Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 1
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- w trakcie
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los i wybory różnie plotą ludzkie życie. Dziesiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,
Od autora. No i znów, po dłuższej przerwie, wracam do opowieści.
SPLĄTANE ŚCIEŻKI
Rozdział 1. Klucz
Woda w strumieniu pluskała cicho, a plamki przesianego przez liście słonecznego światła migotały na jej powierzchni. Felipe rozsiadł się w zagłębieniu między korzeniami potężnego drzewa i przymknął oczy.
Zazwyczaj przychodził w to miejsce nie tyle na ryby, choć w potoku były pstrągi, co pomyśleć. Wędka stanowiła tylko dobrą wymówkę, gdzie był, w razie gdyby ktokolwiek go pytał. Ale zwykle nie pytano. Don Alejandro dawno już scedował odpowiedzialność za chłopca na Diego, a młody de la Vega zdawał się rozumieć, że jego podopieczny potrzebuje od czasu do czasu samotności. Nie, żeby go to nie obchodziło. Felipe był wystarczająco dobrym obserwatorem i dostatecznie dobrze znał swego starszego przyjaciela, by widzieć jego badawcze spojrzenia za każdym razem, gdy wychodził czy wracał, szczególnie po jakiejś kłótni. Nie miał też pewności, czy ten zakątek jest dla Diego tak nieznany, jak miał nadzieję. Co prawda nigdy się tam nie spotkał ani z młodym de la Vega, ani z Zorro, ale nie oznaczało to pewności, że nie był obserwowany. Czasem mu to przeszkadzało, w końcu nie był już dzieckiem, nad którym należy nieustannie czuwać, a czasem był wdzięczny swemu starszemu przyjacielowi za to poszanowanie jego chęci izolacji.
A czasem po prostu miał dosyć. Dosyć tego szacunku i spokoju, świadomego czy wymuszonego, z jakim Diego przyjmował każdą jego reakcję; wysiłku, jaki wkładał w to, by zrozumieć jego, Felipe, motywy. Bo on przecież nie mógł zrozumieć. Nigdy nie był tak odizolowany. Niektórzy mogli sarkać, nazywać caballero dziwakiem, ale i tak młody de la Vega cieszył się powszechnym szacunkiem i przyjaźnią. Więc na pewno nie pojmował, ba, nie mógł pojąć, że cała troska i cierpliwość, z jaką podchodził do chłopca, tylko podkreślała odsunięcie Felipe od życia innych. Barierę, jaka stała pomiędzy nim a resztą ludzi, czy to mieszkańców Los Angeles, czy samej hacjendy.
Jednak, niezależnie od swej złości, Felipe wiedział, że nie powinien oskarżać Diego. Przez lata nauczył się od niego wielu rzeczy, w tym rozkładania na drobne kawałeczki tego, co się czuło, co złościło, czy bolało, tak długo, aż dało się dostrzec prawdziwe tego przyczyny. Wiedział więc, że to nie cierpliwość Diego go najbardziej męczyła. Tępak, kaleka, pomyleniec… w pamięci chłopaka zapisało się dość zasłyszanych określeń, by nie miał wątpliwości, jak jest spostrzegany przez niektórych mieszkańców pueblo. Nieprzyjemne żarty, drwiny, kąśliwe czy pogardliwe uwagi wygłaszanych to za jego plecami, to w twarz, i na które nie mógł odpowiedzieć, rozmawianie o nim tak, jakby nie stał tuż obok. Nawet ci bardziej mu przychylni też potrafili go zignorować, czy mówić o nim tak, jakby go przy nich nie było. Póki był dzieciakiem, nie przeszkadzało mu to. Wtedy wystarczało tylko chwilowe ukrycie się gdzieś w stodole bądź wycieczka nad strumień. A gdy jeszcze zaczął pomagać Zorro, świadomość tajemnicy dodatkowo ułatwiała mu znoszenie takiego traktowania. Mógł znieść drwiny, bo wiedział coś, o czym ci ludzie nie mieli pojęcia. Był od nich lepszy, szybszy, sprytniejszy. Zorro ratował mieszkańców pueblo, a on mu pomagał i tylko jemu Zorro ufał.
Ale zdał już sobie sprawę z tego, że przygoda z Zorro kiedyś się zakończy. Zrozumiał to, kiedy musiał się pogodzić ze stałą obecnością Victorii. Diego miał żonę, a teraz też i córkę, i wierzył, że któregoś dnia jeździec w czerni przestanie krążyć po okolicach Los Angeles. Ba, był nawet czas, gdy wydawało się, że tak już się stało! A on, Felipe, miał ułożyć swoje życie po swojemu. Diego powiedział mu to wprost. Nie można było zatrzymać czasu i Felipe z chłopca zmieniał się w mężczyznę. Jego prawem i obowiązkiem było własne życie. Mogli współdziałać, wspólnie planować akcje przeciw alcalde, lecz miał mieć też swoje życie i swoje sprawy, takie, jakich pragnął. Ale, co podkreślił młody de la Vega, nie związane z Zorro.
Tylko że własny dom, jakiś zawód czy rodzina… To było nieosiągalne dla kaleki. Dlatego Felipe miał czasem ochotę gryźć i kopać, nie mogąc inaczej okazać swojej bezradnej furii. Kiedy indziej powtarzał sobie, że powinien się pogodzić z tym, iż niemota skazała go na samotność i bezradne trwanie pod ochroną de la Vegów. Teraz też uciekł do swej kryjówki, bo nie chciał, by ktokolwiek w domu spostrzegł jego rozpacz.
Zasłyszana przypadkiem rozmowa była wręcz bolesna i nie pomagało, że nie tylko jego tak bezceremonialnie obgadywano. Ojciec Any nie ukrywał przed sąsiadami swoich nadziei związanych z przyjaźnią córki i wychowanka de la Vegów, a oni bez skrupułów obmawiali go we własnym gronie. Tylko lata ćwiczeń w podsłuchiwaniu dla Zorro pozwoliły Felipe nie drgnąć, gdy po drugiej stronie wozu dwie plotkarki podjęły temat jego i jego przyjaciółki. Machinalnie rozplątując grzywę wałacha przysłuchiwał się komentarzom na temat sprytu człowieka, który chciał wydać córkę za mąż nie kłopocząc się jej wianem, i złośliwym uwagom na temat tego, jak korzystne dla bystrej kobiety może być posiadanie męża–kaleki. Zignorowałby to, bo nie raz i nie dwa słyszał takie uwagi i wiedział, jak bardzo są one fałszywe, ale jedno zabolało go do żywego. Głębokie przekonanie kobiet, że dla Any on będzie tylko kluczem do miękkiego łóżka, barwnej spódnicy i sytego posiłku, bo dziewczyna nie będzie w stanie pokochać ułomnego męża.
Jako dziecko, Felipe wypłakiwał się w końskie grzywy czy tak jak teraz, siedząc nad strumieniem. Teraz nie chciał płakać, nawet w samotności. Skulony, zapatrzony w wodę, strugał kolejne kawałki gałęzi, usiłując zapomnieć krzywdzące słowa.
Wezbrany po deszczu potok szumiał i pluskał, zagłuszając wszystko dookoła, tak że chłopak zorientował się w zagrożeniu, kiedy było już za późno. Szorstka, jutowa płachta spadła mu na głowę i ramiona, skutecznie unieruchamiając, a ciężar przygniótł do ziemi. Szarpnął się, próbując poderwać, ale bezskutecznie. Napastnik z łatwością skrępował go i powlókł za sobą, a gdy Felipe zaczął wierzgać i kopać, uderzył go dostatecznie silnie, by na chwilę zamroczyć. Potem znów przydusił chłopaka do ziemi, tym razem wiążąc mu nogi w kostkach i za chwilę Felipe został przewieszony przez coś, co niewątpliwie było siodłem, zaś sznur, jakim okręcono jego ramiona, został chyba przywiązany do łęku. Teraz całą uwagę chłopaka pochłonęło opanowanie mdłości. Poważnie obawiał się, że jeśli pozwoli sobie na torsje, udusi się w zwojach materiału.
W końcu zatrzymali się na dłużej i porywacz znów gdzieś zaciągnął swego jeńca. Oszołomiony, obolały po jeździe z głową w dół, Felipe desperacko starał się odzyskać orientację. Nic nie widział. Pod stopami nie mógł wyczuć niczego konkretnego, bo ledwie muskał palcami grunt, ale napastnik musiał być silny, skoro ciągnął go przytrzymując tylko jedną ręką. Chłopak czuł wyraźnie mocno umięśnione ramię, a każda jego próba szamotaniny była ukrócana szturchańcem. Płachta była gęsta i cuchnąca stęchlizną, ale spod tej woni wyczuwał inną, znajomą w jakiś nieokreślony sposób. Skupił się na niej i uświadomił sobie, że tak pachniały niektóre chemikalia w jaskini. Przez moment Felipe podejrzewał, że to jakiś wyjątkowo głupi żart, ale zaraz zrezygnował z tej myśli. Diego nie robił takich niespodzianek, nie jemu.
Wreszcie napastnik zerwał płachtę z Felipe. Chłopak drgnął i się skulił. Jego porywacz okazał się mocno zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, o ciemnej skórze i jeszcze ciemnym zaroście. Nie miał już na sobie zdobionego złotem surduta, ale Felipe rozpoznał go od razu. Doktor Lorenzo Lozano wrócił do Los Angeles.
Przez dłuższą chwilę hipnotyzer przypatrywał się swojemu jeńcowi, jakby szacując, kogo schwytał i na ile może sobie z więźniem pozwolić. Felipe, po pierwszym rozpoznaniu, odwrócił wzrok. Nie chciał prowokować, a jeszcze bardziej nie chciał ryzykować, że zostanie zahipnotyzowany.
Nie na wiele to się zdało. Lozano usiadł o krok przed chłopakiem i ujął go pod brodę, by zmusić do spojrzenia na wisior zrobiony z przedziurawionej monety.
– Popatrz tutaj – polecił.
Felipe zamknął oczy i wykręcił się z uchwytu.
Uderzenie w policzek zapiekło niczym ogień i odrzuciło mu głowę w bok, ale oczu nie otworzył.
Drugie uderzenie. I tym razem ręka wczepiona we włosy, niemal wyrywająca je z skóry.
– Patrz na mnie!
Zacisnął powieki jeszcze mocniej. Nie miał zamiaru przyznawać się, że słyszy polecenie, to mogło go ochronić przed hipnotyzerem.
Lozano puścił go, ale za moment… Jego kopniak był niewiele lżejszy od końskiego. Podrzucił Felipe do góry, aż chłopak się okręcił i upadł twarzą do ziemi. Za moment magik znów złapał go za włosy i podciągnął do pozycji siedzącej.
– Głupi, głupi smarkaczu – wysyczał. – Chciałem to załatwić szybko, ale jeśli będziesz się tak upierał, nacierpisz się.
Następnego kopniaka nie było, ale Lozano poderwał Felipe na nogi i popchnął przed siebie, tak, że chłopak poleciał na twarz. Szarpnął się, odruchowo próbując złagodzić upadek, uderzył boleśnie o kamienie, ale gdy mężczyzna znów się nad nim nachylił, niemal odruchowo kopnął go spętanymi nogami.
Kolejny policzek był tak silny, że Felipe poczuł w ustach smak krwi z rozciętego policzka. Ale po tym Lozano go zostawił. Gdy chłopak ostrożnie otworzył oczy, zobaczył, że magik krząta się przy ognisku.
– Jesteś bardzo nierozsądny, smarkaczu – powiedział, tym razem bez gniewu. – Zgaduję, że byłeś tamtego dnia na targu i widziałeś, co potrafię. Cóż, to twój wybór. Ja chcę, byś coś dla mnie zrobił i dostanę to. Nieważne, jak się będziesz upierał.
Mówił wręcz łagodnie, ale coś w jego tonie spowodowało, że Felipe poczuł zimny dreszcz.
x x x
– Felipe? Felipe! – Diego przechodził z pokoju do pokoju nawołując półgłosem. – Vi, nie widziałaś może Felipe? – zapytał żony.
– Od rana nie – odpowiedziała.
Diego oparł się o futrynę, by przez chwilę cieszyć się widokiem Victorii. Jego żona, w miękkiej domowej sukni, siedziała wygodnie w fotelu z Clarą na kolanach. Musiała kilka chwil wcześniej skończyć karmić córkę, bo teraz kołysała ją łagodnie, czekając, aż dziecko uśnie.
– Powinienem cię namalować – zauważył cicho.
– Mnie? Ale…
– Raz już namalowałem twój portret. Ale teraz… teraz bym cię namalował właśnie taką, z Clarą na rękach, jako Madonnę…
– Diego!
– To już stara tradycja – zaśmiał się cicho – że Madonny i święte mają rysy ukochanych malarza.
– Może i tradycja, ale podobno szukasz w tej chwili Felipe – przypomniała mu.
Diego uśmiechnął się jeszcze szerzej, widząc rumieniec na policzkach Victorii i uznał, że wzmianka o szkicach, jakie leżały w jego gabinecie, była w tej chwili zbędna. Pokaże żonie dopiero ukończoną podobiznę.
– Tak, szukam. Zniknął z drukarni w połowie składu.
Miękkie rozczulenie, z jakim Victoria przytulała dziecko, znikło bez śladu. Felipe nie miał w zwyczaju przerywać pracy nad wydaniem bez wyjątkowo ważnej przyczyny.
– Przyjechał transport z papierni – mówił dalej Diego. – Przenosiliśmy z woźnicą arkusze do magazynu, a on zajmował się zaprzęgiem. Zniknął, zanim skończyliśmy. Chciałbym wiedzieć, co usłyszał.
– To go poszukaj – odparła. – I tym razem dopilnuj, by wyjaśnić tę sprawę do końca.
Diego tylko kiwnął potakująco głową i ruszył do biblioteki. Victoria tylko potwierdziła, co podejrzewał. Felipe musiał usłyszeć coś wyjątkowo nieprzyjemnego dla siebie, skoro nie pojawił się w domu, a jeśli tak, to należało go szukać na wzgórzach za hacjendą. To zaś najlepiej mógł zrobić Zorro.
Klin nieużytków, jaki rozciągał się za hacjendą, łączył się ze wzgórzami. Zorro wiedział, że Felipe miał tam swoje ulubione zakątki, gdzie zaszywał się, gdy miał wszystkiego dosyć, co ostatnimi czasy zdarzało się coraz częściej. Część tych miejsc była znana Diego jeszcze z jego własnych, szczenięcych lat, kiedy to też uważał, że skrycie się z książką gdzieś nad strumieniem będzie dla niego pożyteczniejsze niż udawanie uprzejmego gospodarza wobec gości ojca. Jednak Felipe znalazł również kilka nowych kryjówek, wyłącznie dla siebie, a młody de la Vega starannie je omijał. Nie było to rozsądne z taktycznego punktu widzenia, bo zdarzyło się już w przeszłości, że chłopak natknął się na koczujących na pustkowiach desperados, ale Diego uważał, że należy mu się taka swoboda.
Teraz nie miał zamiaru podkradać się ostrożnie pod kolejne dolinki i obserwować z pewnej odległości, czy nie ma tam Felipe, a potem przeszukiwać puste kryjówki, by mieć pewność, że go tam w międzyczasie nie było. Był prostszy sposób. Ślady Pinto znalazł już na granicy pomarańczowego sadu. Znaczone gwiazdą podkowy klaczki odbiły się w mokrym piasku na brzegu strumienia. Krawędzie odcisków wciąż były ostre i wyraźne, koń galopował tędy najdalej kilka godzin wcześniej, kierując się w stronę wzgórz.
Trop poprowadził Zorro poprzez wąwóz do obszernej doliny, prawie na granicy ziem de la Vegów. Tam pod skalnym nawisem Felipe urządził sobie prymitywne obozowisko. Prosta osłona, by skryć się przed deszczem, legowisko z gałązek, by mieć gdzie się położyć, wygasłe popioły ogniska… Jednak chłopaka tu nie było.
Za to znaki na ziemi opowiadały wszystko. Nadejście kogoś obcego, zaskoczenie, daremna walka, odejście przybysza z koniem. Ktokolwiek napadł tu Felipe, nie bawił się w zacieranie śladów swojej obecności. Ciężkie buty przybysza odcisnęły się zarówno nad wodą, jak i wyżej, na łasze naniesionego piasku i dalej, przy śladach Pinto. Przez moment Zorro czuł lodowaty chłód, obawiając się, że zaraz pod którymś z pobliskich krzewów odnajdzie porzucone ciało. Ale nie. Odetchnął z ulgą, nie znajdując w miejscu ataku nawet śladu krwi. To, tak samo jak fakt, że obcy poprowadził klacz, zamiast na niej odjechać, sugerowało, że chłopak został porwany, nie zabity.
Zorro podążył za śladami Pinto. Kimkolwiek był porywacz, albo się spieszył, albo nie najlepiej znał okolicę, bo parokrotnie przeprowadzał klacz po stromiznach, które mógł wygodnie ominąć przy niewielkim nałożeniu drogi. Widać było też, że podąża na niezamieszkałe tereny, jałowe pustkowie, które omijali nawet indiańscy myśliwi.
Wreszcie Tornado zaczął tulić uszy i węszyć. Zorro zeskoczył na ziemię. Ogier był wyuczony, że ma dawać znać, gdy zbliżali się do czegoś interesującego w taki sposób, zamiast parskaniem, które mogło zdradzić i jego, i jego jeźdźca, przed poszukiwanymi. Teraz co prawda szukali doskonale znajomej mu klaczy, ale dany wcześniej sygnał wciąż obowiązywał i Tornado ostrzegł swego jeźdźca tak, jak zawsze ostrzegał przy tropieniu wrogów.
Rzeczywiście, chwilę później Zorro poczuł delikatny zapach dymu i idąc w jego stronę znalazł Pinto uwiązaną do zwalonego drzewa w towarzystwie mocnego kasztanka. Zaraz obok koni skalny obryw tworzył zaciszny zakątek, idealny na obozowisko. Druga krawędź kanionu była tu na tyle blisko, że banita mógł wdrapać się tam, by podkraść i podpatrzyć, kogo ścigał.
Znalazł Felipe. Chłopak leżał na ziemi, związany. Ze swego miejsca Zorro mógł zobaczyć, że jego twarz znaczą potężne sińce, sprawiał wrażenie wyczerpanego, ale niewątpliwie żył. A jego porywaczem był… Mężczyzna aż zamrugał, zaskoczony. Nie potrzebował ozdobnego ubrania, by rozpoznać doktora Lozano. Hipnotyzer klęczał za plecami jeńca i… Przez chwilę Zorro nie wiedział, co on robi. Rozczesuje Felipe włosy? Po co? Po co w ogóle go porywał?
Ze swego miejsca Zorro mógł bez kłopotu słyszeć słowa Lozano.
– Nic ci już nie grozi, jesteś śpiący, tak bardzo śpiący…
Zrozumiał. Cokolwiek magik planował, wprawiał właśnie Felipe w trans. Nie medalionem czy melodią, ale dotykiem. To było przerażające, bo żaden z eksperymentatorów w Madrycie nawet nie próbował takiej sztuczki. A jednocześnie nie mógł nie podziwiać, na ile sposobów Lozano umiał uspokoić i podporządkować sobie ofiarę.
Ześlizgnął się z powrotem do kanionu. Magik, wciąż zajęty Felipe, nie zwracał uwagi na to, co się dzieje dookoła. Nie mógł usłyszeć podkradającego się Zorro. Ten jednak znieruchomiał, już ledwie parę kroków od obozowiska, osłonięty tylko skałą, gdy usłyszał słowa hipnotyzera.
– Więc jesteś niemy… Od urodzenia?
Ze swego miejsca Zorro mógł widzieć, jak Felipe kręci przecząco głową, powoli, jakby we śnie. Musiał być już w głębokim transie.
– Zaniemówiłeś później?
Przytaknięcie. Lozano przegarnął sobie włosy dłonią, jakby się nad czymś zastanawiał. Zorro pospiesznie skrył się za skałę, by hipnotyzer go nie dostrzegł, ale mężczyzna rozejrzał się pobieżnie, bardziej interesowało go niebo i pora dnia.
– Tak nawet będzie lepiej – mruknął pod nosem.
Poprawił się i pomógł Felipe usiąść. Zorro obserwował to uważnie. Póki co życie Felipe nie było zagrożone, a Lozano musiał mieć jakiś powód, skoro wrócił do Los Angeles.
– Popatrz na to, chłopcze. – Hipnotyzer podniósł na wysokość oczu Felipe błyszczący wisiorek. – Widzisz, jak się kołysze? A teraz spójrz w ogień. Maleje, przygasa, cofa się… Czas się cofa… Jabłka stają się zielone, woda płynie w górę, ogień gaśnie… Czas się cofa… Widzisz to?
Felipe skinął głową, nie odrywając wzroku od błyskotki.
– Spójrz na swoje dłonie… Stają się mniejsze i mniejsze… Jesteś młodszy, coraz młodszy… Cofnąłeś się o dzień, o miesiąc, o rok… Widzisz siebie? Rok zniknął, widzisz siebie?
Chłopak znów skinął głową. Oddychał ciężko, jakby biegł.
– Spokojnie, spokojnie… Jesteś bezpieczny, nic ci nie grozi… Cofamy się jeszcze o jeden rok… I jeszcze jeden… Masz już dziesięć lat, dziewięć, osiem… Zatrzymasz się, gdy tylko będziesz mógł mówić…
Zorro oparł się ciężko o skałę. Nie chodziło już o ryzyko, że Lozano przez przypadek zahipnotyzuje i jego. Jeśli dobrze zrozumiał, magik chciał, by Felipe przemówił. Gdyby to zadziałało… Jeśli to było takie proste, to Diego okazał się być durniem. Przecież zetknął się z hipnozą! Już dawno mógł spróbować tej sztuczki. Mógł sam wprowadzić Felipe w trans i spróbować cofnąć go poza tamtą masakrę. Byłoby mu o tyle łatwiej, że nie musiałby przełamywać jego oporu…
– …siedem… sześć…
Wrzask zaskoczył go tak samo, jak Lozano. Hipnotyzer szarpnął się w popłochu w tył, stracił równowagę i upadł. Przed nim Felipe skręcał się w więzach i krzyczał. Niezrozumiale, nieartykułowanie, przeraźliwym, wysokim głosem.
Zorro przeskoczył nad ogniskiem i wpadł na podnoszącego się Lozano. Uderzył go, odepchnął i już był przy szamoczącym się chłopaku.
– Felipe! Felipe! Felipe, obudź się!
Słyszał, jak chłopak wciąga ze świstem powietrze, wręcz pieje przy wdechu i znów zaczyna wyć. Złapał go za ramiona, przyciągnął do siebie, objął. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Czy trans Lozano spowodował u Felipe atak grand mal? Jak to opanować?! Wbił desperacko palce w punkt pod obojczykiem chłopca, w nadziei, że ból wyrwie go z ataku.
– Obudź się, obudź!
Naprężone mięśnie nagle zwiotczały, krzyk urwał się, jak nożem uciął, Felipe oparł się o ramię mężczyzny dysząc urywanie.
– Wszystko w porządku? Felipe!? Felipe?
Felipe podniósł głowę i spojrzał na Zorro szeroko otwartymi, zdumionymi oczyma. Ten chciał odezwać się do niego, uspokoić, ale nie miał czasu. W oczach chłopaka odbił się cień, ruch, i Zorro szarpnął się w bok, odpychając go, a samemu o włos unikając ciosu, jaki miał mu rozbić głowę.
Lozano zaklął mimowolnie, gdy trzymany przez niego kij, złomek konaru dostatecznie gruby, by być solidną maczugą, zarył się w piasek. Zorro przetoczył się zwinnie, poderwał na nogi i rzucił się na hipnotyzera, by odepchnąć go jak najdalej od chłopaka. Magik cofnął się, ale zaraz wywinął i zręcznie uderzył ponownie. Zorro wychwycił uderzenie, przytrzymał kij, okręcił, wyrywając go Lozano i posyłając atakującego w krzewy przy obozie. Mężczyzna przebiegł kilka chwiejnych kroków, nim złapał równowagę. Zawrócił zaraz, tylko po to, by natknąć się na pięści banity. Nie było mowy o szpadzie czy biczu, sztylet leżał przy Felipe. Walczyli na pięści, celując w korpus i twarz. Któreś uderzenie na moment odebrało Zorro oddech, zaraz się zrewanżował ciosem w szczękę tak silnym, że głowa Lozano odskoczyła w bok z trzaskiem i chrzęstem.
Chyba ten cios złamał wolę walki hipnotyzera. Mężczyzna zatoczył się w tył, z trudem utrzymał na nogach i uniósł obie ręce w górę.
– Poddaję się! Nie będę z tobą walczył, Zorro – oświadczył. – Zostaw mi tylko tego chłopaka.
– Nie! Wynoś się, nim cię zatłukę!
– Już, już… – Hipnotyzer uspokajająco wyciągnął ręce przed siebie. – Ale to był ciekawy eksperyment – zauważył konwersacyjnym tonem.
– Nieważne, co to było! – Zorro wyciągnął szpadę.
– Nie chciałem go skrzywdzić – zapewnił pospiesznie magik.
– Tylko dlatego jeszcze z tobą rozmawiam.
Lozano cofnął się o krok. Zorro postąpił za nim. Krok, drugi, trzeci… Hipnotyzer potknął się o leżące na ziemi siodło, upadł i zaczął się czołgać. W tył, na oślep, byle dalej od czarno ubranego mężczyzny. Gdy banita na moment się zatrzymał, magik poderwał się i dopadł kasztanka. Zerwał zaczepione o sęk wodze, wciągnął się na grzbiet zwierzęcia i odjechał cwałem.
Zorro go nie ścigał. Cokolwiek Lozano planował, nie było to tak ważne, jak Felipe. Chłopak leżał bezwładnie na ziemi i szlochał tak, jak nigdy jeszcze przez lata spędzone u de la Vegów, zanosząc się płaczem, dławiąc i chlipiąc. Gdy Zorro rozciął mu więzy, Felipe uchwycił się go kurczowo, wtulając twarz w ramię i płakał dalej. A co najważniejsze, Zorro ten płacz słyszał. Pierwszy raz od chwili, kiedy Diego de la Vega znalazł na polu bitwy bezimienne dziecko, usłyszał jego płacz. Miał też wrażenie, że to właśnie to dziecko teraz płacze. Nie kilkunastoletni wyrostek, ale kilkulatek, przerażony do szpiku kości i obolały, rozpaczliwie trzymający się jedynej znanej sobie osoby. Zorro siedział więc i kołysał go uspokajająco, aż zawodzenie zmieniło się w ciche pociąganie nosem.
Zmęczony płaczem, rozdygotany Felipe wydawał się być otępiały. Nie ściskał już ramienia mężczyzny tak desperacko, ale też nie chciał go puścić. Zorro nie nalegał. Tornado bez kłopotu mógł unieść ich obu. Nie dziwił się też takiej reakcji. Lozano swoją hipnozą obudził wspomnienia, które były trudne nawet dla niego, a co dopiero dla dziecka. Sześciolatka, jak sobie uświadomił. Felipe krzyknął dopiero wtedy, gdy magik nakazał mu mieć sześć lat. Do tej pory de la Vegowie tylko zgadywali, w jakim właściwie wieku jest ich podopieczny, tak samo jak świętowali jego urodziny w wybranym przez chłopca dniu.
x x x
Felipe ocknął się dopiero późnym wieczorem, w hacjendzie, w swoim pokoju, kiedy to, przebrany i napojony kojącą herbatą, odespał już kilka godzin. Do tego czasu Diego zdążył przemyśleć, co się wydarzyło. Wiedział też, co chce mu powiedzieć, kiedy się obudzi.
Chłopak dotknął dłonią gardła i skrzywił się nieznacznie.
– Boli?
Przytaknięcie.
– Krzyczałeś.
Zdumienie na twarzy Felipe było bardziej niż wymowne. Usiadł.
– Nie pamiętasz tego?
Zaprzeczenie. Potem otrząśnięcie się, jakby to, co zapamiętał, budziło w nim zgrozę.
Diego zaniepokoił się. Sińce były jedynym fizycznym śladem, że początkowo Lozano używał przemocy wobec swego jeńca, ale teraz młody de la Vega zaczął się zastanawiać, czy czegoś nie przeoczył. Co jeszcze ten magik mógł zrobić, by złamać opór więźnia. Bo nie wątpił, że Felipe stawiał opór. Nie tylko fizyczny, ale i bronił się przed hipnozą.
– Co on ci zrobił?
Znów potrząśnięcie głową i skrzywienie ust. Nie, Felipe nie tyle nie pamiętał, co nie bardzo miał ochotę przekazywać to Diego. Jeszcze raz dotknął dłonią gardła i znów zapytał gestem.
– Tak, naprawdę. Słyszałem to – przytaknął Diego. – Lozano zahipnotyzował cię i kazał ci się cofnąć w czasie, aż do chwili, kiedy mogłeś mówić.
Nagłe otwarcie ust. Zaskoczenie, niedowierzanie i przebłysk żalu.
– Nie wiem, co ci się przypomniało, ale zacząłeś krzyczeć. Potem płakałeś. A ja wciąż cię słyszałem.
Felipe gwałtownie złapał Diego za rękę, drugą dłoń położył sobie na gardle. Zamknął oczy, zaczerpnął głęboko powietrza…
Cisza. Żaden dźwięk nie wydobył się mu z krtani. Chłopak skrzywił się boleśnie i uderzył pięścią w materac.
– Spokojnie, spokojnie… – Diego oparł obie dłonie na jego ramionach. – Felipe, sam czujesz, że boli cię gardło. Krzyczałeś. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiego krzyku.
Nagłe wzruszenie ramionami. Felipe otrząsnął się i osunął z powrotem na poduszkę, zwijając w kłębek, odwracając plecami do Diego.
Młody de la Vega delikatnie oparł dłoń na jego barku.
– Nie wiem, co zobaczyłeś, gdy Lozano wmówił ci, że masz znów sześć lat. Cokolwiek jednak widziałeś, cokolwiek ci się przypomniało, to było zapewne za dużo. Nie tylko dla dziecka, dla niejednego dorosłego pewnie też. I tak, powiedział ci, że masz, miałeś wtedy sześć lat. Do tej pory przecież tylko zgadywaliśmy – Diego starał się, by jego głos zabrzmiał możliwie pocieszająco. – I wiemy już, że jesteś w stanie wydać z siebie dźwięk. Nie jesteś niemy i masz dowód, że nie musisz być całe życie niemy. Ale milczałeś tak długo, że twoje gardło odwykło, nie tylko od krzyku, ale i od zwykłej mowy. Ból cię teraz dodatkowo powstrzymuje. Musisz odpocząć. Poczekasz, aż przestanie boleć i spróbujesz. Jutro, może pojutrze. Bez pośpiechu. Sam.
Chłopak okręcił się na posłaniu, patrząc uważnie na starszego przyjaciela.
– Tak, Felipe. Sam. Żebyś się nie martwił, że nie zdołasz się przy mnie odezwać. Jak będziesz gotowy, powiesz mi, że mam cię słuchać.
Diego uśmiechnął się lekko, nieco łobuzersko i Felipe odpowiedział mu uśmiechem. Ale zaraz chwycił Diego za ramię i usiadł. Zaczął szybko gestykulować, pokazując to na siebie, to na starszego przyjaciela.
Diego ściągnął brwi, patrząc na jego sygnały.
– Jesteś pewien? – zapytał.
Gwałtowne przytaknięcie.
– Dobrze. Ale wolałbym, żebyś najpierw spróbował sam. Spokojnie, bez przymusu i bez fałszywego snu.
Felipe skrzywił się nieznacznie.
– Nie, Felipe. Nie chcę ryzykować twoim umysłem tak długo, jak długo nie będzie to absolutnie konieczne.
Szybki gest chłopaka.
– Tak, umysłem. To, co zrobił Lozano… – Diego urwał i zmienił temat. – Twoje gardło jest najlepszym świadectwem, co przeżywałeś. Wolałbym oszczędzić ci powtórki.
Uderzenie dłonią o posłanie, skrzywienie się chłopaka, pełna determinacji mina…
– Felipe… – Diego westchnął ciężko. – Proszę, zrozum. Byłeś znów sześciolatkiem i czułeś wszystko jak sześciolatek. Cały tamten strach i ból. Nie chcę, byś jeszcze raz przez to przechodził, nawet z własnej woli. – Starał się, by jego głos brzmiał możliwie stanowczo. – To mogło się dla ciebie źle skończyć. Trans jest nieprzewidywalny. Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Odpocznij, spróbuj sam. Będzie jeszcze czas na sztuczki Lozano. To ostateczność.
Przez dłuższą chwilę Felipe przyglądał się przyjacielowi. Wreszcie z westchnieniem opadł na poduszkę. Powoli, z wahaniem zaczął sygnalizować.
Diego odetchnął.
– Tak, będę czekać – potwierdził.
x x x
Victoria siedziała w sypialni przy sekretarzyku. Przyszedł kolejny list od señora Nicolao. Prawnik nie miał dla niej dobrych wieści. Nie odnalazł jej braci. Na południu, w Meksyku, rewolucja przybierała na sile. Przybywający do Monterey mówili i o bitwach, i o negocjacjach pomiędzy jej przywódcami, a przedstawicielami króla. W panującym tam chaosie znikały całe pułki, nie tylko pojedynczy ludzie.
Juan Ortiz także zniknął. Señor Nicolao nie wiedział, czy tylko został wysłany wraz ze swoim oddziałem w jakiś zakątek świata możliwie daleko od Kalifornii i Meksyku, by nie mógł przyłączyć się do rewolucjonistów, czy raczej został gdzieś uwięziony albo nawet już stracony na mocy wydanego pośpiesznie wyroku. Tak jak porucznik mówił w Los Angeles, w królewskiej armii na narastający ferment odpowiedziano wzmożoną podejrzliwością i surowością kar, wymierzanych z byle powodu, a ludzie, którzy urodzili się po tej stronie Atlantyku, byli niejako z zasady podejrzewani o nielojalność i wywrotowe skłonności. Możliwe więc było, że Ortiz, wiedząc, co go czeka, zdezerterował. Victoria podejrzewała to ostatnie. Sprawiał wrażenie dość zdeterminowanego, gdy widzieli się po raz ostatni.
– Nicolao? – Diego wskazał na leżące przed nią kartki.
– Owszem. Zapowiada, że przyjedzie, jak prosiliście. I nie, niczego się nie dowiedział – odparła. – A o tym, czego się dowiedział, raczej nie powinieneś wspominać w Guardianie. To dosyć wywrotowe wieści. Co z Felipe?
Diego usiadł ciężko na łóżku.
– Chyba będzie dobrze – powiedział. – Znowu jest sobą i na razie nie pamięta nic z transu. Co nie znaczy…
– Tak?
– Może śnić. Przez moment był i sobą, i tym malcem, który właśnie stracił rodziców. To, że nic z tego nie zostało mu w pamięci, to nieprawda. Wiem, bo ja sam, mętnie, bo mętnie, ale potrafiłem sobie przypomnieć, co robiłem w transie. On zapewne też sobie przypomni.
– Wolałbyś, żeby nie?
– To byli uciekinierzy. Pole bitwy… – Diego na moment zacisnął pięści.
– Nie zmienisz tego. – Victoria wstała i położyła mu rękę na ramieniu.
Domyślała się, co Diego w tej chwili wspominał. Ten krótki czas przed laty, w którym do Los Angeles przybył oddział wysłany w pościg za rewolucjonistami, mieszkańcy pueblo zapamiętali jak najgorzej. Tak źle, że nawet o nim nie mówili. Przemilczali i zaskakująco jasną skórę co poniektórych dzieciaków w domach najbiedniejszych peonów, i powody, dla których na cmentarzu był szereg mogił z niepokojąco podobnymi datami śmierci. Sama Victoria, jeśli musiała, wspominała tylko o tym, że wtedy zachorowała jej matka. O tym, czemu ta choroba okazała się śmiertelna, już milczała. Señora Escalante zdołała ochronić swoje dzieci i tylko to chciała pamiętać jej córka. Ramon i Francisco mogli być innego zdania, ale to były ich decyzje. Diego był w tamtych dniach już w Madrycie, ale przecież nieco wcześniej podróżował przez tereny objęte rewolucją. Widział nie tylko codzienną przemoc żołnierzy wobec peonów, ale masakrę cywili na polu bitwy.
– Wiem, że nie zmienię – odpowiedział Diego. – Myślałem tylko, że to zostało już daleko za nim. Myliłem się.
– Może to było potrzebne? – Usiadła obok męża i przesunęła ręką po jego barku. – Może dzięki temu odzyska mowę?
– Może. Ale to raczej będzie długie i bolesne zdrowienie.
Po dłuższej chwili milczenia Diego z westchnieniem podniósł koc.
– Felipe będzie pewnie miał koszmarne sny. Lepiej, żebym był gdzieś w pobliżu, jak się zaczną – powiedział. – Jutro o świcie obaj jedziemy do pueblo.
– Coś się stało?
– Lozano czegoś chciał i mam pewne podejrzenia, co to mogło być. Tak czy inaczej, muszę uprzedzić de Soto.
– Sejf alcalde?
– Tak sądzę. – Diego, z kocem pod pachą, pocałował żonę w policzek. – Śpij dobrze.
Victoria bez słowa przytrzymała go, by zmienić pocałunek w bardziej małżeński, niż braterski. Jej mąż poddał się temu z ochotą, ale po chwili uwolnił się delikatnie z objęć i z ciężkim westchnieniem wyszedł z pokoju.
Doña de la Vega też z westchnieniem naciągnęła na siebie przykrycie. Diego martwił się nie tylko o Felipe, tego była pewna. Widziała już zahipnotyzowanego alcalde, ale jakoś nie mogła sobie wyobrazić, by Lozano po raz drugi zdołał tego dokonać. Ani też nie potrafiła sobie wyobrazić, by ktokolwiek, poza Zorro, zdołał okraść garnizon. Z całą pewnością nie mógł to być ktoś taki, jak Felipe. Jeśli więc hipnotyzer czegoś chciał, to z całą pewnością nie były to pieniądze z kasy de Soto.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 4