Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 18

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Cóż mogę powiedzieć? Chyba tylko to, że tytuł mówi wszystko.


Rozdział 18. Wbrew oczekiwaniom


Aresztowanie magika-hipnotyzera stało się najważniejszym tematem wieczornych dyskusji w gospodzie. Roztrząsano głównie jego umiejętności w podporządkowywaniu ludzi swojej woli, z pełną fascynacji zgrozą rozważając, jak zachowywał się poprzedniego dnia nieznajomy rolnik, a teraz , i kogo jeszcze Lozano mógł zmusić do wykonywania swoich rozkazów. Znacznie ciszej żartowano sobie z de Soto. A już zupełnym szeptem co poniektórzy snuli rozważania, że gdyby taki wpływ mógł się okazać stały, to może należałoby zasugerować magikowi jeszcze jedną próbę zahipnotyzowania de Soto, choćby na tyle, by zapomniał o swej tęsknocie za Madrytem i bardziej troszczył się o pueblo niż o własne samopoczucie. Te ostatnie sugestie spotykały się jednak z gwałtownym uciszaniem rozmówców. Sztuczki Lozano budziły bardziej strach niż zainteresowanie.

Victoria też czuła lęk na myśl o ponownym spotkaniu hipnotyzera. A kiedy wieczorem w jaskini obserwowała, jak Zorro po raz kolejny sprawdza ekwipunek, zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy widzi swojego męża niepewnego, czy powinien jechać.

– Boisz się? – zapytała w końcu cicho.

– Nie – odparł. – Cały czas się zastanawiam, co się właściwie zdarzyło. Byłem przekonany, że to tylko sztuczka. Barwny strój, wspólnik, który udawał kurczaka… Wydawało mi się, że to prostsze wyjaśnienie niż niezwykłe zdolności doktora Lozano. Sądziłem, że chce zarobić na oszustwie, zwłaszcza że na początku żądał opłaty za swe usługi niezależnie od wyniku. Ale…

– Ale?

– Nie mogłem oderwać oczu od kryształu w jego dłoni.

Victoria obejrzała się na biurko, gdzie leżał medalion.

Zorro zauważył, gdzie patrzy. Podszedł do biurka.

– Problem w tym, Vi, że moc hipnozy kryje się nie w krysztale, ale w głosie i umyśle człowieka – powiedział, biorąc wisior do ręki. – Lozano posługiwał się tym, bo potrzebował czegoś, co przyciągnie uwagę.

– Myślałam…

– To może być moneta, pierścień, świeca… Cokolwiek! – Zorro prychnął nieoczekiwanie krótkim, niewesołym śmieszkiem. – Ty sama hipnotyzujesz sierżanta talerzem tamales!

Victoria też się roześmiała, ale zaraz urwała, przypominając sobie, jak uważnie zawsze obserwował niesiony do jego stołu posiłek. Myśl, że tak łatwo mogła go sobie podporządkować, była trochę przerażająca.

– Dlatego on tak manipulował szpadą – mówił dalej Zorro. – Ściągał moją uwagę, bym patrzył na rękę, a nie na niego samego. A ja dałem się zwieść.

Kiwnęła głową. Na tyle często była świadkiem treningów Diego z Felipe, by wiedzieć, że w starciu szermierz musiał obserwować całą sylwetkę przeciwnika. A jednocześnie rozumiała, jak taka koncentracja uczyniła Zorro podatnym na atak. Przypomniała sobie coś jeszcze.

– Jeśli tak, to odpłaciłeś mu pięknym za nadobne – stwierdziła. – Gdy zabrałeś kryształ, zahipnotyzowała go twoja szpada. Zauważyłeś? Patrzył tylko na jej sztych.

Zorro uśmiechnął się.

– Rzeczywiście. Ale to nie zmienia…

– Czego?

– Wiedziałem, co mi grozi, ale przez moment, nie wiem jak długi, nie widziałem niczego innego niż kryształ. Więc teraz cały czas myślę, czy dlatego obserwowałem kryształ, bo wiedziałem, do czego on służy, czy też faktycznie uległem umiejętnościom doktora Lozano! –Zorro znów prychnął tym nieprzyjemnym śmiechem, jakby drwiąc z samego siebie. – Czy to jest, jak go podejrzewałem, sprytny oszust, który wraz ze swym wspólnikiem okrada ludzi po jarmarkach, czy też mistrz, który omal mnie nie pokonał bronią, przed którą nie potrafię się obronić!

Victoria pokręciła głową. Diego wpędzał się w błędne koło, z tą swoją skłonnością do roztrząsania najdrobniejszego szczegółu i oglądania wszystkiego z każdej możliwej strony.

– Tak czy inaczej, czy on jest dla nas niebezpieczny? – spytała.

Zorro usiadł na krawędzi biurka.

– To jest druga sprawa, nad którą myślę – skrzywił się. – Co właściwie przydarzyło się de Soto?

– To on nie był zahipnotyzowany? – zdziwiła się Victoria.

– Może był, a może nie. Wiedział, że za nim jadę, uchylił się, gdy byłem blisko. Moi koledzy w Madrycie, gdy robili coś w hipnozie, byli ślepi i głusi na wszystko dookoła. Ale jeśli Ignacio nie był, to po co mu to było? Jaką miał z tego korzyść?

Doña de la Vega pokręciła głową.

– Masz rację. Oddał całą kasę garnizonu, potem chciał okraść mnie… Dlaczego?

Jej mąż sięgnął po linkę i zaczął zwijać ją powoli, metodycznie, w ciasny zwój.

– Sądzę, że przekonam się o tym, dopiero jak pojadę do pueblo – powiedział. – Ale podejrzewam, że zrobił to z tego samego powodu, co Ramone, gdy popsuł kiedyś wagi.

– Pułapka?

– Tak. Pytanie tylko, gdzie jest zastawiona. Jeśli była na placu, to dzięki Felipe się nie powiodła, a Lozano ponosi teraz konsekwencje niepowodzenia.

– Myślisz, że obiecał mu, że cię zahipnotyzuje?!

– Może. – Zorro skrzywił się. – Gdyby nie Felipe…

– Ale jeśli Lozano jest oszustem, to nie miał szans, by cię oszołomić!

– Naprawdę? – Zorro przechylił głowę, wpatrując się w żonę.

Skrzywiła się. No tak, gdyby Felipe nie rzucił tym pomidorem, walka mogła się skończyć inaczej.

– Nie mógł wiedzieć, że się zjawisz – stwierdziła po krótkim namyśle. – Nikt cię nie wzywał, nic złego się wcześniej nie działo. To znaczy wiem, że czekałeś, obserwowałeś, ale przecież nie działo się nic takiego, co cię zwykle sprowadza do Los Angeles! Równie dobrze mogłeś wcale się nie zjawić i de Soto straciłby kasę.

– Albo Lozano zostałby schwytany zaraz po opuszczeniu pueblo. Chyba że jednak powiodłoby mu się z zahipnotyzowaniem i rabunek odkryto by dopiero za jakiś czas.

Victoria poprawiła się w fotelu. Była zmęczona. Mimo odpoczynku w czasie sjesty i potem, po tym całym zamieszaniu, wydawało się jej teraz, że ktoś przywiązał jej do butów ołowiane obciążniki. Paski sandałów boleśnie uciskały stopy. Nie miała siły na roztrząsanie wszystkich możliwości magika.

– De Soto chyba go nie powiesi… – powiedziała.

– Nie jestem pewien, czy Ignacio mu cokolwiek zrobi. – Zorro znów potrząsnął głową. –Zdziwiłbym się, gdyby jutro o świcie Lozano jeszcze był w okolicy Los Angeles. Jeśli to nie było oszustwo, zahipnotyzuje któregoś z żołnierzy i ten go wypuści.

– A jeśli nie? Jeśli nie zdoła się wydostać z aresztu?

– Zapłaci za to, że zawiódł , może nawet życiem – powiedział ponuro Zorro. – Tak naprawdę, to nie mam do końca pewności, że on ucieknie – przyznał. – Ignacio równie dobrze jak ja zna zasady hipnozy i tak jak ja może dać się zaskoczyć tylko jeden raz. Teraz może znaleźć sposób, by zatrzymać Lozano, jeśli chce go ukarać. Albo… Albo jego plany pokrzyżuje jeszcze ktoś inny.

– Ten wspólnik? Co on może zrobić?

– Nie wiem. Za dużo rzeczy tu nie wiem. – Zorro skrzywił się zirytowany. – Nie chcę niepotrzebnie ryzykować. Powtarzam to sobie, ale…

– Ale?

– Pułapka może dopiero na mnie czekać. – Skończył zwijać linkę i włożył ją do torby przy siodle. – Chyba wolę się upewnić, że nie będę musiał jutro ratować tego człowieka przed stryczkiem. Teraz, w nocy, może jeszcze uda mi się dostać do aresztu niepostrzeżenie.

Victoria wstała z westchnieniem. Czuła, że powinna się położyć, i to nie było przyjemne uczucie.

– Mówisz mi to w nadziei, że coś ci doradzę? – spytała.

– Tak – przyznał.

– Sam powiedziałeś, że tylko raz można cię zaskoczyć – przypomniała mężowi.

Zorro spojrzał na nią zdziwiony.

– Zawsze mi powtarzasz, po każdej awanturze, że drugi raz nie zrobisz takiego błędu, prawda? – dodała.

Uśmiech Zorro był nieoczekiwanie łobuzerski.

– Tak, i tym razem będzie podobnie – odpowiedział. – Felipe powinien zaraz się zjawić.

– Felipe?

Przytaknął. Victoria odetchnęła.

– Jeżeli powiem ci, że będę spokojna, bo z nim będziesz bezpieczny… – zaczęła.

Zorro roześmiał się, odrobinę bezradnie.

– Nie mów tego głośno – powiedział. – Ale tak, z nim będę bezpieczny.

x x x

Noc w Los Angeles była cicha i spokojna. Jeszcze tylko gdzieniegdzie światło świec czy lamp przebijało się przez szczeliny okiennic w domach.

Zorro zeskoczył z siodła Tornado i przeszedł wzdłuż muru. Podwórko, gdzie przy ostatniej pułapce de Soto ulokował żołnierzy, było puste. Pochodnie zamocowane przy bramie mocno już przygasły. Wartownik ulokował się wygodnie w zacienionym załomie muru, ale, o ile Zorro mógł się zorientować, nie próbował drzemać. Nie było w tym nic dziwnego, bo od czasu objęcia stanowiska de Soto już kilkakrotnie ukarał dodatkową musztrą przyłapanych na przysypianiu podczas nocnej warty. Obecność straży przy bramie nie kolidowała jednak z planami Zorro, który tym razem nie miał zamiaru ryzykować spaceru po dachach. Tego, co go interesowało, mógł się dowiedzieć, spokojnie podsłuchując pod oknem czy siedząc przy garnizonowym murze.

W kwaterach żołnierzy było już ciemno, także zza okiennic pokoi nie przebijały nawet najmniejsze iskierki światła, jedynie zza krat aresztu sączył się słaby poblask. Cisza panująca dookoła sugerowała, że wszelkie zamieszanie związane z aresztowaniem hipnotyzera już minęło i więźniowi zostało tylko oczekiwanie do rana, kiedy to wyda swój wyrok. De Soto pod tym względem bardzo różnił się od Ramone. Do tej pory ani razu nie przesiadywał w areszcie, nie toczył dyskusji z uwięzionymi, nie chwalił się i nie odgrażał. Sprawiał wrażenie, że aresztowany jest dla niego tylko pozycją w raporcie. Uwięzienie, wyrok, egzekucja, a wszystko to możliwie szybko i bez zbędnego angażowania.

Zorro wdrapał się na mur między magazynami i aresztem. Ze swego miejsca widział ciemną sylwetkę wartownika koło celi i siedzącego na pryczy Lozano, łatwego do rozpoznania w swoim jaskrawym surducie. Nie wyglądało na to, że hipnotyzer planuje ucieczkę, ale mimo wszystko noc się dopiero zaczynała. I rzeczywiście, banita nie musiał długo czekać. Felipe zjawił się niczym cień pod murem. Klepnął go po bucie, by zwrócić uwagę, i zaczął pospiesznie sygnalizować. Zorro kiwnął głową, dziękując za informacje. Obcy człowiek ukrył się na obrzeżach pueblo, w nieużywanej szopie. Miał ze sobą dwa konie. A więc Lozano jednak miał wspólnika.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 21 Spęd bydła i ważne pytanie

Stuknęły drzwi koszar i Zorro pospiesznie podciągnął się na daszek magazynu. Tu, leżąc płasko, był praktycznie niewidoczny dla kogokolwiek na podwórzu. Sepulveda poprowadził obchód, wraz z dwójką żołnierzy sprawdzając zamknięcia magazynów i lamusów. Wreszcie wartownik wrócił do koszar, a bramę garnizonu zamknięto. Gdy za kapralem trzasnęły drzwi kwatery, Zorro z powrotem zeskoczył na mur. Z tego miejsca, ukryty w cieniu budynku, mógł widzieć i zewnętrzną celę, i podwórze, i przyległy do garnizonu zaułek. Felipe ulokował się przy narożniku, by ostrzec, gdyby zbliżał się wspólnik doktora.

Niedługo po tym, jak ucichły echa zasuwanej antaby, hipnotyzer wstał.

– Jak się nazywacie, żołnierzu? – zapytał.

Cisza. Wartownik, o ile Zorro mógł dostrzec, stał odwrócony tyłem do więźnia.

– Żołnierzu, nic wam nie grozi, jeśli odpowiecie na moje pytanie – stwierdził Lozano. – Nie jestem w stanie zahipnotyzować kogoś, kto mnie tylko słucha. Chcę poznać wasze nazwisko.

– A po co wam to? – Szeregowy zdecydował się odezwać. Zorro rozpoznał po głosie Ybarrę.

– Będę mógł z wami rozmawiać. Nie musicie na mnie patrzyć, jeśli się obawiacie. Będę tylko mówił.

– A czart was wie! – burknął wartownik.

Nadal nie odwracał się od drzwi. Zorro tylko pokręcił głową. Sepulveda wybrał na strażnika kogoś, kogo uważał za odpornego na wpływ magika, i dodatkowo ostrzegł go, by nie próbował na niego patrzyć. To niewątpliwie mogło skomplikować sytuację więźnia, na tyle skutecznie, by nie był w stanie umknąć. Albo przeciwnie, ułatwić mu ucieczkę. Sam Zorro umiałby wykorzystać taki brak obserwacji.

Jak się zaraz przekonał, także Lozano widział w tym swoją szansę. Tyle tylko, że postrzegał jej wykorzystanie zupełnie inaczej. Hipnotyzer wstał i uderzył lekko dłonią o kratę. Musiał trzymać w niej monetę, pierścień czy metalowy guzik, bo rozległ się słaby, ale wyraźny, metaliczny dźwięk. Żołnierz drgnął, słysząc go, lecz gdy Lozano powtórzył uderzenie jeszcze raz i jeszcze, Ybarra odprężył się.

To delikatne podzwanianie miało jakąś swoistą melodię. Zorro przyłapał się na tym, że próbuje określić, jak zmienia się jej rytm, podłożyć pod to dzwonienie znane nuty… Nieoczekiwanie stracił równowagę i tylko rozpaczliwy chwyt za krawędź muru ochronił go przed upadkiem na ziemię. Spojrzał gniewnie na Felipe, który moment wcześniej pociągnął go za but. Chłopak jednak postukał się gwałtownie w ucho i banita aż się otrząsnął. Nie spodziewał się takiej sztuczki. Madryckim znajomkom Diego nie przyszłoby na myśl, by skupić uwagę hipnotyzowanego nie tylko na tym, co on widzi, ale i co słyszy. Lozano niewątpliwie był mistrzem, który wiedział o hipnozie znacznie więcej niż zainteresowani mesmeryzmem studenci, zapewne dlatego, że oni bawili się tylko, wprowadzając się wzajemnie w trans w komfortowych warunkach, w ciszy uniwersyteckiej biblioteki i za zgodą hipnotyzowanych, a on ćwiczył swoją sztukę na gwarnych placach targowisk i fiestach, z nieprzygotowanymi, nieufnymi ludźmi.

Zorro spojrzał na areszt i poderwał się. Hipnotyzer już nie tylko dzwonił o kratę i mówił coś półgłosem do żołnierza. Manipulował przy zamku, a on doskonale wiedział, jak łatwo było otworzyć celę wytrychem. W chwili, gdy banita stawał na murze, zobaczył, że drzwi celi uchylają się, Lozano wychodzi i idzie wzdłuż krat, wciąż jedną ręką dzwoniąc o pręty, ale słabiej i ciszej, jakby chcąc zamaskować, że zbliża się do wartownika, a w dłoni… Zorro skrzywił się nieprzyjemnie, widząc w ręku mężczyzny niewielkie ostrze.

Było już za późno, by wdrapywać się na dach aresztu. Za późno, by próbować się tamtędy dostać do wnętrza. Nie tylko dlatego, że Diego de la Vega widział dwa dni wcześniej, jak na polecenie Cruz i Martinez zabijają klapę w dachu deskami na głucho, ale i dlatego, że magika od szeregowca dzieliło jeszcze tylko kilka kroków. Słabe światło świecy błysnęło na uniesionym ostrzu. Jeszcze moment…

Zorro nie miał przy sobie broni palnej, więc złapał za bicz. Nie był w stanie dosięgnąć nim Lozano czy Ybarry przez dwie kraty, ale stary kociołek, dzwon sygnałowy, którym zwoływał żołnierzy na musztrę, ciągle wisiał pod murem magazynu. Poderwany biczem z haka uderzył o mur i zaraz o kraty celi. Metaliczny dźwięk był niemal tak donośny, co dzwon na kościelnej wieży.

Hipnotyzer musiał być równie skoncentrowany na swoim planie, co żołnierz na podzwanianiu, bo dosłownie podskoczył na nagły hałas. Ybarra też drgnął, obudzony i obejrzał się w stronę hałasu, a zaraz potem zorientował, że nie jest sam w korytarzyku pomiędzy celami. Lozano rzucił się w jego stronę, znów podnosząc nóż do uderzenia, ale szeregowy reagował równie szybko co on i chwycił napastnika za nadgarstek. Zaczęli się szamotać. Magik próbował wykorzystać swoją wagę i zaskoczenie, by dosięgnąć żołnierza i utorować sobie drogę do wyjścia, a Ybarra się bronił. Nim jednak Zorro zdążył coś zrobić, by wtrącić się w to starcie, drzwi aresztu otwarły się szeroko i de Soto, w rozpiętym surducie narzuconym na rozchełstaną koszulę, z pistoletem w dłoni, wpadł do środka. Mając lufę broni przy głowie Lozano zaprzestał walki. wyrwał mu nóż z ręki i pchnął pod ścianę. Szeregowy też oparł się o mur, z wyraźną ulgą, i Zorro widział, jak jego usta otwierają się ze zdumienia, gdy żołnierz dostrzegł, kto stoi po drugiej stronie kraty. Banita wyczekał moment, aż także de Soto obejrzy się w jego stronę, zasalutował i już bez pośpiechu wdrapał się na mur. Miał chwilę, nim podniesie alarm, a wolał nie zdradzać mu, jak szybko potrafi dostać się na górę.

Wybiegający z koszar rozbudzeni alarmowym dzwonem żołnierze zobaczyli jeszcze czarną sylwetkę Zorro, jak zeskakiwał na drugą stronę muru.

x x x

W Los Angeles zamknięta brama garnizonu zawsze była złym znakiem, więc gdy w sobotni ranek żołnierze nie zjawili się w gospodzie na śniadaniu, ludzie natychmiast zaczęli się niepokoić. Dobiegające zza muru stłumione hałasy świadczyły, że wewnątrz coś się dzieje, ale wrota pozostawały zatrzaśnięte i brak było przy nich nawet wartownika. A to już budziło poważne podejrzenia. Wcześniej, choćby w przypadku Augusty Sinestry, ktoś z garnizonu, zwykle sierżant, znalazł się na zewnątrz. Raz, tylko raz, żołnierze obwarowali się tak w środku i wspomnienie tamtego wydarzenia, czasu zatrutej wody, sprawiło, że na placu Los Angeles ludzie zbierali się coraz tłumniej, a między nimi krążyły coraz bardziej szalone plotki.

Gdy wreszcie za murem rozległ się werbel i skrzypnęła otwierana brama, zebrani wstrzymali oddech. Teraz miało się wyjaśnić, co się wydarzyło, choćby, jak twierdzili niektórzy, schwytany magik zabił . Ale nie, de Soto żył i to on wymaszerował pierwszy, gdy tylko Molina i Rubio, dwaj szeregowi z patrolu Sepulvedy, otwarli skrzydła wrót. Sam Domingo szedł za , a za nim pozostali żołnierze prowadzili Lozano. Żołnierski pochód zamykali kapral Rojas i Mendoza, ten ostatni z mocno nieszczęśliwą miną.

, pozornie obojętny na zebrany tłum, doszedł do fontanny pośrodku placu i wskoczył na jej obramowanie.

– Mieszkańcy Los Angeles! – zaczął. Tłum dookoła zafalował. – Niezmiernie cieszy mnie, że tym razem tak licznie stawiliście się, by być świadkami wymierzania sprawiedliwości!

Wśród ludzi wszczął się szmer. Taka przemowa nie wróżyła niczego dobrego, zwłaszcza że nawiązywał do wcześniejszych wyroków. Ostatnim z nich była egzekucja Jacinto Santany i chyba nikt nie miał wątpliwości, że de Soto wypomina mieszkańcom Los Angeles to, że ukryli się wtedy w domach. Lecz teraz pośród żołnierzy stał Lozano, magik-hipnotyzer, o którym od poprzedniego dnia krążyły coraz bardziej cudaczne pogłoski i którego już podejrzewano o usiłowanie zabójstwa . Nikt więc się nie wycofał, przeciwnie, ci, co stali na obrzeżach, zaczęli nawoływać znajomych będących gdzieś poza placem.

De Soto uśmiechnął się triumfalnie. Podstęp się powiódł. Ludzie, zaniepokojeni zamkniętą bramą garnizonu, zebrali się tłumnie i choć wyglądali na niepewnych siebie, nieufnych, to nikt nie spróbował się wycofać, gdy wyszli żołnierze. Zapowiadało się, że ta egzekucja będzie miała bardziej niż liczną widownię. Brakowało mu tylko jednego. Obecności jednej jedynej osoby. Zaczął wygłaszać mowę oskarżającą hipnotyzera, rozglądając się jednocześnie dookoła po dachach i płotach, ale nic nie dostrzegł. Nikt nie drzemał na werandzie, obojętny na zgromadzenie, żadne drzwi do komórki nie chwiały się podejrzanie, żaden cień w zaułku nie przypominał ludzkiej czy też końskiej sylwetki. Choć to wydawało się nieprawdopodobne, wyglądało na to, że Zorro się nie zjawił.

Jednak, niezależnie od nieobecności banity, widział, że zebrany tłumek żywo reaguje na jego słowa. Wzmianka o sztuce pozwalającej odebrać ludziom wolę wzbudziła wyraźny niepokój, ale gdy powiedział o próbie zabójstwa Ybarry, po raz pierwszy dostrzegł w tłumie zaciśnięte pięści. Szmery narastały. Kilku ów, jakby odruchowo, zacierało ręce. Caballeros skupili się ciaśniej, odsuwając kilka kobiet w stronę werandy gospody. De Soto zauważył pomiędzy nimi don Alejandro i mimochodem zastanowił się, gdzie się podziewał Diego. Jako wydawca gazety powinien przecież być obecny przy takim wydarzeniu. Ale to mógł mu wypomnieć później, to była tylko przelotna myśl. Więcej uwagi poświęcił rozstawieniu żołnierzy, upewnił się, że podczas jego przemowy zajęli już wyznaczone pozycje. Jeśli miało dojść do ataku Zorro, tym razem mieli się skutecznie obronić. Ba! Liczył na to, że będą się skuteczniej bronić! Nie mogło być tak, żeby jeden banita był w stanie rozbroić i rozpędzić obsadę całego garnizonu.

– Niniejszym skazuję człowieka imieniem Lorenzo Lozano, podającego się za doktora magnetyzmu, na chłostę z dwudziestu batów! – ogłosił w końcu de Soto, mimowolnie zaciskając dłoń w pięść i spodziewając się natychmiastowej kpiącej riposty.

Ale, wbrew jego oczekiwaniom, Zorro, jeśli był gdzieś w pobliżu, milczał. Za to kilku rolników z tyłu zgromadzenia zagwizdało z uznaniem, ktoś w tłumie zaklaskał, ktoś inny zaklął. Jednak nie było w tym protestu czy przestrachu, jaki de Soto nauczył się już łączyć z każdym swoim wyrokiem wydanym w Los Angeles. Wydawało się niespodziewanie, że ta kara, zamiast z niechęcią, spotkała się z powszechną aprobatą.

Jak by jednak nie było, nie zwlekał już dłużej. Jeden sygnał dłonią i Cruz z Martinezem podprowadzili Lozano do wózka, który miał zastąpić pręgierz. Ściągnięto mu surdut i koszulę, a żołnierze przywiązali hipnotyzera twarzą do skrzyni.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 22

Drugie polecenie i przed skazańcem stanął Mendoza. Blady, wystraszony, trzymał w rękach bicz, typowe narzędzie poganiaczy bydła.

– Na moje liczenie, sierżancie – poinformował go .

Si

– Raz!

zamachnął się, bat świsnął i z trzaskiem spadł na drewno tuż przy głowie Lozano. Magik wzdrygnął się, gdy bicz trafił w jego plecy, ale widać było, że większość impetu uderzenia przyjęła skrzynia.

– Dwa!

Sierżant szarpnął bicz ku sobie, próbując go zwinąć, i znów wziął zamach. Tym razem bat nie trafił w wózek, lecz zawinął się dookoła ramienia Lozano. Mężczyzna wstrząsnął się cały, ale milczał.

De Soto westchnął, na pół z irytacją, na pół ze zrezygnowaniem.

– Trzy! – polecił.

– Aj! – podskoczył Mendoza. Końcówka bata owinęła się mu wokół nogi.

na moment wzniósł oczy do nieba.

– Uważaj, Mendoza! – rzucił i odczekał, aż sierżant zwinie bat w ręku. – Jeszcze raz. Trzy!

To uderzenie było ledwie poprawne. Koniec bicza znów trafił w skrzynię wózka. Gdyby Lozano nie szarpnął głową, miałby pręgę przez policzek.

– Oj, przepraszam… – odezwał się słabo Mendoza.

– Mendoza! – zirytował się de Soto.

Sierżant prawie podskoczył i zwinął bat.

– Cztery!

Końcówka bicza ze świstem zatoczyła łuk i znów podskoczył, z okrzykiem zaskoczenia i bólu, gdy trafiła go w plecy. Ktoś w tłumie prychnął mimowolnym śmiechem, zaraz urwanym i stłumionym.

– Mendoza! – De Soto nie ukrywał już swej złości. Sierżant powinien był mu powiedzieć, że nie potrafi posługiwać się biczem, a nie tylko jąkać się i wymigiwać od niemiłego obowiązku. Nie miałby do niego pretensji. Z całą pewnością nie miałby do niego pretensji. Chociaż, gdyby tak się tłumaczył… Ignacio zdał sobie sprawę, że bał się jego reakcji. Ale teraz jego nieudolność wystawiała na pośmiewisko ich wszystkich.

Zmusił się do zachowania spokoju. Tej lekcji nauczył się już dawno. Napad złości przed widownią, i to taką jak w tej chwili, nie mógł poprawić morale żołnierzy. Ba, ośmieszyłby i jego, i cały garnizon, jakby mało było publicznych przegranych z tym uciążliwym przebierańcem, Zorro. Widział po twarzach zebranych mieszkańców, że choć starali się zachować powagę należną przy egzekucji, coraz trudniej było im powstrzymać rozbawienie.

– Odłóżcie to, sierżancie – polecił możliwie spokojnie.

Si, mi ! – nie ukrywał swej ulgi.

– Później porozmawiamy o waszych umiejętnościach, sierżancie – stwierdził chłodno de Soto i uśmiechnął się, widząc, jak nerwowo przełyka ślinę, znów niespokojny. – A teraz…

Rozejrzał się. Najlepszym zastępcą sierżanta byłby Sepulveda, ale de Soto wiedział, że szeregowy Demetrio Ybarra nie został przydzielony do jego oddziałku przed samym wyjazdem do Los Angeles. On i kapral przeszli razem długą drogę przez półwysep Jukatan i zamieszki w Meksyku, nieraz będąc pod ostrzałem czy w bitwie. A jeśli miał wskazać coś, co cenił w żołnierzach, których oddano pod jego rozkazy w tym zapyziałym pueblo, to była ich wzajemna lojalność. Oddanie bicza w ręce Domingo właściwie gwarantowało, że Lozano, zamiast szybko zniknąć zgodnie z planem Ignacio, spędzi w Los Angeles jeszcze co najmniej kilka dni, lecząc się z obrażeń po chłoście. Sepulveda zawsze mógł potem powiedzieć, że nie dało się wyrządzić mniejszych szkód. Gdyby tylko umiał użyć bicza…

– Kapralu Rojas! – wezwał wreszcie de Soto.

– Na rozkaz, ! – Marco Rojas wystąpił z tłumu.

– Przejmijcie bicz od sierżanta.

Si, !

– Na moje liczenie, kapralu…

Si!

Rojas wiedział, jak się używa bata. Bicz świstał i spadał z głuchym trzaskiem na plecy hipnotyzera, zostawiając na nich ciemniejące pręgi, ale tylko sporadycznie przecinając skórę. De Soto kiwał głową, zadowolony. To było to, co chciał osiągnąć. Bolesna, ale nie unieruchamiająca kara. Magik mógł wynieść się z pueblo zaraz, gdy tylko skończą, czyli właściwie natychmiast.

W panującej ciszy, prócz słów alcalde, słychać było tylko świst bata i urywane sapnięcia Lozano, który wstrząsał się przy każdym uderzeniu. De Soto liczył, a jednocześnie rozglądał się dookoła, po zebranych i otoczeniu. Ludzie stali nieruchomo, spokojni, poważni, kilka kobiet odwróciło głowy, nie chcąc patrzyć, jakiś peon z tyłu wzdrygał się przy każdym klaśnięciu bata o ciało. To wydawało się nieprawdopodobne, ale wszystko wskazywało na to, że nikt nie przeszkodzi, ba, nikt nie ma zamiaru przeszkodzić w egzekucji oszusta. De Soto, tknięty nagłą myślą, rozejrzał się jeszcze po dachach. Nic, pustka. Nikt tam nie stał i nie przyglądał się chłoście.

Ostatnie uderzenie wyrwało z ust przywiązanego mężczyzny krótki okrzyk bólu. Alcalde zawahał się przez moment. Właściwie to powinien jeszcze doliczyć te cztery pierwsze, nieudane uderzenia, ale w końcu zrezygnował i skinął na żołnierzy, by odwiązali więźnia. Na razie egzekucja toczyła się bez większych przeszkód i było warto przymknąć oko na pewne niedociągnięcia, jeśli dzięki temu Lozano miał wreszcie zniknąć.

– Skazany do waszej dyspozycji, doktorze – de Soto zwrócił się do Hernandeza. – Kapralu Rojas, dopilnujecie jeszcze, by ten człowiek możliwie szybko znalazł się daleko poza Los Angeles.

Si, alcalde! – Marco wyprostował się służbiście.

– Sepulveda, obejmij wartę w garnizonie! Mendoza, do mojej kwatery!

Si, alcalde!

Nim zeskoczył z obramowania fontanny, alcalde raz jeszcze rozejrzał się dookoła. Nic, nikogo. Zorro się nie zjawił. Za to w tłumie dostrzegł kilka z trudem hamowanych uśmiechów. Zrozumiał, że mieszkańcy Los Angeles wiedzieli, kogo się spodziewał, i bawili się jego zaskoczeniem.

– Gdzie wasz syn, de la Vega? – rzucił de Soto do mijanego caballero, bardziej szorstko niż zazwyczaj. Sytuacja okazała się, mimo wszystko, irytująca i nie miał nic przeciwko temu, by zbesztać dawnego kolegę. – Sądziłem, że jako wydawca Guardiana będzie obserwował wymierzanie sprawiedliwości oszustowi. Rozumiem, że ma za słaby żołądek, by patrzeć na rozstrzelanie, ale tych kilka batów chyba nie powinno go tak zrażać! Prowadzenie prasy do czegoś zobowiązuje!

Don Alejandro nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Diego? Jest w swoim biurze, alcalde – odparł, wskazując na widoczny z gospody zaułek, gdzie mieściła się drukarnia.

De Soto spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście go tam dostrzegł. Diego, w samej koszuli i z podwiniętymi rękawami, wyglądał tak, jakby właśnie oderwał się od swojej maszyny.

– Co, znów się bawi? – prychnął. – Nieważne. Sprowadźcie go tutaj. Egzekucja to jedno, ale chcę dokończyć ustalenia co do wodociągu. Jeśli ma zamiar napisać o tym coś więcej niż ploteczki, niech się tu pofatyguje.

Wzmianka o wodociągu spowodowała poruszenie wśród zebranych. Alcalde przeszedł na werandę gospody i stanął w cieniu, zadowolony z dogodnego punktu obserwacyjnego. Widział stąd, jak do tej pory milczący, poważny tłum rozgaduje się coraz bardziej i ożywia. Z boku starszy de la Vega tłumaczył coś, podkreślając swoje słowa gestami, głuchoniememu słudze, aż wreszcie wyrostek kiwnął głową i pomknął w stronę drukarni. Po drugiej stronie placu Rocha wyprowadził już jaskrawy wóz Lozano, a jego koledzy z patrolu siodłali wierzchowce. Rojas miał z całym oddziałem odprowadzić magika daleko na drogę do Santa Paula i upewnić się, że hipnotyzer nie będzie się kręcił w okolicach Los Angeles.

– Jak wspominałem – zaczął de Soto, gdy tylko młody de la Vega znalazł się w zasięgu głosu – już najwyższy czas, by ustalić, po ile będziecie płacić na budowę nowego wodociągu i do kiedy złożycie te pieniądze.

– Jak to, złożymy?! – obruszył się don Hernando. – Ta inwestycja miała być wspólna, alcalde!

– Wspominałem już na samym początku, don Hernando, że pueblo nie ma w miejskiej kasie dość pieniędzy, by opłacić robotników. – De Soto nie miał zamiaru dać się wyprowadzić z równowagi. To, że Zorro się nie wtrącił podczas chłosty, nie oznaczało, że nie siedzi gdzieś ukryty i nie podsłuchuje. Rojas jeszcze nie wyjechał, na placu wśród ludzi stała cała obsada garnizonu. – Mówiłem też, że poza podatkami nie zapłaciliście niczego, co by pozwoliło sfinansować prace. A kopanie rowów kosztuje, pozwolę sobie przypomnieć. Tak samo jak drewno na rury.

– Nie jest tak źle, alcalde, jak to przedstawiacie – odezwał się naraz don Alejandro.

– Jak to? – De Soto obejrzał się w stronę starszego caballero.

– Nie wiem, czy nie popełniliście gdzieś omyłki w obliczeniach – stwierdził de la Vega – ale jeśli oparliście się na swych zapisach w księgach, to są one zaniżone, i to znacznie. W rzeczywistości macie w kasie dość pieniędzy, by poza spłaceniem królewskiego podatku wystarczyło na budowę. Nie tylko na wykopanie rowu, ale i na zakup drewna, jego wydrążenie i położenie. Niedobory są naprawdę nieznaczne i z łatwością je pokryjemy.

– Możecie nas poinformować, skąd macie takie informacje? – syknął de Soto. – Jakim sposobem wiecie więcej o finansach Los Angeles niż ja, alcalde tego pueblo?

– Możecie tu podejść, alcalde? – Starszy mężczyzna wskazał na stojący pod ścianą stół, a gdy de Soto go usłuchał, wyjął kilka kartek i rozłożył je na blacie. – Właśnie takim – wyjaśnił krótko. – Z tych obliczeń.

Kilku caballeros wyrwały się mimowolne syknięcia na widok tych papierów i Ignacio zagryzł wargi. Sięgnął po pierwszą z brzegu kartkę i obrócił. Niewątpliwie były to jego notatki, zapisane jego ręką i pokreślone, brudnopis raportu, który pozostawił na biurku i o którym zapomniał. A raczej o którym nie pamiętał i nie zauważył, że zniknął. Nie było też wątpliwości, kto go zabrał i kiedy. Nie musiał nawet patrzyć na nabazgrane z rozmachem „Z” na dole strony. Zorro miał pracowitą noc i de Soto nie wiedział, co było bardziej bezczelne i co go bardziej rozwścieczyło. To, że banita nie tylko złożył mu wizytę w gospodzie, ale i włamał się do jego gabinetu, czy też to, że czuł się tam dość swobodnie, by przeliczyć zawartość sejfu i spisać to na jego własnych notatkach, używając jego rysika. Bo wolne miejsce po drugiej stronie kartki było zapisane. Nagryzmolonemu rysikiem „200 pesos” towarzyszyły kreseczki. Pięć kresek i przekreślone, i znów pięć kresek i przekreślone. Obok wypisano „50 pesos” i znów cały szereg kreseczek. Obliczenia. A jakby tego było mało, Zorro wręczył te kartki starszemu de la Vedze, nieformalnemu przywódcy caballeros.

Choć nie. Mogło być gorzej. Zorro mógł poprosić młodego de la Vegę o opublikowanie tych rachunków w Guardianie i przedstawić je każdemu peonowi w okolicy.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 26 Kłopoty w raju

– Możecie mi wyjaśnić, w jaki sposób te obliczenia dostały się w wasze ręce? – spytał alcalde cichym, groźnym głosem. – Wydawało mi się, że dość jasno określiłem, co spotka osoby kolaborujące z tym bandytą.

– Znalazłem je na biurku. – Don Alejandro wzruszył ramionami. – Nie stawiam wart wokół hacjendy.

De Soto prychnął. Mógł się tego spodziewać. Wystarczyło to krzywe „Z” i każdy w Los Angeles zapominał o swych obowiązkach wobec prawa. Nawet de la Vega, taki oficjalnie praworządny i oddany królowi, z pewnością nie spróbował rozglądnąć się, gdzie mógł się skryć człowiek, który przyniósł mu te świstki. Jakby on, Ignacio, był na jego miejscu…

– To szkoda, że nie stawiacie – warknął w końcu. – Któregoś dnia możecie pożałować…

– Zaufania do waszej ochrony, don Ignacio? – wtrącił się nagle Diego.

– Słucham? – De Soto przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi młodemu de la Vedze.

– Spytałem, czy uważacie, że żołnierze pod waszym dowództwem nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa Los Angeles i okolicznym hacjendom – wyjaśnił Diego spokojnie. – Skoro hacjendy mają być strzeżone, to czy nie powinniśmy wiedzieć, dlaczego i przed czym? Jeśli słyszeliście o jakimś niebezpieczeństwie, które przerasta możliwości garnizonu, to czy nie możemy przygotować się na nie wspólnie? Powiodło się nam przecież z tamtą bandą…

Ignacio poczerwieniał już w połowie tej przemowy i gdy caballero przerwał na moment, wybuchnął.

– Oszalałeś, de la Vega! Nic nam nie zagraża!

– W takim razie dlaczego żądacie od mojego ojca, by męczył ludzi dodatkowymi, zbędnymi, jak się okazuje, wartami?

Alcalde na moment zaniemówił.

– Nie żądam! – warknął w końcu. – Chciałem tylko wiedzieć, jak ktoś mógł się zakraść do waszego domu niepostrzeżenie.

– Cóż, chyba tak samo jak do waszych kwater, don Ignacio. – Młody de la Vega wzruszył ramionami.

Nim de Soto zdołał odpowiedzieć na tę kolejną impertynencję, odezwał się don Alejandro.

– Przyznam, że w pierwszej chwili nie uwierzyłem tym obliczeniom, alcalde – powiedział. – Ale kiedy następnego dnia usłyszałem, co się zdarzyło w waszej kwaterze, przestałem mieć wątpliwości co do ich pochodzenia. Te rachunki są dokładne. A w każdym razie dokładniejsze niż szacunki, na których się oparliście, twierdząc, że brak nam pieniędzy na opłacenie prac przy wodociągu.

Ignacio zgrzytnął zębami.

– A co wyście wyczytali z tych bazgrołów?

– Że ta kwota – don Alejandro odsunął na bok jedną z kartek – odpowiada sumie, jaka do tej pory została zebrana na królewski podatek. I to się zgadza z tym, co wiem o wpłatach z ostatniego kwartału, alcalde – dodał zaraz. – To z kolei są pieniądze przeznaczone dla Monterey, też jeszcze bez tego, co mamy zapłacić w najbliższym czasie. A to podatek drogowy płacony przez podróżnych. Natomiast ta suma – starszy caballero uniósł ostatnią kartkę – to z całą pewnością nadwyżka, jaką uzbieraliśmy przez ostatni rok z opłat z targu i którą możemy przeznaczyć na nasz wodociąg.

– Bzdury! – De Soto porwał kartki ze stołu i zgniótł w dłoni. – Policzyliście to z tych bazgrołów?! Jakieś nagryzmolone kreski są dla was informacją, że mamy więcej pieniędzy? Nie przyszło wam do głowy, że jest tam jeszcze żołd dla garnizonu?!

– Żołdu w tym nie ma. Sami powiedzieliście nie tak dawno, alcalde, że zostanie przywieziony z Monterey po Nowym Roku. Czy to nie dlatego wprowadziliście asygnaty? – zripostował don Alejandro spokojnie.

Alcalde zacisnął pięści, gniotąc jeszcze bardziej nieszczęsne kartki, i rozejrzał się dookoła. Caballeros skupili się na werandzie, blokując drogę wyjścia, ale cofnęli się, gdy ruszył w ich stronę, wciąż ściskając w dłoni notatki Zorro.

Alcalde! – zawołał za nim don Alejandro.

– Czego jeszcze chcecie?

– Nie skończyliśmy naszych ustaleń.

– Na tę chwilę skończyliśmy.

– Może będzie łatwiej kontynuować tę rozmowę w waszym gabinecie, don Ignacio? – wtrącił się naraz Diego. – Skoro chcecie policzyć, gdzie została popełniona pomyłka…

– Skąd to założenie, że chcę liczyć, de la Vega?

– A czy znacie inny sposób, by ustalić, kto ma rację, don Ignacio?

– Nonsens! Nie trzeba niczego ustalać! Ten banita nabazgrolił, co mu przyszło na myśl, a wy roicie sobie, że pueblo jest bogatsze, niż by się wydawało!

Ciche syknięcia słuchaczy uświadomiły de Soto, że jego protest nie przyniósł pożądanego skutku.

– Zorro nie jest osobą skłonną do przesady – zauważył don Hernando. – Może licząc w ciemności pomylił się o kilka czy kilkadziesiąt pesos, ale nie oddawałby nam tych notatek, gdyby nie był pewny…

– Gdyby nie był pewny, że im uwierzycie!

– Oczywiście, że im uwierzyliśmy. Zorro nie ma w zwyczaju wprowadzać nas w błąd – włączył się starszy da Silva. – Nic dziwnego, że dał nam te rachunki, skoro dzięki nim wiemy, że możemy opłacić tę budowę bez dodatkowej zbiórki pieniędzy…

– Przedstawił te bazgroły, by was przekonać, że oszukuję – syknął de Soto. – Jedyne, czego chce ten banita, to byście byli pewni, że jestem takim samym chciwym draniem jak mój poprzednik, byście nadal przymykali oko na jego wybryki! Znacznie łatwiej byłoby mi pozbyć się tego łajdaka, gdyby nie wasze wsparcie dla niego! Gdybyście, zamiast go oklaskiwać, spróbowali zatrzymać choćby jego konia, Los Angeles byłoby już wolne od tej zmory!

Caballeros cofnęli się mimowolnie przed wybuchem alcalde, jednak niewiele, nie dość, by mógł utorować sobie przejście. Bardziej od nich byli wystraszeni rolnicy, jacy zebrali się przed werandą, by posłuchać dyskusji o wodociągu. Oni wyraźnie się stropili na wspomnienie Luisa Ramone czy też sugestię, że mogliby spróbować pomóc w pojmaniu Zorro.

Jedynym, który pozostał nieporuszony, był don Alejandro.

– W takim razie, alcalde – odezwał się – czemu nie przeliczymy teraz zawartości sejfu? To chyba najprostszy sposób, by przekonać się, kto ma rację. Zorro, twierdząc, że w księgach podatkowych są błędy i niedoszacowaliście naszej oszczędności, czy wy?

De Soto raz jeszcze zgrzytnął zębami i rozejrzał się po zebranych. Caballeros wpatrywali się w niego, niewątpliwie oczekując, że spróbuje się przepchnąć pomiędzy nimi czy ucieknie do swego gabinetu. Zacisnął szczęki, gotów ruszyć na tłum, ale nagle rozluźnił się, jakby tknięty nową myślą. Rozprostował zmięte kartki i przyjrzał się uważnie nierównym kreskom. Wreszcie machnął ręką i wskazał na drzwi do swej kwatery.

– Proszę ze mną, señores – stwierdził. – Jeśli tak stawiacie sprawę, wyjaśnijmy to raz a dobrze. Będę wdzięczny – zakrztusił się lekko przy tych słowach – jeśli pomożecie mi z obliczeniami.

Nim jednak ruszyli, na placu rozległy się gwizdy.

Lozano odjeżdżał. W samej koszuli, z barwnym surdutem narzuconym na ramiona, siedział sztywno na koźle, wyraźnie starając się chronić obolałe plecy. Wokół wozu kłusowali żołnierze Rojasa. Może to chroniło magika przed „podarunkami” w rodzaju ogryzionych kaczanów czy zepsutych owoców, ale z całą pewnością nie zamykało widzom ust. Za pierwszym gwizdem rozległy się następne, a gdy ktoś zagdakał jak kura, tłumek ryknął śmiechem i aż do samej bramy konwój odprowadziły gwizdy, nawoływania i imitacje piania kogutów.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 17Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 19 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *