Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 16

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Pech czy los sprawiają, że nawet najlepszy plan może zawieść. Piąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,

Rozdział 16. Decyzja

zatrzymał się na grani, gdy była już noc. Dalsza jazda stawała się niebezpieczna. Teren był tu skalisty, zryty szczelinami i zasypany luźnymi kamieniami. Ryzykował, że może tu skręcić nogę. A jednocześnie musiał jechać. Nie wiedział, czy Ramone zdołał już dotrzeć do i czy wraca, jak miał to zrobić, z żołnierzami, ale tu i teraz, on, Zorro, był zdany tylko na siebie.

Pierwszy raz zobaczył dym zaraz o zmierzchu. W dole, w jednym z kanionów, wzniosła się w niebo wąska biała smuga. Pomyślał wtedy, że bandyci się zatrzymali i rozpalili ognisko przed nocnym postojem. Ale zaraz smuga urosła, pojawiła się druga, a po niej trzecia i zrozumiał, że ludzie Ortegi podkładają ogień. Zmroziło go to wtedy. Diego był młodszy od Felipe, gdy wielki pożar dotarł pod Los Angeles, ale pamiętał doskonale przerażenie i rozpacz ludzi, upiorną woń spalenizny i czarną, martwą krainę, jaka pozostała po ogniu. Nawet gdyby Ramone mu nie powiedział, że na czele bandy stoi i że oszalał po wypadkach w El Niño Viejo, podejrzewałby teraz, że herszt desperados ma nie po kolei w głowie, próbując wykurzyć go ogniem. Bo nie miał wątpliwości, że to chodziło o polowanie na niego. Ogień miał go nagonić w wygodne dla bandytów miejsce. Tak, zawsze miał skłonność do niebezpiecznych posunięć. Wystarczało przypomnieć sobie choćby wypadek w kopalni, kiedy to użył prochu, by zamienić ją w pułapkę. Ale teraz rozpętał coś znacznie większego niż jeden wybuch i znacznie trudniejszego do kontrolowania.

Była już późna noc. Ze swego miejsca na grani doskonale widział pożar za sobą. Z tej odległości wyglądało to jak ogromna plama o nieregularnych kształtach, podobna do widzianych kiedyś na wybrzeżu morskich stworzeń, morskich gwiazd czy ośmiornic, pełzających po dnie. Tu mackami były kolejne dolinki, które wypełniały się ogniem i te macki wydłużały się w miarę, jak pożar posuwał się coraz dalej i wyżej. Krawędzie były pomarańczowe i czerwone, bliżej środka szkarłat nabierał odcieni wiśni. W górze, kłęby dymu zabarwione na oranżowo zasłaniały gwiazdy.

Było to piękne i straszne widowisko. Początkowo był bezpieczny. Zdołał wydostać się na skalisty, pozbawiony roślin teren, zanim ogień się rozszerzył, a do tej pory wiatr spychał płomienie w bok od miejsca, gdzie się znajdował. Nadal pomiędzy nim, a drogą do Los Angeles była dolina, a w niej obóz bandytów, ale liczył na to, że wykorzysta wpierw światło księżyca, a potem chwilę przedświtu, by ich wyminąć. Poza tym liczył, że choć część z nich wykazała się zdrowym rozsądkiem i zaczęła uciekać, jak tylko pożar się rozrósł. Nie liczył na to, że postąpił tak i Ortega, ale przynajmniej kilku z jego podwładnych mogło przełożyć własne bezpieczeństwo nad posłuszeństwo przywódcy.

Jednak gdy wzszedł księżyc, się zaniepokoił. Banda nadal była w dolinie, bo echo przyniosło mu huk kolejnych strzałów. Na domiar złego, z czego zdał sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili, wiatr ucichł. Północny wiatr, wiejący nieprzerwanie od kilku dni, a tu i teraz spychający płomienie w ślepe, kończące się skalnymi rumowiskami dolinki, ucichł. Idąc wzdłuż skalnego grzbietu Zorro klął pod nosem. To naprawdę nie był jego szczęśliwy dzień. Wpierw ci jeńcy, których obecność zamieniła rekonesans w potyczkę, ten fałszywy więzień, który podniósł alarm i Ortega, jako przywódca bandy, a teraz ta nagła cisza w powietrzu… Gdyby wiatr powiał jeszcze przez kilka godzin, wpędziłby ogień w skały tak, że pożar sam by wygasł, a tak z każdą chwilą czerwona plama w dole rozszerzała się coraz bardziej, gdy ogień zdobywał nowe miejsca. Zorro musiał się pospieszyć. Może wróci północny wiatr, może nie, ale tak czy inaczej, powinien być już bliżej drogi do pueblo, niż był obecnie.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 27

Grzechot kamieni pod stopami uświadomił mu, nagle i brutalnie, że mimo wszystko powinien stanąć. Księżycowe światło było zwodnicze. Mógł w jego blasku przemierzać ścieżki koło pueblo, mógł przemykać po dachach garnizonu, ale nie powinien wybierać się na skalisty, słabo znany szlak po wzgórzach. Przy obecnym pechu mogło to się skończyć wpadnięciem w jakaś ledwie widoczną dziurę i skręceniem nogi, a nie umiał powiedzieć, co byłoby gorsze: gdyby to była jego noga czy Tornado. Koń zresztą denerwował się. Czuł ogień w pobliżu i tylko wyszkoleniu zawdzięczał, że ogier nie spróbował zerwać się i uciec.

Gdy niebo pojaśniało, był już na krawędzi zarośli. Teraz mógł się szybciej poruszać i korzystał z tego, schodząc coraz niżej. Zatrzymały go dopiero odgłosy kłótni gdzieś wśród drzew. Zdecydował, że wyminie bandytów, ale wpierw spojrzał w niebo.

Zakląłby znowu, gdyby tej nocy nie stwierdził, że wykorzystał już chyba wszystkie znane sobie przekleństwa. Wiatr wrócił, ale tym razem wiał z południa i sądząc po rosnących na niebie kłębach dymu, spędzał właśnie cały pożar w dół, do głównej doliny. Stamtąd zaś była prosta droga, jeden gęsto zarośnięty kanion, na równinę, do Los Angeles i otaczających je hacjend, pól uprawnych i pastwisk. mógł właśnie zemścić się na całej okolicy. Być może to zaplanował, być może nie, ale to teraz dla nie miało znaczenia. Ważniejsze było to, że musiał się stąd wydostać, jeśli chciał ocalić pueblo.

Była tylko jeszcze jedna rzecz, którą musiał zrobić. Ludzie przed nim. Najprostsza droga na zewnątrz prowadziła przez obozowisko. Musiał przejechać i musiał ich ostrzec, by też mieli szanse uciec przed ogniem.

Bicz w lewej dłoni, wodze w prawej. Szpada wciąż przy pasie, nie powinna być mu potrzebna. I naprzód.

pognał tak jak wiatr, którego imię nosił. Koń chciał uciekać, jak najszybciej. Ściągnięty za wodze stanął dęba w środku obozu, dziko waląc kopytami.

– Wróciłeś, lisku? – krzyknął na ich widok mężczyzna z oszpeconą twarzą.

– Uciekaj, Ortega! Wiatr się zmienił!

– To co? – zaśmiał się Manuel. – Brać go!

– Zorro! – ktoś z boku nagle zawył z przerażeniem i rozpaczą w głosie. spojrzał w jego stronę i stwierdził, że na tej wyprawie wykorzystał nie tylko swoje zasoby przekleństw, ale chyba i cały swój limit pecha, bowiem pod drzewem, uwiązany do niskiej gałęzi, wpół stał, wpół klęczał .

Jeden drobny ruch szpady i Ramone runął na twarz. zatrzymał pomiędzy nim, a ludźmi Ortegi, dając alcalde chwilę na podniesienie się na nogi. Tuż obok były przywiązane pozostałe konie, gdyby Ramone dopadł któregoś…

– Ruszaj, Ramone! – krzyknął, nie wiedząc czemu alcalde zwleka z ucieczką i na poły spodziewając się, że znów wpakował się w czyjeś plany i zaraz Ramone spróbuje go zaatakować.

READ  Serce nie sługa - Rozdział 8. Niespodziewane komplikacje

– Nie mogę… – usłyszał w odpowiedzi jęk.

Obejrzał się. Ramone pełzł po trawie do pnia, ciągnąc za sobą nienaturalnie wykręconą nogę. Niemal w tej samej chwili najbliższy z bandytów, który spróbował złapać za wodze Tornado, padł na ziemię po solidnym kopniaku. Inni zawahali się, któryś z dalej stojących odwrócił się i ruszył do koni. zaklął i strzelił uciekinierowi w plecy. Gdy sięgnął po drugi pistolet, biczem wytrącił mu go z ręki.

– Uciekaj! – powtórzył. jednak sięgnął po nóż. Drugie uderzenie bicza wytrąciło mu go z ręki, a za chwilę Zorro ciął go biczem w twarz, by na moment oślepić i zaraz potem najechał na niego koniem, aż mężczyzna wywrócił się na ziemię. Droga była wolna.

– Zorro! – wrzasnął Ramone. Jego głos łamał się w błaganiu. – Zorro, zabierz mnie!

Zdołał jakoś się podnieść i teraz wspierał się o pień. Noga zwisała bezwładnie, twarz alcalde, pod maską brudu i sińców, wykrzywiała się z przerażenia. Widać było, że jeśli spróbuje zrobić choć krok, runie z powrotem na ziemię.

– Łap! – Zorro wyciągnął ku niemu rękę. Ramone chwycił ją i ze skowytem bólu pozwolił się wciągnąć za siodło.

– Trzymaj się! – warknął jeszcze Zorro i pognali ku wylotowi doliny. Za nimi padło jeszcze kilka strzałów, kula świsnęła koło ucha Ramone, ale za chwilę zasłoniły ich krzewy. Tylko czarne kłęby dymu, płynące nad głowami, świadczyły, że wiatr nabiera siły i ścigają ich nie tylko ludzie, ale i ogień.

X X X

Zatrzymali się przy wjeździe do kanionu. zachrapał ciężko i spuścił łeb, a potem zadrobił w miejscu, wyraźnie denerwując się tym, co było za nimi. Ramone obejrzał się i zaklął paskudnie. Dolina, którą opuścili, znikła już całkowicie pod obłokami czarnego dymu, spod którego prześwitywał pomarańczowo poblask płomieni. Słońce nad ich głowami zabarwiło się szkarłatem, ledwie wyglądając zza czarnych obłoków.

– Wiatr się wzmaga – stwierdził Zorro. – Gna to na Los Angeles, i to coraz szybciej.

Ramone syknął. Rzeczywiście coraz gęstszy dym przepływał nad ich głowami w stronę, w którą jechali. W odległym wylocie kanionu widać było podobne do pofalowanego dywanu pastwiska, sady, drogi i strumienie, a daleko, prawie na horyzoncie, zabudowania pueblo. Do tej pory nagie, skaliste zbocza wzgórz blokowały rozprzestrzenianie się ognia, ale teraz, gdy gnany wiatrem przejdzie przez kanion, pożar pochłonie całą okolicę.

Zorro myślał o tym samym i już znał rozwiązanie, jak powstrzymać pożogę.

– Ktoś musi ostrzec pueblo. Jeśli wysadzą tamę, woda zablokuje wyjście z kanionu.

– Oszalałeś, Zorro? Niby kto ma to zrobić? Jak?

– Pojechać i ostrzec.

– Nie zdążymy przed ogniem.

zdąży. Ale tylko z jednym człowiekiem w siodle.

Ramone zamarł. Nie wątpił w słowa Zorro, że jest w stanie przebyć drogę do pueblo dostatecznie szybko, by jego jeździec ostrzegł mieszkańców Los Angeles, ani w to, że wysadzenie tamy uratuje całą okolicę. Przeraziła go świadomość, że będzie musiał zostać, bo we dwu zbytnio obciążają wierzchowca. Nie zdoła się oddalić, nim przyjdzie tu ogień. Przez myśl przemknęło mu, że mógłby spróbować zrzucić Zorro z siodła, zaatakować go w jakiś sposób i odebrać wierzchowca, ale wiedział, że to byłaby próba z góry skazana na niepowodzenie.

Nim jednak zdołał choćby drgnąć, Zorro przerzucił nogę nad łbem wierzchowca, zeskoczył na ziemię i złapał krótko przy pysku.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 36 Orzeł przyleciał

– Przesuńcie się na siodło, alcalde! – polecił.

Ogłupiały Ramone wykonał polecenie. Koń chrapnął, obejrzał się na jeźdźca i alcalde poczuł, jak potężne mięśnie sprężają się do skoku.

– Spokojnie, Tornado – nakazał Zorro. – Spokojnie. Siedzicie, Ramone?

– Tak.

– Jedźcie i wysadźcie tę tamę. Tylko uważajcie, za wami nie przepada. Więc go nie zadrażnijcie, bo zrzuci.

– Zorro, ty… – Ramone obejrzał się raz jeszcze na coraz bliższe kłęby dymu. – Zginiesz! – wypalił wreszcie.

– Może tak, może nie. Tornado! – Koń poderwał łeb. – Jedź do pueblo, do Los Angeles. Słyszysz? Los Angeles.

Koń parsknął i trącił łbem pierś swego pana. Zorro szybko zmierzwił mu grzywę na czole.

– Spokojnie, przyjacielu, musisz pojechać. Wiem, że ci się to nie podoba… No! – odstąpił o krok. – Jedź!

Jedno klepnięcie w zad i wyrwał z kopyta wąską ścieżką. Ramone ledwie zdążył złapać się wysokiego przedniego łęku.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 15Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 17 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *