, gdy wraz z nimi przybiegł spieniony, zgoniony Tornado, starszy de la Vega nie mógł opędzić się od strachu o los Zorro. Zastanawiał się po wielokroć, co mogło zajść tam na wzgórzach i czemu jego syn, w swej posuniętej do granic głupoty szlachetności, oddał swojego wierzchowca, jedyny sposób, by się wydostać poza pożar, w ręce swego śmiertelnego wroga. W to, co podejrzewał przez chwilę sierżant Mendoza, że Ramone po prostu ukradł ogiera, nie wierzył nawet przez chwilę. Zbyt wiele razy widział, jak dziki i niezależny jest Tornado. Don w swym długim życiu wiele rzeczy zrobił, i teraz po latach jedne z nich oceniał jako głupie, a inne jako szalone, ale nigdy nie zdarzyło mu się ratować wroga kosztem swojego życia. Po kim zatem Diego miał tę nierozsądną skłonność do brawury czy ryzykanckich gestów, pasujących bardziej do powieściowego bohatera, niż do kogoś, kto musi się liczyć z ryzykiem własnej i nie tylko własnej śmierci? Po nim? Czy po swej zmarłej matce? Po kimś to odziedziczył, tak samo jak tę umiejętność tworzenia masek, za którymi się skrywał niemal przez cały czas. A może była to kwestia jego wrażliwości? Może to jego własny ojciec, ucząc go, by nigdy nie godził się z niesprawiedliwością, by bardziej patrzył na ludzi niż na to, czym byli, wychował kogoś takiego jak Zorro. Może to wszystko co się stało było właśnie jego, jako ojca, winą…

X X X

Krok. Krok. Krok. Jeszcze jeden krok. Byle nie upaść. Byle iść dalej. Stok jest nagi, kamienisty, ścieżka to zaledwie rysa w skale. Jeśli się upadnie, można zsunąć się w dół, w wodę, w błoto, w popioły…

W miejscu, gdzie ściany kanionu rozchodziły się na boki, stała woda, choć trudno ją było dostrzec pod kożuchem pływającego na powierzchni popiołu. wdrapał się więc na urwisko, gdzie wąska półka pozwalała przejść po skalnej ścianie poza załom zbocza. Dalej stok stawał się łagodniejszy, choć nadal była to gładka, skalna płaszczyzna. Na poły pełznąc i wspierając się o skały, przesuwał się coraz dalej od kanionu i coraz bliżej do nietkniętego przez ogień i wodę terenu.

W dole, tam gdzie powódź ugasiła pożar, z wody wystawały osmalone kikuty drzew, ale im dalej wędrował, tym mniej ich było. W miejsce nagich, sczerniałych pni pojawiły się drzewa wciąż okryte liśćmi, zrudziałymi tylko i osmalonymi przez żar, a za nimi inne, już całkiem zielone. Tylko poniżej wciąż połyskiwała woda.

Musiał uważać. Wspinaczka po urwisku była niebezpieczna, ale przynajmniej mógł się podpierać rękoma. Dalej było trudniej. Słońce stało już dość wysoko, by wzgórza nie chroniły przed jego blaskiem, zbocze było zbyt mało nachylone, by się o nie oprzeć, a szlak, jeśli jakkolwiek tu był, prowadził przez piargi, na których ślizgały się buty. Łatwo było poślizgnąć się i upaść, zsunąć w dół. Nie miał ochoty sprawdzać, jak głęboka jest tam woda, ani też czy uda mu się z niej wydrapać z powrotem na górę.

Pragnienie dokuczało coraz bardziej, coraz trudniej było iść. Gdzieś przez wszechogarniające zmęczenie zaczynała się przebijać myśl, że mile dzielące wzgórza od hacjendy są już dla niego nie do przebycia. A za nią pojawiła się druga, że nie tylko nie zdoła sam dotrzeć do domu, ale i nie wyjdzie z życiem z tej wyprawy, jeśli nie natrafi na kogoś, kto mu pomoże.

Stukot kopyt w pierwszej chwili wydawał się być tylko łomotem krwi w uszach, urojeniem z wyczerpania czy gorączki. Ale nie, w oddali pojawiły się sylwetki jeźdźców. Miał ochotę się roześmiać z gorzkiego żartu losu. Potrzebował pomocy, i to bardzo, ale liczył na to, że trafi na jakiegoś przyjaciela, a jego pech po raz kolejny dał znać o sobie. Mimo wyczerpania aż stąd widział czerwono–niebieskie mundury lansjerów. Mógł przewidzieć, że na teren powodzi zostaną wysłane patrole, może nawet na rozkaz samego . Zapewne on sam nie opuszczał Los z powodu rany, ale musiał wydać stosowne rozkazy. Przywiezienie mu pojmanego z pewnością będzie powodem do radości.

READ  Konsekwencje, rozdział 8

Był prawie pewien, że żołnierze już go widzą. Nie było się gdzie ukryć, stok był nagi, niewielkie skały nie dawały żadnego schronienia. Spróbował wyciągnąć szpadę, ale z jakiegoś powodu palce nie chciały go słuchać, nie mógł zacisnąć dłoni na rękojeści. Był bezbronny, ale też i tak wyczerpany, że właściwie nie czuł strachu. Żołnierze mieli konie, przyjechali z Los Angeles. Myśl, że mogliby zabrać go do , że być może mają ze sobą wodę, odsuwała wszystko inne na dalszy plan. Aresztowanie, zdemaskowanie… Tu i teraz było już mu obojętne, czy go schwytają i co się z nim stanie.

Stał więc i czekał.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 17Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 19 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *