Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 9

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, , Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Jak powiedzieliście – czas spokoju się kończy. Przed nowe wyzwania.


Rozdział 9. Łowcy nagród


Victoria chętnie zostałaby dłużej w Santa Barbara, ale don i Diego musieli wracać do Los Angeles przed zbliżającym się targiem, a ona sama nie chciała nadmiernie obciążać Flor. Ale i tak ich krótka wizyta, o ile mogła się zorientować, przyniosła więcej korzyści niż tylko przyspieszony powrót handlarzy.

Flor wydawała się być znacznie spokojniejsza, gdy wyjeżdżali, niż przy powitaniu, jakby udana aukcja dodała jej pewności siebie, a rozmowy z Victorią rozwiały część wątpliwości. Dodatkowo Diego przyrzekł przysłanie jej leków łagodniejszych i mniej szkodliwych niż podsunięte przez doktora laudanum, a don zapewnił o swoich staraniach, by nie wywierano na nią nacisków w kwestii zamążpójścia. Faktycznie, starszy de la Vega stanowczo przypomniał miejscowym , że zarówno on, jak i alcalde Ramirez stali się opiekunami Flor. To praktycznie gwarantowało, że nikt, kto nie zdobędzie ich zaufania, nie będzie miał szansy na ożenek z señoritą Pereira. Sam uważał, że potrzeba jeszcze miesięcy, by Flor spojrzała przychylniejszym wzrokiem na jakiegokolwiek mężczyznę, jeśli zaś miał zgadywać, to pośród kandydatów do jej ręki na pierwszym miejscu był Juan Checa.

Niezależnie od wszystkiego, co wiązało się z Flor, wyglądało też na to, że mała wojenka w rodzinie de la Vegów dobiegła końca. Po wspólnym obiedzie Margarita sprawiała wrażenie, że zapomniała o swej dawnej niechęci do Victorii, jak i spojrzał na stryja i kuzyna w zupełnie inny sposób. Najwyraźniej dała mu do myślenia rzucona mimochodem uwaga don o tym, jak w rzeczywistości wyglądała sytuacja w Los Angeles.

Pogoda była piękna, droga sucha i w miarę równa, więc jechali tak szybko, jak tylko to było możliwe. Zatrzymali się jedynie raz, gdy Victoria poprosiła o chwilę postoju, by przejść się i odpocząć na twardej ziemi od kołysania powozu.

Do Los Angeles zostało jeszcze kilka mil, gdy Diego obejrzał się przez ramię i wyciągnął z torby przy siodle pistolet.

– Co się dzieje? – zaniepokoił się don .

– Kłopoty.

Starszy caballero bez słowa wyjął pistolety i sprawdził, czy są nabite. Jeden podał synowej. Victoria też spojrzała za siebie. Na szlaku dostrzegła sylwetki dwóch, nie, trzech jeźdźców. Byli jeszcze dość daleko, ale już widziała, że nie mają na sobie mundurów i czako. Musieli dostrzec powóz przed sobą, bo wyraźnie przyspieszyli.

– Vi, powozisz – rzucił cicho Diego. Nie, to się odezwał.

Don podał synowi bicz, ten zawiesił go na łęku siodła. Victoria widziała, że skraca nieznacznie wodze i poprawia się w siodle, by móc pewniej uderzyć. Ona, tak jak polecił, przejęła lejce, gotowa, by ponaglić kłusaki do szybszego biegu, kiedy tylko będzie to potrzebne.

Obcy byli już blisko. Słyszała tętent kopyt i obejrzała się, tak jak zrobiłby to każdy z podróżnych. Obszarpane, poplamione kurty, konie o matowej od pyłu sierści, w olstrach pistolety i szpady, zarośnięte twarze – nie budzili zaufania. Przejechali obok, po obu stronach drogi, popatrując na powóz i towarzyszącego mu jeźdźca. Wiedziała, co widzą. Dwóch mężczyzn, brzemienna kobieta, pistolety leżące na kolanach starszego z podróżnych. Wydawało się, że oceniają, zastanawiają się, czy zacząć rozmowę, zaczepić, rozważają możliwość ataku.

Diego, pozornie nieuważny, odsunął połę swojej kurtki, odsłaniając rękojeści pistoletów za pasem. Bliższy mu mężczyzna musiał zrozumieć to milczące wyzwanie, bo ponaglił swojego wierzchowca, przyspieszył, a jego towarzysze podążyli za nim.

Desperados… – odezwał się don Alejandro, gdy trójka wędrowców była już tylko punktami na drodze.

– Może. A może łowcy nagród.

– Łowcy?

– De Soto chyba rozgłosił wieść o nagrodzie za głowę w całej Kalifornii. Ci dwaj, co ostatnio awanturowali się w gospodzie, to był dopiero początek.

Victoria przygryzła wargę. Wcześniej Diego o tym nie mówił. Niczym nie zdradził, że alcalde ściągnął na nich takie niebezpieczeństwo.

– Co zamierzasz z tym zrobić? – Starszy de la Vega musiał pomyśleć to samo, co ona.

– Nic. – Diego wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od drogi przed nimi. – Póki co de Soto nie ma w pueblo i nie ma potrzeby, by kręcił się po okolicy. Łowcy za długo tu nie pobędą, gdy ich zdobycz nie będzie się pokazywać.

– Tak sądzisz?

Ku zaskoczeniu Victorii jej mąż przez dłuższą chwilę nie odpowiadał.

– Taką mam nadzieję – odezwał się wreszcie i tym razem mówił to Zorro.

Ponagliła konie. Do domu był jeszcze kawałek drogi, a ona nagle zaczęła się bać, co czy raczej kto może kryć się za najbliższym wzgórzem czy skałą. Jej mąż też musiał się tego obawiać, bo widziała, że rozgląda się czujnie dookoła i co rusz wyprzedza powóz i wraca, jakby sprawdzając, czy nie ma zasadzki. Ale jeźdźcy zniknęli, droga była pusta i nikt nie próbował zaczaić się na podróżnych w jej pobliżu. Dotarli do hacjendy bez najmniejszej przeszkody.

Dopiero późnym wieczorem, kiedy już Victoria odpoczywała wygodnie w łóżku, wykąpana i otulona miękkimi kocami, Diego wrócił do rozmowy.

– Liczę na to, że będzie w stanie zniechęcić łowców pod nieobecność Ignacio – wyjaśnił.

– Sądzisz?

– Pobłażał pierwszej dwójce, ale już go do siebie zrazili i na następnych będzie bardziej uważał. De Soto spodziewał się zapewne, że powiedzie im się lepiej niż żołnierzom. Miał o tyle rację, że wśród tych przybyszy mogą być tropiciele, więc będę musiał bardziej uważać, gdy wracam do jaskini, by nie przyprowadzić za sobą nieproszonego gościa.

Victoria skrzywiła się mimowolnie. Jej mąż uśmiechnął się.

– Powiedziałem, że będę musiał uważać, jak będę wracał – zauważył. – To nie znaczy, że będę musiał wyjeżdżać. Na szczęście te listy podróżne będą działać na naszą korzyść, sierżant nie ukryje przed swoim przyjacielem Diego, kto przyjechał do pueblo, więc będę wiedział, kto się kręci po okolicy. A tymczasem łowcy będą tracić czas, siedząc w gospodzie nad niezbyt – mrugnął do żony – smacznym jedzeniem i kwaśnym winem.

Zaśmiała się na taką wizję.

– Uważasz, że jestem skłonna stracić dobrą renomę mojej gospody? – zapytała.

– Ty jak ty, poprzedni łowcy nie zachowali się najlepiej wobec Juanity. Może wziąć odwet na każdym ich następcy.

Victoria nie mogła się znów nie roześmiać. Diego był tak rozbawiony, tak beztroski, że przez moment uwierzyła mu, że po prostu przeczeka zagrożenie, bawiąc się przy tym obserwacją, jak Los Angeles samo przepędza intruzów.

x x x

Rzeczywiście, Los Angeles radziło sobie. Victorii wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że łowcy nagród, dokładnie tak, jak przepowiadał to Diego, nie dostali smacznego posiłku, a wino w dzbanku na ich stole nie należało do najlepszych. Ich pretensje padały w próżnię. Juanita omijała ich wzrokiem, a gdy jeden z mężczyzn, zniecierpliwiony, próbował ją zatrzymać, ledwo uniknął oblania resztkami zupy z niesionej właśnie tacy.

Może dziewczyna nie powinna się tak zachowywać i doña de la Vega powinna ją pohamować, by ochronić dobrą opinię gospody, ale przybysze nie grzeszyli nadmierną ogładą i nikogo z miejscowych bywalców nie zdziwiło zachowanie Juanity. Wreszcie, po kilku godzinach spędzonych za stołem, cała trójka zebrała się i wyszła, a za chwilę można było ich zobaczyć, jak wyjeżdżają z pueblo.

Jednak to był dopiero początek. Łowcy wrócili następnego dnia, nadal hałaśliwi i nieprzyjaźni. Znów zasiedli w kącie sali i tym razem to Tereza musiała znosić ich dąsy. Jednak posiłek, jaki dostali, był już mniej niejadalny, bo Antonia nie zamierzała trwale psuć opinii najlepszej gospody w okolicy. Sami łowcy zaczęli zaś stawiać wino obecnym i wypytywać ich, mniej czy bardziej natarczywie, o pojawianie się Zorro.

Rzecz jasna, od razu usłyszeli opowieść o tym, jak skończyła się wizyta ich poprzedników. A potem kilkanaście innych historii o tym, jak jeździec w czerni wodził za nos żołnierzy, alcalde czy desperados. Ze swego miejsca za barem Victoria widziała, jak łowcy poważnieją z każdą chwilą, i odetchnęła. Była szansa, że zrezygnują z łowów na tak trudnego przeciwnika. Nawet sześć tysięcy pesos mogło okazać się zbyt małą nagrodą, gdy trzeba stawić czoło komuś, kto w pojedynkę rozgromił dwa tuziny bandytów i zawalił górę. Oczywiście tylko wtedy, gdyby brali te opowieści na serio, bo na razie, jak mogła usłyszeć to i ona, i większość gości gospody, przybysze pokłócili się między sobą, na ile te historie są prawdziwe. Być może jednak ich kłótnia była zamierzona, bo głośno wyrażone wątpliwości sprowokowały jednego z peonów do wtrącenia się i niebawem, już bez wina czy poczęstunków, zebrani w gospodzie opowiadali o tym, do czego zdolny jest Zorro.

READ  New World Zorro piosenka When daggers are pointed at innocent hearts...

Diego, który właśnie wślizgnął się przez kuchnię do gospody i stanął koło swej żony za barem, miał minę na poły zdumioną, na poły zdegustowaną.

– Chyba nigdy nie dorównam temu Zorro – zauważył w końcu z uśmiechem, wskazując na rozdyskutowaną grupę pod ścianą.

– Nie musisz – uśmiechnęła się w odpowiedzi Victoria.

– Racja, nikt tego ode mnie nie oczekuje – zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. – Do domu wracasz z trójką vaqueros – zapowiedział cicho. – Już postawiłem straż dookoła hacjendy.

– Diego? – zaniepokoiła się.

Objął ją ramieniem.

– W tych wszystkich historiach o niepokonanym jest coś, co mnie martwi – powiedział półgłosem tuż nad jej uchem.– Że zaraz opowiedzą, jak on jeden jedyny raz przegrał. Kiedy konkurował o względy pewnej señority.

Zamarła.

– Nie pozwolę, żebyś stała się przynętą. – Victoria zdała sobie sprawę, że to mówił Zorro, nie Diego. Poczuła, jak na moment ramię męża zaciska się wokół niej, jakby mimowolnie chciał ją przygarnąć bliżej siebie. – Nie zaryzykuję.

Delikatnie pogładziła go po nadgarstku.

– Ty też uważaj, by nie musiał ratować przyjaciela.

– Będę – obiecał.

Na ile obawy Diego były słuszne, Victoria nie mogła mieć pewności. Łowcy siedzieli za stołem aż do sjesty. Tego dnia doña de la Vega wróciła wcześniej do hacjendy, choć nie podobał się jej taki wczesny powrót. Nie czuła się zmęczona i nie chciała znikać z gospody nie wiedząc, co będzie dalej robić ta trójka nieproszonych gości, ale najbardziej nie podobały się jej miny towarzyszących jej i Diego vaqueros, ponure i zdeterminowane. Miała wrażenie, jakby nagle znalazła się pod oblężeniem, gdzie wróg czai się za każdym krzewem.

Wrócili jednak do domu bez przeszkód, a i następnego ranka nikt nie przeszkodził jej w wyjeździe do pueblo. Łowcy, nawet jeśli usłyszeli, że doña de la Vega była kiedyś panią serca Zorro, zlekceważyli to albo uznali, że nie będą się interesować jedną kobietą. Żaden z nich nie pojawił się nawet w pobliżu drogi z hacjendy do Los Angeles. Wiedziała, że ten spokój może być złudny, że zdarzały się już napady niemal pod samym pueblo, ale gdy patrzyła na puste łąki dookoła i marsowe miny swojej eskorty, nie mogła nie czuć, że to zbędne.

Jak opowiedziała jej Antonia, trójka przybyszy opuściła gospodę dopiero późnym wieczorem i wyjechała z pueblo na noc, zamiast zanocować w pokoju. Czy zrobili tak, bo chcieli zaoszczędzić, czy obawiali się, że miejscowe łóżka będą równie niewygodne, co jedzenie niesmaczne, albo też mieli inne plany, kobieta nie umiała powiedzieć. Obcy nie zjawili się tego ranka, mogła więc poprosić Pablo, by wrócił do swoich zajęć i przyjechał po nią dopiero w porze sjesty. Diego zniknął od razu po przyjeździe, zapewne poszedł do swego biura, by skończyć wydanie gazety przed jutrzejszym targiem.

Tego dnia łowcy już się nie pojawili, choć krążyli po okolicy. Okazało się też, że o tym, jak się zachowywali ich poprzednicy, pamiętała nie tylko Juanita. Victoria była świadkiem, jak instruował wyjeżdżającego na popołudniowy patrol kaprala Rojasa, by ten zwrócił szczególną uwagę, gdzie trójka przybyszy rozłożyła obozowisko i czy nie naprzykrzają się któremuś z mieszkańców. To ostatnie nie było pomysłem sierżanta. Diego zjawił się w gospodzie przed sjestą i nad talerzem gulaszu opowiedział Mendozie, jak martwi się o bezpieczeństwo żony. Ponieważ sierżant widział tego ranka vaqueros eskortujących doñę de la Vega, uznał, że też może o to zadbać. Jednak Marco Rojas wrócił o zmierzchu bez żadnych nowin. Trójka obcych zniknęła bez śladu.

Pojawili się następnego dnia na targu i znów kręcili się pośród ludzi, stawiając wino i wypytując o Zorro. Victoria, widząc to, zaciskała mimowolnie pięści. Diego poprzedniego wieczora zastanawiał się, czy nie wziąć Tornado i nie przejechać się nocą po wzgórzach, nie jako Zorro, ale w koszuli peona, by wytropić obozowisko. Nie pozwoliła mu, przypominając, że sam twierdził, iż łowcy odjadą, gdy uznają, że ich zdobycz nie jest ani łatwa do wytropienia, ani do schwytania. Wolała, by Pablo czy Miguel eskortowali ją codziennie w drodze z Los Angeles do hacjendy, niż by Diego ryzykował swoim życiem. Jej mąż ustąpił, ale wiedziała, że dużo go to kosztowało. Rozumiała go. Łowcy nagród nie byli takim samym zagrożeniem, co nowy alcalde, Ignacio de Soto, którego złośliwości Diego przetrzymywał wcześniej miesiącami. Teraz chciał znaleźć swoich przeciwników i przepędzić ich z okolicy, by nie martwić się o bezpieczeństwo żony i dziecka.

Łowcy spędzili w Los Angeles dzień targowy i znów zniknęli. Patrole i vaqueros rozglądali się za nimi, ale bezskutecznie. Zdaniem Diego świadczyło to o tym, że obcy ukrywali się wśród kanionów i wzgórz San Bernardino, może gdzieś nieco dalej niż zwykłe trasy żołnierskich przejazdów, i za pastwiskami, ale wciąż krążyli w pobliżu pueblo. On zapewne by ich odnalazł, prędzej czy później, ale wiązało się z tym nieuniknione ryzyko rozpoznania.

Po niedzieli nadal nie było śladu po trójce przybyszy, choć żołnierze trafili na resztki ogniska, tak jak przewidywał Diego, u podnóża wzgórz. Ale obóz był już opuszczony i nie potrafił odkryć, dokąd odjechali jego mieszkańcy.

Następnego dnia Victoria od rana czuła się źle, nawet bardzo źle. Ostatnią noc miała bezsenną, dziecko kopało i wierciło się niemal co chwila, jakby tak jak ona denerwowało się myślą, że gdzieś w okolicy wciąż krążą łowcy nagród poszukujący Zorro. Teraz ciągle ogarniała ją taka senność, że odczuwała mdłości, a każdy hałas odbijał się jej w uszach nieprzyjemnym zgrzytem. Na szczęście przynajmniej nie martwiła się, co robi Zorro, bo jej mąż udał się do biura, by pracować nad kolejnym wydaniem.

Kiedy za oknem było już widać wjeżdżający do pueblo dyliżans, przetarła sobie twarz zmoczonym ręcznikiem i ruszyła za bar, by tam witać gości.

Antonia zatrzymała ją przed kotarą.

– Nie ma mowy, doña – oświadczyła.

– Słucham?

– Jesteście blada jak płótno, oczy macie podkrążone… Nawet nie próbujcie iść do gości. Usiądźcie tutaj, odpocznijcie. – Wskazała na fotel ustawiony w oddalonym od pieca kącie kuchni.

– Ja…

– Ani słowa, doña. Nie macie dziś siły na to zamieszanie. My sobie poradzimy z gośćmi.

Victoria usłuchała, jednak odpoczynek nie był jej pisany. Jeden z przybyłych obraził Marisę, sugerując, że mogłaby umilić mu pobyt w pueblo. Dziewczyna nie przebierała w słowach, wyjaśniając mu pomyłkę, przybysz poczuł się urażony, a szalę przeważył sierżant, zbierający podatek podróżny od gości. Awantura, jaka się wywiązała, postawiłaby na nogi połowę pueblo, nie tylko zmęczoną kobietę parę kroków dalej. Victoria wypadła zza kotary jak furia, domagając się od gościa poszanowania dla jej dziewcząt i spokoju innych podróżnych. Mendoza, widząc, co się dzieje, dosłownie wyciągnął kłopotliwego przybysza z gospody i chyba wykorzystał cały swój wojskowy autorytet, by zmusić go do kontynuowania podróży. W gospodzie przycichło, ale Victoria za ten wybuch zapłaciła jeszcze gorszym samopoczuciem. Najchętniej położyłaby się, ale wszystkie pokoje zostały wynajęte, nawet ten, który zwykle przeznaczała dla siebie.

Drzemka w fotelu podczas sjesty też nie przyniosła jej większej ulgi. Zbyt była zdenerwowana. Osiągnęła tylko tyle, że ustąpiły mdłości, ale nadal drażnił ją byle dźwięk. Może lepszym pomysłem byłby powrót do hacjendy, ale jak na złość, nie było w pueblo żadnego z vaqueros de la Vegów, by eskortować powóz. Na razie więc, korzystając z jeszcze spokojnej sali, zabrała się za porządkowanie rachunków.

Przy tym zajęciu zastał ją Diego, który nieoczekiwanie zjawił się w gospodzie w towarzystwie Nacho, miejscowego stolarza, by pokazać mu zniszczoną barierkę i strych stajni.

Victoria oniemiała na moment.

– Coś ty wymyślił?

– Że trzeba coś z tym zrobić. – Diego wzruszył ramionami. – Koniec końców i tak będziesz musiała to naprawić, a te pokoje naprawdę ci się przydadzą. Nacho ma w tej chwili nieco czasu, więc czemu nie miałby się zająć przebudową…

Victoria skrzywiła się. Diego chciał, by się zastanawiała nad stolarką, kiedy nie mogła, ciągle jeszcze nie mogła tego opłacić!

– Kto ci pozwolił? – wysyczała cicho.

Spojrzał na nią zaalarmowany.

– Potrzebujesz tej przebudowy – powtórzył łagodnie. Widziała jednak w jego oczach pewną czujność, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wszedł na niebezpieczny grunt.

– Ale czy prosiłam cię o to, byś ją organizował?

– Spotkałem Nacho – Diego obrócił się, wskazując na stolarza – i przez przypadek dowiedziałem się, że nie tylko ma wolne, ale wręcz poszukuje pracy. Jego najstarszy syn także. A jeszcze w Santa Paula sprzedają właśnie dobrze wysezonowane drewno, idealne do tej budowy.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 11

Spokojny ton głosu męża, jego łagodna intonacja jeszcze bardziej rozzłościły Victorię. Diego wydawał się być taki niewzruszony, taki pewny siebie. Zdecydował za nią, zorganizował drewno, stolarza, cieślę, może i innych robotników, może nawet zdecydował, że za to zapłaci… Za to, czym powinna się zająć ona i tylko ona. To była jej gospoda! Ona była za nią odpowiedzialna!

– Nie prosiłam cię o to! – powtórzyła z furią. – Señor Nacho, wybaczcie, ale muszę porozmawiać z mężem – zwróciła się do stolarza.

Starszy mężczyzna zdążył tylko kiwnąć głową, gdy ona już popychała Diego w stronę kuchennych drzwi.

Szedł opornie i zatrzymał się zaraz za kotarą.

– Ale… – zaczął.

– Kiedyś obiecywałeś, że nie będziesz się wtrącał do tego, jak gospodaruję!

– Ale Vi…

– Obiecałeś!

Niezdolna się powstrzymać uderzyła trzymaną w ręku tabliczką o stół. Łupkowa płytka pękła z trzaskiem, odłamki ze stukotem rozsypały się po podłodze kuchni. Antonia odwróciła się od garnków.

Diego cofnął się mimowolnie.

– Vi…

– Wyjdź! – warknęła. Była zła, bardzo zła, ale nie chciała się z nim kłócić tu w gospodzie, przy ludziach. Już dostrzegała zainteresowane spojrzenia, szybkie odwracanie wzroku, by uniknąć gapienia się, jak doña de la Vega urządza awanturę swojemu mężowi.

– Vi, nie rozumiesz…

– Rozumiem doskonale! Obiecywałeś mi coś, a teraz uznałeś, że możesz tej obietnicy nie dotrzymać, czy tak? Bo ja jestem za głupia czy mało za spostrzegawcza, by wiedzieć, co będzie dobre dla mojej, MOJEJ – podkreśliła – gospody. A ty wiesz lepiej, więc będzie dobrze, jak mnie w tym wyręczysz, co?

Diego znów cofnął się o krok.

– Nie myślałem…

– Nie myślałeś, nie myślałeś… – zirytowała się. – Tu nie ma nad czym myśleć! Nie mam pieniędzy, by zapłacić za tę robotę, rozumiesz? Nie zarobiłam jeszcze tyle.

– Mogę…

– Nie, nie możesz! To jest moja gospoda. Moja i tylko moja! Wydawało mi się, że to zrozumiałeś!

– Ale…

– Ja się nie wtrącam do twojej gazety! Do twoich eksperymentów! Nic nie mówię, że znów wysadziłeś… – urwała.

W ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie powiedzieć o jaskini. W kuchni była tylko Antonia, ale zaraz za kotarą musiały stać Marisa, Tereza i Juanita, a sala była pełna gości. Sama taka wzmianka mogła kogoś zainteresować na tyle, by zrodziła się plotka o laboratorium Diego, plotka, która mogła ściągnąć im na głowę alcalde.

Sądząc po minie, Diego pomyślał to samo. Wydawało się, że się kuli mimowolnie.

– Wybacz, Vi… – powiedział ciszej. – Nie chciałem, byś tak o tym pomyślała…

Odetchnęła głęboko, usiłując się uspokoić, raz, potem drugi.

– Wyjdź – powiedziała wreszcie.

Skinął głową i wyszedł, nie do sali gospody, ale przez kuchenne drzwi. Nie mogła nie zrozumieć tego gestu. Przy barze ciągle czekał stolarz, a Diego najwidoczniej nie miał zamiaru tłumaczyć mu czy usprawiedliwiać jej zachowania. To miała zrobić sama.

Jednak to zostało jej oszczędzone, bo señor Nacho zniknął z gospody, widocznie nie chcąc spotykać się z rozzłoszczoną doñą de la Vega. Marisa i Juanita też zeszły jej z drogi, nie chcąc jej denerwować, ale to tylko pogorszyło nastrój Victorii. Miała dosyć. Całkowicie dosyć. Tych łowców polujących na Zorro, poczucia zagrożenia, nieuprzejmych gości, którzy nie rozumieli, że pracujące dla niej dziewczyny nie są towarem takim jak wino czy tamales, ciągłej świadomości, że najgorsze kłopoty mogą dopiero nadejść… Zgarnęła do skrzynki porzucone rachunki i odstawiła ją na półkę w kuchni.

– Wracam do hacjendy! – oświadczyła krótko.

Si, doña – przytaknęła Antonia. – Odpocznijcie… – poradziła z troską w głosie. – Tak będzie lepiej i dla was, i dla waszego dziecka.

Victoria tylko machnęła ręką i zgarnęła z krzesła swoją chustę. W tej chwili nie miała pewności, czy zdoła wypocząć, nawet w zaciszu ogrodu.

Basilio, najstarszy z wnuków Antonii, który ostatnio odpowiadał za konie, w kilka minut uporał się z zaprzęgiem powozu. Doña czekała, nerwowo przytupując w deski werandy. Ze swego miejsca widziała, że Diego stoi przy fontannie i rozmawia z señorem Nacho. Miała ochotę podejść i zapytać go, co knuje za jej plecami i czy naprawdę liczy na to, że zdoła coś na niej wymusić w taki sposób, ale powstrzymała się. Była zbyt zdenerwowana, mogła znów coś nieostrożnie powiedzieć, co wystawiłoby na niebezpieczeństwo i Diego, i ją. Zresztą Diego nawet nie spoglądał w stronę gospody, choć sądząc z gestów opowiadał o jakiejś konstrukcji.

Obejrzał się dopiero, gdy Basilio wyprowadził powóz z zaułka.

– Vi, dokąd jedziesz?! – W dwóch krokach znalazł się przy zaprzęgu i chwycił za wodze.

– Do domu – odparła.

– Możesz poczekać? Nie ma ani Pablo, ani któregokolwiek vaquero

– Nie!

– Vi, nie ryzykuj niepotrzebnie… – poprosił, ale jego uległy ton tylko ją dodatkowo rozzłościł.

– Nie mam zamiaru czekać! – odpaliła wściekle.

– Zostajesz! – Tym razem to był rozkaz.

– Nie! – Wyszarpnęła wodze mężowi. – To, że ty tchórzysz, nie oznacza, że ja mam się bać! – palnęła wściekle.

– Vi!

Nie słuchała. Zacięła wodzami i kłusak poderwał się do biegu. Diego musiał odskoczyć, by koło kocza nie przejechało mu po stopie. Victoria obejrzała się jeszcze przez ramię, mijając rogatki pueblo. Diego stał tam, gdzie go zostawiła, zaskoczony, bezradny.

Jechała ostro, wciąż poganiając konia do coraz szybszego kłusa, a potem wręcz do galopu, niebaczna na drobne wstrząsy i nierówności. Słońce już zaszło, zaczął wiać wieczorny wiatr. Łzy złości zasychały jej na twarzy, a ból głowy nagle ustąpił, tak samo jak poczucie zmęczenia. Jazda, choć tylko w koczu, okazała się taką samą przyjemnością, jak wcześniejsze konne przejażdżki.

Szybko, wręcz za szybko dla Victorii, przy drodze pojawiły się zabudowania hacjendy. Jose wybiegł przed bramę, widząc, że doña zajeżdża z takim pośpiechem. Ledwie zdołała zatrzymać powóz, by go nie stratować.

Madre de Dios, doña! – krzyknął. – Co się stało?

– Nic, nic… – Pozwoliła, by pomógł jej wysiąść z kocza. Przez moment nogi się pod nią uginały, ale zaraz złapała równowagę.

– Gdzie jest don Diego?

– Został w pueblo. I nie, nic się nie stało. – Odsunęła się.

– Wracaliście sami, doña

– Nic mi się nie stało! – prychnęła, odchodząc.

Nie poszła do pokoju. Okrążyła dom i ruszyła wprost do letniej kuchni. Maria, zażywna kucharka i gospodyni de la Vegów, spojrzała na nią szeroko otwartymi oczyma. Victoria zdała sobie sprawę, jak musi wyglądać. Na twarzy łzy i kurz pozostawiły brudne ślady, gładko zaczesane włosy wymknęły się z upięcia podczas jazdy, a pęd powietrza splątał luźne kosmyki.

Doña! Nic się wam nie stało?!

– Nie, Mario, nic… – Victoria usiadła ciężko przy stole. Zaraz jednak podniosła się i zaczęła myszkować po kuchni. – Mario, wybacz, wiem, że nie powinnam, bo to twoje królestwo, ale ja muszę, po prostu muszę coś ugotować.

– Może enchiladas, doña?

– Cokolwiek… – Victoria mogła gotować nawet polentę, byle stać przy garnku, byle mieszać i skoncentrować się na smaku i przyprawach.

Maria znikła w spiżarni i zanim doña de la Vega się obejrzała, kobieta postawiła przed nią misę z wodą.

– Umyjcie twarz, doña – poradziła.

Gracias… – Nagle Victoria poczuła się mała i słaba. W rozświetlonej lampami letniej kuchni, gdzie zza murku dobiegał śpiew cykad, czuła się bezpiecznie, schowana przed całym światem. Zmyła kurz z twarzy, ale nagle to poczucie bezpieczeństwa zmieniło się w smutek, tak wielki, że łzy same nabiegły jej do oczu. Wytarła je wierzchem dłoni.

Maria szybko podsyciła ogień w piecu, a Victoria zaczęła rozstawiać naczynia na stole. Garnek z mąką, miski mniejsze i większe… O tej porze nie miały już mięsa, ale do tortilli mogła dać inną mieszankę. Krągłe, czerwone pomidory i barwne strąki papryk mieniły się zachęcająco kolorami.

Gotowanie uspokajało. Gdy całą uwagę pochłaniało manipulowanie ostrzem noża, by usunąć nasiona ze strąków czy dostatecznie drobno posiekać cebulę, kiedy trzeba było mieszać gęstniejący sos w rondlu czy przecierać warzywa przez sito, inne sprawy schodziły na dalszy plan. Myślenie o nich było niebezpieczne, odwracało uwagę od tego, co się robiło, groziło skaleczeniem… Nawet łzy wyschły, zanim sos był dostatecznie gęsty.

Dopiero zagniatając ciasto Victoria odważyła się pomyśleć o wydarzeniach z popołudnia i sama się zdziwiła swoją reakcją. Zdziwiła i zawstydziła. Co ona właściwie zrobiła? Nakrzyczała na Diego. Nazwała go tchórzem. Uciekła, bo jak inaczej powiedzieć o jej szalonej jeździe do domu? Ryzykowała nie tylko swoim zdrowiem, ale i życiem dziecka. I to bez powodu, bo propozycja, by zaczęła przebudowę stajni, na pewno tym nie była.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 1

Wyprostowała się z westchnieniem. Dopiero teraz, gdy się uspokoiła, poczuła znów wyraźnie, jak bardzo jest zmęczona. Dziecko ciążyło, nogi ją bolały od stania tu, przy stole i wcześniej, w gospodzie, ramiona zesztywniały, tak samo jak plecy. Żołądek na nowo ściskał nieprzyjemnie, ale Victoria nie czuła się głodna. Odłożyła do misy kulę wyrobionego ciasta. Zawinięte w płótno mogło zaczekać, Maria wykorzysta je, tak samo jak farsz, do posiłku następnego dnia.

– Idźcie się położyć, doña – odezwała się Maria. – Jest już bardzo późno.

– Dobrze… Ja… – Victoria obróciła się i zamarła.

Diego stał w wejściu do letniej kuchni. Nieruchomy, pozornie spokojny.

– Jak… Jak długo tu jesteś? – spytała.

– Jakiś czas. Nie mogłem czekać na ciebie w domu.

– Twój ojciec wrócił?

– Tak… – Mina Diego była bardziej niż wymowna.

– Rozumiem, że wie o…

– Naszej różnicy zdań? Owszem. – Diego skinął głową. – Nie mógł nie zauważyć, że siedzę pod kuchnią.

Victoria tylko się skrzywiła. Jak bardzo była rozzłoszczona i przygnębiona, skoro nie zauważyła, że jej mąż siedzi w wejściu? Diego chyba odgadł, co pomyślała.

– Nie siedziałem na progu – zapewnił z łobuzerskim uśmieszkiem. – A ojciec na szczęście nie chciał mnie wypytywać.

– Tyle dobrego… – mruknęła ponuro Maria.

– Mario?

– Wybaczcie, doña, ale to nie jest rozmowa na dzisiejszy wieczór. Jesteście zbyt zmęczeni.

– Nie, nie… Nie chcę jeszcze iść spać. Nie zasnę. – Victoria usiadła na stołku w kącie kuchni. – Diego… Ja…

Wystarczyły dwa kroki, by Diego znalazł się przy niej.

– Nie powiem, by ta bura mi się należała, ale nie przepraszaj, dobrze?

Nie mogła się nie uśmiechnąć. Jej mąż bywał rozczulający.

– Napijcie się, doña. – Maria podsunęła Victorii kubek parującego bulionu. – Nie powinniście kłaść się bez posiłku.

– Powiedziałam, że nie chcę iść spać – zaprotestowała, ale przyjęła naczynie.

– Obawiam się, paniczu, że teraz musisz opowiedzieć wszystko. – Ponury ton Marii skutecznie rozproszył doñę de la Vega.

Diego westchnął.

– Cóż… – uśmiechnął się znowu, tym razem nieco bezradnie i przepraszająco, jakby był małym chłopcem.

Maria niemal odruchowo odpowiedziała mu uśmiechem i Victoria po raz kolejny spostrzegła, jak bardzo ta gospodyni zastępowała Diego matkę. Pamiętała doñę Felicidad, piękną, jasnooką, zawsze uprzejmą wobec otaczających ją ludzi, ale i stalowo upartą, gdy chodziło o czyjeś dobro. Diego musiał za nią bardzo tęsknić, a Maria niewątpliwie starała się mu to wynagrodzić, ale też syn don czasem bezczelnie nią manipulował. Jak choćby w tej chwili. Wiedziała już, że takim zawstydzonym, chłopięcym uśmiechem przypominał Marii o małym sierocie i sprawiał, że kobieta nie dociekała zbytnio, co też właściwie robił młody caballero. Albo, jak tego wieczoru, nie będzie się za szczegółowo dopytywać o kłótnię.

Tym bardziej że Diego niewiele przemilczał, pokornie przyznając się do naruszenia ich osobistej umowy przez ściągnięcie stolarza do gospody.

– Tylko dlatego przyprowadziłem ci Nacho, że chciałem załatwić dwie sprawy za jednym zamachem. Muszę zabudować poddasze w biurze – stwierdził na koniec spokojnie. – Będzie tam jeden pokój, w którym mógłbym zanocować w razie potrzeby.

– W razie potrzeby? – Victoria nie miała siły, by się na niego zezłościć. Zwłaszcza że ją samą gryzło sumienie po szaleńczej jeździe do hacjendy.

– Jak wtedy, co… – Diego urwał. – Wiesz, może czasem być tak, że przedłuży się mi składanie artykułu. Lepiej by wtedy było, żebym został na noc w pueblo, niż zrywał się skoro świt i drukował Guardiana w dzień targowy. Wtedy każda awaria może wszystko popsuć.

– Sądzisz, że będą awarie? – spytała nieuważnie, zastanawiając się, co przemilczał ze względu na Marię.

– Maszyna się zużywa i nie wiem, czy zawsze zdołam ją naprawić czy sprowadzić części z Monterey. Na razie to są tylko drobne usterki, zacięcia, ale… – Znów urwał, tym razem bezradnie rozkładając ręce.

Victoria przyjrzała mu się uważnie. Nie miała już wątpliwości, że pomysł wybudowania pokoju przy drukarni był tylko pretekstem. Owszem, niedawno o tym wspominał, ale przecież maszyna nie psuła się tak często… Uśmiechnęła się mimowolnie, gdy zdała sobie sprawę, co naprawdę miał na myśli. Jej mąż, Zorro, znów wyprzedzał wszystkich z planowaniem. Zepsuta maszyna, kłopoty z drukiem… Prawdziwe powody albo doskonałe wymówki, by nikt się nie dziwił nieobecności Diego w hacjendzie, a mógł się pojawić w pueblo. Skrytkę na strychu stajni zastąpi nowa, gdzieś w zakamarkach drukarni.

– Vi… – Diego, ośmielony uśmiechem, dotknął jej dłoni. – Jeśli zjawią się Francisco czy Ramon, będę im pomagał. Jesteśmy rodziną.

Maria westchnęła ciężko.

– Nie ma powodu do zmartwień, Mario. – Diego zwrócił się do gospodyni. – Znacie przecież braci Victorii.

– Oczywiście, że znam. Ale to nie było ładne z ich strony, że nie byli na waszym ślubie. Jak pomyślę teraz, że będą przez nich kłopoty… Bo to o to się martwicie?

– Wyjaśnili mi to już, Mario. – Victoria wstała z trudem ze stołka. Nogi bolały ją coraz bardziej, a do tego dołączył ból pleców. Najchętniej zasnęłaby tu, na miejscu, na siedząco. – Aj! – Pisnęła mimowolnie, gdy Diego ją podniósł.

– Pozwól, że cię zaniosę do pokoju – wymruczał jej nad głową.

Kuchnia zawirowała dookoła Victorii i odpłynęła, gdy mąż ruszył do wyjścia. Za jego ramieniem dostrzegła jeszcze Marię, uśmiechającą się z rozbawieniem. Tak, to musiało być dobre widowisko. Młody de la Vega niosący swoją żonę do sypialni po małżeńskiej kłótni.

– Dziękuję – powiedziała Victoria, gdy Diego ostrożnie złożył ją na posłaniu.

– Wszystko dla mojej pani – uśmiechnął się.

Przytrzymała go, gdy chciał się cofnąć.

– Przepraszam – powiedziała. – Źle się czułam. Gdyby nie to, nie pomyślałabym tak o tobie.

– Mówiłem, żebyś nie przepraszała. – Dotknął palcem jej ust. – Nie ma takiej potrzeby.

Victoria widziała, że chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygnował. A ona była zbyt zmęczona i senna, by wyciągać go na wyznania.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 8Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 10 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *