Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 2

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
w trakcie
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Los i wybory różnie plotą ludzkie życie. Dziesiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Rozdział 2. Mariposa


Wydawało się, że spotkanie z Lozano jednak nie wyrządziło Felipe większej krzywdy. Przespał spokojnie noc, a rano nie skarżył się nawet na ból gardła. Gdyby nie sińce po uderzeniach, można byłoby powiedzieć, że poprzedniego dnia nic się mu nie przydarzyło. Diego ze swej strony zadowolił się zapewnieniem chłopaka, że czuje się dość dobrze, by jechać do pueblo i nie wspominał o wieczornej rozmowie. Teraz to do Felipe należał wybór i próby.

Sam młody de la Vega miał przed sobą inne zadanie. Musiał, tak jak powiedział Victorii, ostrzec de Soto, bo choć uspokajał żonę, że hipnotyzerowi chodziło jedynie o sejf, to był pewien, że mistrz mesmeryzmu wrócił do Los Angeles z innego powodu. I niezależnie od tego, co czuł myśląc o alcalde, nie mógł zignorować wiedzy, jak katastrofalne mogły być dla pueblo skutki zemsty Lozano.

De Soto przyjął, po pewnym wahaniu, młodego de la Vegę w swym gabinecie, wysłuchał jego dość oszczędnej opowieści i obejrzał siniaki Felipe, ale nie bardzo chciał uwierzyć w opowieść o powrocie magika. Uważał, że obrażenia chłopca można wytłumaczyć w całkowicie odmienny sposób.

– To jest smarkacz, wyrostek, de la Vega. – Wzruszył ramionami. – Wiem, że dbasz o niego, i to ci się chwali, ale bądź łaskaw pamiętać, że bijatyki w tym wieku są codziennością. Nie wiem, kogo sprowokował do awantury, ale widać wstydzi ci się przyznać, skoro zmyślił tę bajeczkę o hipnotyzerze.

– Nie miał powodu, by zmyślać.

– Doprawdy?

– Wie, że nieważne, z kim by się bił, nie będę go za to obwiniać.

De Soto prychnął z irytacją.

– Jesteś niemożliwie naiwny, de la Vega! Tak rozpaczliwie naiwny, że aż głupi! Chłopak łże ci w żywe oczy, a ty w to wierzysz bez zastrzeżeń.

Felipe poczerwieniał i zacisnął pięści, ale alcalde nie zwrócił na to uwagi. Odwrócił się i demonstracyjnie zaczął przekładać papiery na biurku, dając w ten sposób do zrozumienia, że audiencja jest już skończona.

Diego oparł rękę na ramieniu Felipe, uspokajając go.

– Nie będę wam więcej zajmować czasu, alcalde – powiedział spokojnie. – Chcę tylko zwrócić waszą uwagę na to, że ktoś w garnizonie może się okazać mniej odporny na hipnozę niż Felipe. A wtedy Lozano będzie miał swobodny dostęp i do was, i do kasy pueblo.

De Soto znieruchomiał. Po chwili obrócił się z powrotem.

– Grozisz mi, de la Vega? – zapytał zniżając głos.

– Nie, tylko przypominam.

– O czym?

– O madryckim uniwersytecie i tamtejszych eksperymentach. I o tym, co może zrobić ktoś taki, jak Lozano. Ale to do was należy decyzja.

Teraz to Diego okręcił się na pięcie i ruszył do drzwi, popychając przed sobą Felipe. Za plecami usłyszał tylko jedno wściekłe sapnięcia, jakby jego bezczelność odebrała alcalde mowę.

Okazało się jednak, że mimo wszystko de Soto wziął sobie do serca ostrzeżenie. Mendoza przy południowym posiłku zaczął narzekać, że alcalde zarządził wzmocnienie wart w garnizonie. Już nie jeden, ale dwaj żołnierze mieli stać przy bramie, a trzeci miał pełnić służbę w samym gabinecie.

– Wyobraźcie sobie, don Diego! – perorował sierżant. – To wszystko dlatego, że podobno ten czarownik miał wrócić!

– Bo wrócił – wtrącił się Diego. – Wczoraj napadł i pobił Felipe.

– Felipe? – Mendoza rozejrzał się dookoła, aż wypatrzył chłopaka siedzącego w kącie sali. – Co ci się stało, chłopcze? Chodź tutaj! – Przywołał go ruchem ręki. – Madre de Dios! Co on ci zrobił! Łajdak! – oburzył się na widok zasinienia na policzku.

– Sierżancie, Felipe miał wiele szczęścia, bo nie dał się zahipnotyzować tak, jak kiedyś alcalde… – zaczął mówić Diego.

Mendoza spojrzał na niego z niepokojem.

– Wy też myślicie, że to poważna sprawa?

– Bardzo poważna. – Diego przechylił się nad stołem i nieznacznie ściszył głos. Kątem oka zauważył, że siedzący w pobliżu goście zaczynają uważniej nadsłuchiwać. – Lozano może opanować czyjąś wolę i zmusić człowieka do robienia rzeczy, na jakie ten by się nigdy nie poważył. Wtedy alcalde oddał mu całą kasę.

– Pamiętam to! I jeszcze jak tamten myślał, że zmienił się w koguta! – Sierżant wyprostował się za stołem, nagle ożywiony, by zaraz skrzywić się na wspomnienie kary, jaką musiał wymierzyć Lozano. A raczej tego, jak alcalde ukarał jego za brak wprawy w posługiwaniu się biczem.

– Więc sami widzicie, jak niebezpieczny to człowiek.

Santa Madonna! Don Diego, gdyby powiedział mi to kto inny…

Mendoza wyraźnie stracił apetyt. Machinalnie przełknął jeszcze kilka kęsów, odsunął talerz i wyszedł, wciąż pogrążony w myślach. Przez okno gospody Diego mógł widzieć, że sierżant idzie do garnizonu.

Jeden z gości w gospodzie, Jose, peon z gospodarstwa przy drodze do San Diego, zebrał się na odwagę i zagadnął młodego caballero.

Don Diego…

– Tak?

– O jakim czarowniku mówił sierżant?

Diego zastanowił się przez moment. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy Jose był wśród świadków nieudanych prób Lozano, albo przy starciu hipnotyzera z Zorro.

– Nie wiem, czy pamiętacie magika nazwiskiem Lozano – zaczął. – Przyjechał takim czerwonym wozem z wymalowaną błyskawicą.

– Wóz, wóz? – Jose poskrobał się po karku. – Coś pamiętam… A, mówili mi, że to wtedy jakiś człowiek udawał koguta! – rozpromienił się. – Ale ja nie widziałem.

Diego też się uśmiechnął. Widowisko, jakie tamtego dnia urządził Lozano chcąc przyciągnąć klientów, dobrze się zapisało w pamięci mieszkańców Los Angeles. Może nie wszyscy je wtedy obejrzeli, ale było tak niezwykłe, że plotki i opowieści o nim zdążyły dotrzeć do każdego i zapewne rosły też przy każdym powtórzeniu.

– Nie udawał. On myślał, że zmienił się w koguta. A ten Lozano, o którego pytacie, potrafi właśnie sprawić, że ludzie zasypiają i we śnie robią to, co im rozkaże.

– Nawet alcalde?

– Nawet alcalde.

Jose otrząsnął się.

– To czarna magia… – powiedział niepewnie. – Jakieś diabelstwo…

Diego skrzywił się mimowolnie. W działalności Lozano nie było, jego zdaniem, nawet krztyny magii i osobiście był jak najdalej od takiego tłumaczenia, ale Jose niewiele by zrozumiał z jego wyjaśnień o hipnozie czy fluidach Mesmera. Zaś lęk przed magiem czy czarownikiem mógł skutecznie utrzymać ludzi z dala od hipnotyzera, może nawet kogoś ochronić przed zmienieniem się w uległe narzędzie zemsty na de Soto.

– Nie wiem, czy to diabelstwo – powiedział wreszcie ostrożnie. – Ale lepiej tego człowieka unikać. Może szukać zemsty na alcalde i chcieć jej dokonać nieswoimi rękoma – dokończył głośniej.

Kilku z siedzących dookoła przytaknęło i Diego odetchnął. Plotka była bronią. Brudną, niebezpieczną, często obosieczną, ale bardzo skuteczną bronią. I jak współczuł pomawianej kiedyś o czary rodzinie Nielsenów, tak teraz miał nadzieję, że Lozano natknie się na taki mur wrogości, że nikogo nie zdoła sobie podporządkować. A tymczasem przepatrzy okoliczne szałasy i kaniony. Może zdąży znaleźć hipnotyzera, nim zrobią to żołnierze, a wtedy wytłumaczy mu raz jeszcze, że ma wynieść się na dobre z okolic Los Angeles.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 11

x x x

Amerykanin Joshua Barnes nieczęsto pojawiał się w Los Angeles. Twierdził, że znacznie lepiej się czuje z dala od ludzi, pracując na swoim polu, w ciszy i samotnie ze swymi myślami. Prawdą było też, że choć pracował ciężko, to z mizernymi efektami. Pomarańczowy sad, jaki założył, wciąż jeszcze słabo owocował, a kukurydza nieszczególnie się udawała. Doña de la Vega kupowała od niego warzywa do swej kuchni, ale nie miał ich zbyt wiele na zbyciu. Jednak nie zależało mu szczególnie na zyskach. Skromny dom i kawałek ziemi, to było wszystko, czego chciał i bardzo sobie cenił spokój, jaki go tam otaczał.

Mimo wszystko był dość znaną osobą. Wszyscy pamiętali że pomógł temu cudzoziemcowi, który osiedlił się niedaleko od de la Vegów. I chociaż w Los Angeles nie brakowało plotkarzy, to Barnesa pozostawiono we względnym spokoju. Była w tym spora zasługa nie tyle don i jego zaufania do przybysza, co padre Beniteza, który wyjaśnił tym, co go wypytywali o tego odludka, że to dobry człowiek, ale o zranionej duszy, i najlepszą rzeczą, jaką mogą uczynić, to pozostawić mu czas, by mógł dojść do ładu ze sobą i Bogiem. Padre powiedział to na tyle kategorycznie, że nawet najbardziej natrętne señory przyznały mu rację i zaczęły pomijać Amerykanina w swych matrymonialnych planach czy ploteczkach.

Dlatego też, gdy Sepulveda wrócił z patrolu przywożąc ze sobą związanego Barnesa, ludzie patrzyli na wjeżdżających na plac żołnierzy, zdumieni i nieco przestraszeni. Nikt nie potrafił odgadnąć, co mogło skłonić żołnierzy do tego aresztowania.

Sierżant pierwszy dostrzegł, że kapral wrócił z pogoni za Lozano prowadząc ze sobą nie tylko nieoczekiwanego więźnia. Poderwał się zza stołu na werandzie gospody i popędził do garnizonu, wyprzedzając wracający patrol.

Alcalde! Alcalde! – Mendoza prawie wpadł do gabinetu swego zwierzchnika.

– Co się stało, sierżancie? – De Soto podniósł się zza zarzuconego papierami biurka.

– Nie uwierzycie, alcalde… – sapał sierżant.

– W co? chce się poddać? – zakpił Ignacio.

Mendoza tylko potrząsnął głową, zaczerwieniony i niezdolny wykrztusić z siebie słowa. De Soto skrzywił się na ten widok.

– Znów siedziałeś w gospodzie, co? – spytał. – Widzę, że muszę znów zarządzić ćwiczenia i przypomnieć wszystkim w garnizonie, że królewscy żołnierze mają być sprawni. Nie może być tak, że wystarczy by któryś przebiegł przez plac i już zadyszka odbiera mu mowę. Racja, sierżancie?

S–si! Si, alcalde!

– No dobra, co się takiego stało?

– Domingo aresztował Barnesa…

– Barnesa? Ten gringo?

Si, alcalde. I przyprowadził Mariposę!

Mariposa! De Soto bez słowa ruszył do drzwi. Kiedy po pamiętnej pogoni za dokuśtykał w końcu do pueblo, posłał żołnierzy, by odszukali wałacha. Jednak przekonał się, że choć znali oni jaskinię, gdzie alcalde i banita ukryli się przed burzą, uważali wierzchowca za bezpowrotnie straconego. Twierdzili, że tamtejsza okolica to ziemie niczyje, po których prócz nielicznych ludzi wędrowały stada zdziczałych koni. Spłoszony burzą siwek musiał dołączyć do takiej gromady i wraz z nią umknąć na pustkowia San Bernardino czy jeszcze dalej. Dla de Soto była to dotkliwa strata. Nie tylko materialna, choć to zwierzę było bardziej niż cenne, co ambicjonalna. Taki koń, utracony przez zwykłe niedopatrzenie i chwilę nieuwagi!

Żołnierze właśnie ściągnęli jeńca z siodła. Sepulveda na widok dowódcy trzasnął obcasami.

Alcalde! Melduję, że podczas poszukiwań Lorenzo Lozano odnalazłem waszego wierzchowca. Przyprowadziłem też człowieka, który go przetrzymywał.

– Nie przetrzymywałem! – odpalił Barnes. – Jechałem z tym koniem do jego właścicieli, kiedy zatrzymali mnie wasi żołnierze, alcalde.

De Soto skrzywił się nieznacznie.

– A kto jest, waszym zdaniem, właścicielem, señor Barnes? – spytał.

– Koń ma piętno stadniny de la Vegów. Odprowadzałem go do ich hacjendy.

– To ja jestem teraz jego właścicielem i mam powody, by oskarżyć was o kradzież.

– Na jakiej podstawie!?

– Ten siwek zaginął przed tygodniami. Czemu dopiero teraz…

– Jeśli o to wam chodzi, to do mnie przybłąkał się wczoraj wieczorem! – Amerykanin wpadł alcalde w słowo. – Nie przetrzymywałem go, jeśli to o to wam chodzi!

– Więcej szacunku! – syknął de Soto.

– Wzajemnie, alcalde! – Barnes nie zamierzał ustąpić. Mimo więzów trzymał wysoko głowę i mierzył de Soto gniewnym spojrzeniem. – Nie możecie oskarżać mnie o coś, czego nie popełniłem. Koń przybłąkał się na moje pole, schwytałem go i odprowadzałem właśnie właścicielom, gdy mnie zatrzymali wasi żołnierze.

– To ja jestem właścicielem! – zirytował się de Soto. Rozejrzał się. Mendoza unikał jego spojrzenia, wyraźnie zaniepokojony. Stojący przy wierzchowcach Sepulveda, do tej pory tak zadowolony z siebie, miał teraz niepewną minę. Najwidoczniej nie spodziewał się, że sytuacja przybierze taki obrót. Dookoła zebrał się też całkiem spory tłumek ciekawskich, a kolejni wciąż przybywali. Z boku, od strony biura Guardiana, nadchodził starszy de la Vega.

Widok tego ostatniego sprawił, że alcalde podjął decyzję.

– Kapralu! Odprowadzić podejrzanego do mojego gabinetu! – polecił. – Munoz!

Si, alcalde!

– Zajmij się koniem. Jak Rocha wróci z patrolu, ma go obejrzeć, czy nie trzeba wołać kowala. Mendoza, zamknij bramę. Nie potrzeba nam tłumów na dziedzińcu.

Alcalde

– Tak, masz wpuścić de la Vegę. Wyjaśnimy tę sprawę w bardziej spokojnym towarzystwie.

Pomysł alcalde był może i dobry, ale de Soto nie spodziewał się, że Mendoza wprowadzi do jego gabinetu nie tylko samego don Alejandro, ale jeszcze dwu innych caballeros.

– Czy ten człowiek potrzebuje aż tylu obrońców? – spytał poirytowany.

– Nie sądzicie chyba, alcalde, że pozwolimy wam rozmawiać z don bez świadków – odpowiedział da Silva. – Nie, kiedy możecie być odmiennego zdania.

Ignacio skrzywił się mimowolnie, słysząc to oświadczenie. Caballeros nie mieli zamiaru wybaczyć mu niedawnych wydarzeń, jakby nie rozumieli, że nie miał innego wyjścia, jak tylko aresztować wspólnika Zorro, nawet jeśli tym wspólnikiem okazał się don de la Vega.

– Nie mam zamiaru… – zaczął.

– Aresztować mnie po raz kolejny? Doceniam waszą wyrozumiałość, alcalde. – Nie dało się nie dostrzec, jak bardzo starszy de la Vega starał się, by mówić to obojętnie.

De Soto westchnął ciężko, nieco teatralnie.

– Sądziłem, iż zrozumiecie, że postawiliście mnie w sytuacji bez wyjścia, don Alejandro – powiedział. – I przyjmiecie moją prośbę o wybaczenie za tamten nieszczęsny incydent.

Twarz don pozostała bez wyrazu, jakby caballero nie słyszał ani słowa z tego, co mówił alcalde.

– Oskarżyliście Barnesa o bycie koniokradem – przypomniał. – Z jakiego powodu?

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 17

– Kradzież koni jest chyba powszechnie uważana za przestępstwo – prychnął Ignacio. – Kapral uznał, że skoro señor Barnes prowadzi mojego wierzchowca, powinien go zatrzymać i wyjaśnić sprawę. To nie jest jeszcze ani formalne aresztowanie, ani, naprawdę, wyrok – zastrzegł się nieoczekiwanie. – To tylko pomyłka żołnierza.

– To, że mam więzy, też?! – prychnął gniewnie Barnes.

– Skoro nie mieliście zamiaru usłuchać polecenia i przyjechać z żołnierzami do pueblo, to zrozumiałe, że was aresztował!

– Skoro kapral zatrzymuje mnie po drodze i żąda, bym z nimi jechał, bez wyjaśnienia, o co chodzi, to chyba zrozumiałe, że odmówiłem. Szczególnie, że chciał odebrać mi nie swojego wierzchowca! – odpalił Barnes, przypominając obecnym, że kto jak kto, ale on nigdy nie miał zamiaru ustępować komukolwiek, nawet szalonemu Ramone.

– Właśnie, alcalde – odezwał się don Alejandro. – Czemu nakazaliście żołnierzom zabrać mojego konia do waszej stajni?

De Soto przez chwilę milczał.

– Waszego, don Alejandro? – odezwał się w końcu. – Chyba się mylicie. To obecnie moje zwierzę.

– Od kiedy?

– Od kiedy skonfiskowałem go temu mordercy El Conejo. Zapomnieliście?

– El Conejo ukradł mi tego konia płacąc asygnatą bez pokrycia. Nie nazywajcie więc tego konfiskatą jego własności, bo Mariposa nie przestał należeć do mnie – zripostował don Alejandro. – A zatem, skoro mówimy o koniokradach, to jak ocenicie własny postępek, alcalde?

Przez moment białe włosy de Soto odcinały się ostro od jego poczerwieniałej twarzy. Ignacio spurpurowiał, zaczerpnął głęboko powietrza, jakby miał zaraz wybuchnąć krzykiem i nagle znieruchomiał. Ku zdumieniu zebranych caballeros alcalde odetchnął jeszcze raz, głęboko i, już spokojniejszy, oparł dłonie na rozłożonych na biurku papierach.

– Wszystko po kolei, don Alejandro – powiedział. – Wszystko po kolei.

Spojrzał na Barnesa.

– Czy możecie w jakiś sposób dowieść, że schwytaliście tego konia wczoraj, señor Barnes, a nie przetrzymywaliście gdzieś w ukryciu? – spytał. – Dla własnej wygody czy chcąc sprzedać w tajemnicy? Bo zakładam, że nie macie świadków, którzy by potwierdzili wasze słowa.

Barnes spochmurniał.

– Macie rację, nie mam – przyznał. – Jeśli nie uwierzycie moim słowom, nie mam dowodu.

– Macie – wtrącił się don Alejandro. – Sam Mariposa jest dowodem. Od tygodni nie dotknęła go ludzka ręka.

– Możecie to stwierdzić, don Alejandro, nie widząc wierzchowca?

– Widziałem, nim tu weszliśmy – odparł starszy caballero.

De Soto spojrzał na Mendozę, otrzymując w zamian nieco bezradne wzruszenie ramionami. Munoz nie zdążył zaprowadzić Mariposy do stajni, nim caballeros weszli na dziedziniec, więc don miał sposobność przyjrzeć się swojej zgubie.

– Jaką mam gwarancję… – zaczął alcalde i znów urwał. – Rozumiem, że nie powinienem kwestionować zdania hodowcy?

– Owszem. Jeśli sobie tego życzycie, możemy przejść do stajni, gdzie wskażę wam, dlaczego jestem pewien, czemu señor Barnes dopiero co schwytał tego konia.

Señores? – zapytał Ignacio pozostałych caballeros.

Don ma rację – odparł don Alfredo. – Nikt z nas nie miał wątpliwości, że to zwierzę tułało się tygodniami. Zbyt jest wymizerowane.

Alcalde pokiwał w milczeniu głową.

– Jestem skłonny uwierzyć wam w tej sprawie na słowo, don Alejandro… – zawiesił głos na moment, nim dokończył – jeśli rozważycie sprzedaż tego wałacha.

Don parsknął mimowolnie.

– Rozumiem, że mam przy tym jeszcze obniżyć jego cenę? – spytał drwiąco. – A jeśli uznam, że nie chcę tracić cennego zwierzęcia, oskarżycie oficjalnie señora Barnesa o kradzież?

De Soto znów poczerwieniał.

– Za kogo wy mnie macie?! – warknął.

– Za naszego alcalde – odparł don Alejandro. – Za człowieka, który już dowiódł, że umie naginać prawo dla własnej korzyści.

Mendoza wciągnął gwałtownie powietrze, słysząc te słowa, ale de Soto, wbrew oczekiwaniom sierżanta, nic nie zrobił. Wyszedł tylko powoli zza biurka i podszedł do starszego caballero.

– Czy sądzicie, że odkąd wybronił was od szubienicy, staliście się nietykalni? – spytał. – Czy jesteście tak pewni swego bezpieczeństwa, że nie wahacie się obrażać przedstawiciela króla?

– Nie wy pierwsi próbowaliście postawić mnie pod szubienicą – odpowiedział caballero spokojnie. – I wtedy, i teraz, nie mogło to sprawić, że będę skłonny, by pozwalać wam na łamanie prawa.

któregoś dnia zabraknie – wysyczał de Soto – a wtedy nasze rozmowy będą inaczej wyglądały.

– Jesteście pewni, że dożyjecie tego dnia?

Alcalde cofnął się znów za biurko.

– To może nastąpić szybciej, niż się spodziewacie! – wypalił, a potem nagle odetchnął, jakby coś sobie przypominając. – A wracając do Mariposy, to mylicie się sądząc, że zażądam od was obniżenia jego ceny. Chcieliście dwóch tysięcy pesos od El Conejo, nieprawdaż?

– Owszem.

– Więc zapłacę wam tyle samo. To chyba uznacie za uczciwą transakcję, szczególnie że koń jest teraz wynędzniały po tułaczce, jak sami powiedzieliście. – De Soto uśmiechnął się drwiąco.

Don na moment zacisnął usta. Wiedział, że w tej chwili przyjaciele nie poprą go, jeśli nie zgodzi się na sprzedaż wałacha alcalde. Nie zrozumieją, dlaczego odmawia, a on nie mógł im tego wyjaśnić nie zdradzając przy tym zbyt wiele. Wiedział też, że Diego zapewne machnąłby ręką, przynajmniej pozornie lekceważąc sobie zagrożenie. A potem przypomniał sobie, czemu jego syn nie chciał wcześniej wykraść wierzchowca de Soto.

– Dobrze, alcalde – odparł. – Dwa tysiące pesos, przy świadkach i z waszej prywatnej szkatuły, a gdy je wypłacicie, ten koń będzie wasz.

De Soto uśmiechnął się z uznaniem.

– Będzie, powiadacie? – zapytał.

– W tej chwili to ja jestem jego właścicielem. Nie łudźcie się, że oskarżę señora Barnesa o przywłaszczenie.

– Nie spodziewałem się tego po was. Przeciwnie, byłem pewien, że zrobicie wszystko, by go ochronić. W granicach prawa oczywiście – podkreślił. – A więc, skoro postawiliście warunki, to ja się na nie zgadzam.– Mogę wypłacić wam taką kwotę, a obecni tu caballeros, i señor Barnes, rzecz jasna, będą świadkami. Mendoza!

Si, alcalde?

– Rozwiąż Barnesa i podaj naszym gościom krzesła. Spiszemy umowę, a ty będziesz moim świadkiem. – Alcalde zsunął papiery zalegające biurko wyławiając spomiędzy nich czystą kartkę.

Mendoza pospiesznie rozwiązał Amerykanina.

Señor de la Vega… – zaczął mówić Barnes.

– Nie, señor Barnes – przerwał mu don Alejandro. – Proszę nie protestować. Już się zgodziłem i nie zmienię zdania. Mogę przyjąć dwa tysiące pesos, skoro alcalde chce wypłacić je uczciwie i bez obciążania mieszkańców Los Angeles.

Barnes sprawiał wrażenie niezbyt przekonanego, ale zmilczał. Pozostali caballeros także milczeli, przypatrując się, jak sierżant krząta się po gabinecie, przynosząc brakujące krzesła z sypialni alcalde, a de Soto wprawnie kaligrafuje umowę. Wreszcie, gdy pieniądze zostały odliczone, a podpisy złożone, Ignacio wyciągnął rękę do de la Vegi.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 44 Stary znajomy i początek zemsty

– Uściśnijcie mi rękę na zgodę, don Alejandro, i na przypieczętowanie naszej umowy.

Starszy caballero cofnął się o krok.

– Nie, alcalde. Zawarliśmy umowę i podpisaliśmy ją. To wystarczy.

– Mimo wszystko…

– Nie. – Starszy caballero odwrócił się i ruszył do wyjścia, poprzedzany przez przyjaciół i Amerykanina, zostawiając de Soto samotnego przy biurku, z wyciągniętą, pustą dłonią. Alcalde ocknął się dopiero po chwili i ruszył za swymi gośćmi.

Mariposa ciągle był na dziedzińcu, uwiązany przy wejściu do stajni obok wciąż osiodłanego kasztanka Barnesa, a Munoz podkarmiał go z ręki ziarnem. Obok przystanął Diego, gładząc grzbiet zwierzęcia i wyskubując ze splątanej sierści okruchy suchych liści i zaschłe błoto. I to na nim skupił się gniew alcalde.

– Odsuńcie się od mojego konia, de la Vega!

Dłoń młodego caballero na moment zacisnęła się na kłębie wałacha, ale Diego podniósł głowę zupełnie spokojny.

– Waszego konia, alcalde? – zdziwił się. – To koń mojego ojca, którego ukradł El Conejo.

– I którego ja od niego kupiłem!

– To prawda, Diego. Właśnie sprzedałem Mariposę. – Głos don był niemal idealnie obojętny, jakby starszy de la Vega nie pamiętał, jakie mogą być skutki sprzedaży tego właśnie konia w ręce de Soto. Jednak caballero widział, jak jego syn na moment spogląda w stronę Barnesa i był pewien, że dostrzegł otarcia na nadgarstkach Amerykanina.

Diego powoli zdjął dłoń z grzbietu siwka i odsunął się od niego.

– W takim razie pogratuluję wam udanego zakupu, alcalde – stwierdził równie obojętnie, co jego ojciec. – Mogę tylko życzyć wam bezpiecznych przejażdżek.

Nim de Soto zdążył odpowiedzieć na tą nieskrywaną drwinę, Munoz zaklął, nie przejmując się obecnością zwierzchnika i sugerując, że w rodzinie Mariposy musiał być co najmniej jeden muł.

– Munoz! – warknął Ignacio.

– Drań mnie ugryzł, alcalde – usprawiedliwił się szeregowy.

– Jakim trzeba być durniem, by karmić go z ręki? I w ogóle to czemu jeszcze nie zaprowadziłeś go do stajni? –zaczął besztać podwładnego de Soto.

Mendoza pospiesznie wcisnął w dłoń Barnesa wodze jego kasztanka i wskazał Amerykaninowi bramę. Caballeros też skorzystali z okazji i bez pożegnania opuścili dziedziniec.

Przeszli już niemal połowę drogi do gospody, gdy Barnes przystanął.

Don Alejandro, czemu zabroniliście mi zaprotestować tam w gabinecie? – zapytał ostrym tonem. – Nie powinniście byli zgadzać się na tę sprzedaż.

– Nie mogłem pozwolić, byście tak kusili los, señor Barnes – odparł caballero. – Zapomnieliście chyba, że alcalde mógł w każdej chwili uznać, że to jest jego koń, którego ukradliście i skazać was, czy choćby nałożyć grzywnę.

– Niekoniecznie byłoby tak źle, Alejandro – odezwał się milczący do tej pory don Hernando. – On wyraźnie szukał pretekstu, by się wymigać od wydawania wyroku. Jakby bardziej zależało mu na wierzchowcu.

– To prawda – włączył się da Silva. – Nie da się ukryć, że i cenę zaproponował uczciwą. Jakby zależało mu nie tylko na tym koniu, ale i żeby nie było szumu. go chyba naprawdę solidnie przestraszył.

– Nie – potrząsnął głową don Alejandro. – Ja tego tak nie widzę. On może i chciał teraz uniknąć kłopotów, ale równie dobrze mógł uznać, że sprawdzi, ile szczęścia będzie miał tym razem Zorro, ratując Barnesa spod szubienicy. Albo przed konfiskatą ziemi.

by sobie poradził.

– Doprawdy? A ja sądzę, że miał bardzo wiele szczęścia, kiedy przyszedł mi z pomocą – odparł się don Alejandro, zmuszając się do zachowania spokoju. – To, że wy też tam byliście, by mnie ratować, też mu się przysłużyło. Tym razem byłby pewnie sam, czyż nie? – spytał.

Milczenie caballeros wystarczyło za odpowiedź, i to taką, jakiej się starszy de la Vega spodziewał. Przyjaciele mogli przyjść mu z pomocą, ale kto chciałby narażać się dla kogoś, kto nadal był obcy dla mieszkańców pueblo? Ludzie nie byli już tak zastraszeni, jak za rządów Ramone, ale wciąż prowadził swoje akcje samotnie i nie mógł liczyć na to, że poderwie innych do buntu. Zwłaszcza, że taki bunt mógł mieć teraz tragiczne następstwa dla Los Angeles. Pogłoski o rewolucji przycichły, lecz głównie dlatego, że królewscy żołnierze bezwzględnie ścigali za choćby cień podejrzenia. Jeden protest przeciw decyzjom alcalde udało się ukryć i nawet gdyby opowieść o uwolnieniu don dotarła do niewłaściwych uszu, caballeros mogli bronić się, że de Soto nie wydał formalnego wyroku, wysyłając de la Vegę na szubienicę. Atak na garnizon w obronie koniokrada byłby jednak czymś zupełnie innym, a alcalde, być może, byłby bardziej niż szczęśliwy, mogąc wezwać posiłki przeciwko mieszkańcom pueblo.

Milczenie caballeros przedłużało się. Wreszcie starszy de la Vega zdecydował się przerwać ciszę.

– Mówiłem ci już, Alfredo – przypomniał przyjacielowi. – Wolę nie sprawdzać, czy i tym razem dopisze szczęście.

– Tak czy inaczej, jestem waszym dłużnikiem – odezwał się Barnes.

– Nie, señor.

– Straciliście pieniądze.

– Nie. Nie poniosłem straty. Ten wałach był przeznaczony do sprzedaży, a alcalde, jak to zauważył Alfredo, zaproponował mi uczciwą cenę. Nie jesteście mi nic dłużni.

Barnes potrząsnął głową, jakby nie zgadzał się ze słowami caballero, ale nic już nie odpowiedział. Pożegnał się krótko i odjechał z pueblo, wracając do przerwanej pracy w polu. Gdy jego sylwetka już znikała pod bramą Los Angeles, odezwał się don Alfredo.

– Przypomnij mi, Alejandro, jedno – poprosił. – Czy dobrze pamiętam, że ten wałach, Mariposa, co go właśnie sprzedałeś alcalde, jest od twojej Dulcynei?

– Tak. I odziedziczył po niej temperament, ale nie rozum.

Da Silva uśmiechnął się.

– W takim razie powiedz mi jeszcze coś. Czy sprzedając go, pamiętałeś o tamtej pogoni za El Conejo?

Don tylko spojrzał wymownie na przyjaciela, a don Alfredo roześmiał już zupełnie swobodnie.

– Nie sądziłem, że potrafisz być tak mściwy, Alejandro – wykrztusił wreszcie. – Kto założy się ze mną, co alcalde złamie sobie jako pierwsze? – zwrócił się do pozostałych caballeros.

A kiedy odpowiedziały mu pełne niezrozumienia spojrzenia, zaczął opowiadać, jak dla de Soto skończyła się próba przejażdżki na klaczy don Alejandro. Caballeros śmiali się na wspomnienie Ignacio spadającego z siodła, ale starszy de la Vega nie przeoczył, że uśmiech Diego jest nieco wymuszony. Nie miał wątpliwości, że zastanawia się, jakie będą dalsze plany alcalde.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 1Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 3 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *