Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 41

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Tak, wiem, długo. Jednak mam nadzieję, że treść wynagrodzi oczekiwanie.


Rozdział 41. Serce ojca


Mimo wszystko wizyta kapitana d’Aquili i jego lansjerów nie zakłóciła zbytnio mieszkańcom Los Angeles świętowania, szczególnie kiedy rozeszła się wieść, że zajmujący się bankiem odzyskali od pieniądze za należne asygnaty i złożyli je w banku. Ludzie z pueblo byli przyzwyczajeni raczej do oddawania żołnierzom z trudem uciułanych groszy, niż ich otrzymywania i złoto w bankowym sejfie stało się pretekstem do urządzenia fiesty. Niewielkiej, bo obecność żołnierzy nie zachęcała do nadmiernie wylewnego świętowania, ale jednak fiesty, a gdy następnego dnia wysłannik wicekróla i jego eskorta opuszczali Los Angeles, pożegnały ich wesołe okrzyki i wiwaty. D’Aquila był wyraźnie zaskoczony taką manifestacją lojalności i, zanim minął rogatki pueblo, zamienił jeszcze kilka zdań z , i to znacznie przyjaźniej niż rozmawiał z nim poprzedniego dnia.

Co nie oznaczało, że ogólnie zły nastrój de Soto uległ jakiejś znaczącej poprawie. Kiedy tylko lansjerzy zniknęli za zakrętem drogi, zawrócił do swej kwatery i zamknął za sobą drzwi z takim trzaskiem, że kilka najbliżej stojących osób wręcz podskoczyło, pytając, kto strzelał. Ta demonstracja złego humoru nie uszła uwadze mieszkańców pueblo. Część z nich zdążyła już dowiedzieć się od żołnierzy, jak poprzedniego dnia wyglądało spotkanie de Soto i z kapitanem, i teraz niektórzy z nich nie mogli się oprzeć komentarzom, że zdążył już zapomnieć o swoim przestrachu.

Jakby jednak nie było, to, że d’Aquila spłacił asygnaty , było zbyt radosną wiadomością, by ludzie w Los Angeles martwili się długo nastrojami de Soto. Szczególnie, że zamykając się w swojej kwaterze, pozostawił on gospodę wolną i szeroko otwartą dla każdego, kto miał ochotę wypić dobrego wina i porozmawiać z przyjaciółmi o wspaniałym początku nowego roku.

x x x

Dzień Reyes Magos, Trzech Króli, kończący świętowanie Navidad, obchodzono w tym roku w Los Angeles weselej, niż można się było tego spodziewać po skromnym początku świąt. Grupka muzyków zatrzymała się w gospodzie, znęcona pogłoską o najlepszych posiłkach w całej Alta Kalifornia, zaś pewność, że de Soto pospłacał długi garnizonu, uczyniła co poniektórych z gospodarzy wręcz rozrzutnymi. tego dnia znów nie opuszczał swej kwatery, więc muzyka, śpiewy i tańce trwały od rana do późnych godzin nocnych i do zabawy dołączyli nawet żołnierze.

De la Vegowie nie uczestniczyli w tym powszechnym świętowaniu. Jeden z dalszych znajomych don zdecydował się złożyć mu w hacjendzie świąteczną wizytę. Ponieważ należał on do tych, którzy niegdyś patrzyli krzywo na małżeństwo Diego i był to pierwszy przyjaźniejszy gest z jego strony wobec młodej doñi, starszy caballero był daleki od tego, by go odrzucić. Wszystko, czego się dowiadywał przez ostatnie miesiące, czy to z listów przyjaciół, czy z plotek w gospodzie, mówiło mu, że dla Kalifornii i całej Nowej Hiszpanii nadchodziły trudne czasy.

Za to dwa dni później, gdy tylko doña de la Vega przekroczyła próg gospody, señora Antonia od razu poprowadziła ją do kuchni i podsunęła krzesło, by mogła wygodnie usiąść, a potem postawiła przed nią na stole szkatułkę wypełnioną po brzegi monetami.

– Przedwczoraj to był szalony dzień, doña. – Starsza kobieta przysunęła sobie zydel, by siąść obok i pomóc w przeliczaniu zarobku. – Nie pamiętam, by rok temu było takie świętowanie.

– Z tego cierpkiego czerwonego wina z San Diego została nam już tylko jedna baryłka, doña, choć myślałyśmy, że nie będzie się cieszyło powodzeniem – dorzuciła Pilar odwracając się od pieca. – A białe wino niemal się skończyło. To lekkie i słodkie, szło jak woda.

– W takim razie będziemy musiały kupić go więcej, skoro cieszyło się takim powodzeniem – stwierdziła Victoria. – Nie do wiary! Z tego, co widzę, niemal osuszono nam piwniczkę.

– Owszem, doña – przytaknęła kobieta. – Trzeba będzie szybko sprowadzić nowe zapasy.

Victoria tylko westchnęła. Białe wino sprowadziła jakiś czas temu z Santa Paula i nie miała pewności, czy teraz uda się jej dostać jeszcze choć baryłkę tego rocznika. Szkoda, skoro cieszyło się taką popularnością. Ale może kto inny miałby równie dobre wino. Słuchając jednym uchem paplaniny Juanity o muzykantach, którzy swoimi piosenkami i melodiami sprowokowali taką pijatykę, rozważała, do kogo by się zwrócić. Wprawdzie dopiero przedwczoraj było świętowanie, ale wypadał właśnie dzień targowy i na placu rozstawiono kilka straganów. Mogłaby posłać Juanitę czy Terezę, by się rozejrzała, czy nie zjawił się któryś z właścicieli winnic i by zaprosiła go do gospody. Ale i tak nie miała pewności, czy zdąży. Czy ma jeszcze czas, by sprowadzać wino, kiedy lada dzień…

Jej milczenie zwróciło uwagę Juanity i uśmiech dziewczyny przybladł.

– Czy wszystko w porządku, doña?

– Tak, w jak najlepszym – odparła Victoria. – Rosita już mi powiedziała, że teraz powinnam być gotowa w każdej chwili. Jeszcze dzień czy dwa…

– Wszystko będzie dobrze… – Señora Antonia objęła ramiona młodszej kobiety. – Zobaczycie, wszystko potoczy się jak najlepiej. Nie powinniście się tego bać. Nawet się nie obejrzycie, a już będziecie się cieszyć waszym dzieckiem.

Doña de la Vega zmusiła się do uśmiechu. Tego ranka po raz kolejny długo rozmawiała z Rositą, ale nie potrafiła uwolnić się od strachu przed tym, co nieuchronnie nadchodziło. Chwilami zastanawiała się, czy Diego też czuł kiedyś podobny lęk. Może nie teraz, nie przed narodzinami ich dziecka, choć widywała w jego oczach obawę, gdy patrzył na jej wypukły brzuch, ale wcześniej, kiedy sięgnął po maskę z czarnego jedwabiu i stworzył Zorro. Podejrzewała, że nie. Że gdy decydował się stać banitą, bardziej myślał o pomocy innym czy walce z Ramone, albo też o bezpieczeństwie don czy jej, niż o tym, jaką cenę przyjdzie mu być może zapłacić za istnienie obrońcy pueblo.

Pilar też dostrzegła jej niepewność, bo usiadła obok.

– Naprawdę, nie powinnyście się martwić. – Delikatnie dotknęła dłoni Victorii.

– To samo usłyszałam od Rosity…

– Jeśli ona jest tego pewna, możecie być spokojna, doña – uśmiechnęła się kobieta.

Victoria przypomniała sobie, że dzieci Pilar przyjmowała madre Rosa, matka i nauczycielka Rosity i zawstydziła się swego niepokoju. Nie powinna go tak wyraźnie okazywać, nie przy kobietach, które dla niej pracowały, nawet jeśli jedną z nich była señora Antonia.

Popatrzyła na rozsypane na stole monety, które Antonia składała w zgrabne stosiki. Zysk był imponujący, ale w tej chwili nie potrafiła się nim cieszyć. Zrobiło się jej duszno, zapachy gotowanych potraw mdliły. Wstała więc i przeszła przez salę do wyjścia, mimochodem zauważając, ile osób siedzi przy stołach. Nikt nie czekał przy pustym blacie, Tereza za barem napełniała właśnie kolejne kubki grupie vaqueros, Marisa przemknęła zwinnie z tacą zastawioną naczyniami. Wszystko było w jak najlepszym porządku.

Widok placu, rozstawionych na nim straganów, ludzi, którzy krążyli w swoich sprawach, uspokoił Victorię. Odetchnęła z ulgą i chciała zawrócić do wnętrza gospody, gdy nagle przez gwar pueblo przebił się gniewny głos mężczyzny, który stał przed werandą osłaniającą wejście do gabinetu de Soto. Wygrażał pięścią w stronę zamkniętych okiennic, a zdumieni ludzie usłyszeli, jak wykrzykuje obelgi, oskarżając o kradzież i oszustwo.

Przez dłuższą chwilę na placu panowała pełna zdumienia i przerażenia cisza. Od lat nikt nie poważył się wymówić głośno takich słów wobec człowieka zamieszkującego kwaterę alcalde. Może i szeptano o tym, może mówiono w gospodzie, gdy wino zaczynało szumieć w głowach, a złość przeważała nad lękiem, ale zawsze półgłosem, zawsze oglądając się przez ramię. Nikt nie wykrzykiwał takich oskarżeń wobec całego pueblo stojącego dookoła.

W jednej chwili Victoria zrozumiała, jakie będą konsekwencje. Nim zdążyła krzyknąć, polecić komuś, by odciągnął mężczyznę, zmusił do zamilknięcia, zza bramy garnizonu wybiegł Sepulveda, a za nim dwóch żołnierzy. Rolnik szarpnął się, gdy go pochwycili.

– Nie!

Jego krzyk przeszedł w jęk, gdy kapral bez wahania uderzył go w brzuch. Mężczyzna zgiął się w pół od tego ciosu i żołnierze już bez walki pociągnęli go w stronę aresztu.

Stuknięcie drzwi odwróciło uwagę wszystkich od wrót garnizonu. De Soto stał na swej werandzie, machinalnie bawiąc się chustką.

– Mieszkańcy Los Angeles! – odezwał się wreszcie. – Za oszustwo, sfałszowanie dokumentu wystawionego przez królewskiego urzędnika oraz znieważenie alcalde, rolnik imieniem Pepe, zwany też El Toro, zostaje skazany na sto pięćdziesiąt batów. Wyrok zostanie wykonany jeszcze dziś, w samo południe!

Odwrócił się i wszedł do kwatery, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.

x x x

Pepe, który miał niewielkie gospodarstwo nieopodal drogi do San Pedro, został przezwany Bykiem nie bez powodu. Nie chodziło tu o jego posturę, bo jak większość podobnych mu rolników, synów Indianek i białych wieśniaków przybyłych z Hiszpanii, nie odznaczał się ani imponującym wzrostem, ani masywną sylwetką. Za to był człowiekiem nader drażliwym i gdy coś nie szło po jego myśli, wybuchał gwałtownym gniewem, ślepy na możliwe konsekwencje. Podejrzliwy i nieufny stronił od ludzi, rzadko też pojawiał się w Los Angeles, więc od razu uznano, że to de Soto musiał zrobić coś, co rozwścieczyło Pepe tak, że zapomniał o swoim lęku przed sprawującym władzę w Los Angeles człowiekiem.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 30

Nim więc kościelny dzwon ogłosił południe, na placu i werandach otaczających go domów zebrał się spory tłumek. Ludzie przypatrywali się z przestrachem i niedowierzaniem, jak żołnierze wynoszą na środek stare, pokryte kurzem dyby, jakie od miesięcy już kurzyły się w którymś z garnizonowych lamusów. Nikt nie odzywał się głośniej, ale w szeptach zebranych i ich ściszonych rozmowach dało się wyczuć napięcie. Wyroki chłosty były przecież rzadkością, od czasu tego nieudolnego magika Lozano de Soto nie ukarał tak nikogo, lecz ta kara była wyjątkowo niesprawiedliwa. Wszyscy, którzy słyszeli krzyki Pepe, zgadzali się, że alcalde miał prawo go ukarać za obelgi, ale sama ilość wymienionych w wyroku batów przerażała. Mężczyzna miał niewielkie szanse, by ujść z chłosty nieokaleczony, a nawet przeżyć.

Ktoś powiadomił żonę Pepe, señorę Maribel i kobieta zjawiła się w pueblo. Od razu pobiegła do alcalde, błagając o złagodzenie wyroku, który mógł pozbawić jej dzieci ojca, ale de Soto odmówił i kazał jej opuścić garnizon. Jak wyszlochała zebranym, alcalde drwił, że może w ten sposób uda się mu to, w czym zawiódł padre Benitez i to chłosta, a nie napomnienia kapłana, nauczy jej męża większego opanowania.

De Soto pozostał tak samo głuchy na argumenty towarzyszącego kobiecie don i teraz caballero przypatrywał się przygotowaniom do egzekucji, tym bardziej zagniewany, że wiedział od señory Maribel, co było powodem gniewu jej męża.

Jakiś czas wcześniej bowiem alcalde wręczył kobiecie asygnatę. Była to zapłata za kilka dni ciężkiej pracy, bowiem señora dorabiała jako praczka i to jej de Soto zlecił oczyszczenie swoich ubrań po tym, jak Zorro wrzucił mu do gabinetu bombę dymną. Pepe, niechętny wobec wszelkich nowości, wbrew prośbom żony nie zaniósł asygnaty do otwartego przez banku i nie wymienił jej na monety. Dopiero teraz, gdy dowiedzieli się o przybyciu królewskiego wysłannika, poszedł do de Soto, by odebrać należne pieniądze. Wizyta jednak nie poszła po jego myśli, a rozwścieczony rolnik zapomniał, czym może się dla niego skończyć wybuch złości.

Don nawet nie zgadywał, co się stało w gabinecie, nim Pepe znalazł się z powrotem na ulicy i zaczął wykrzykiwać swoją furię. Wspomniane przez de Soto sfałszowanie dokumentu oznaczało, że alcalde po prostu odmówił wypłacenia mu pieniędzy. Już w rozmowie ze starszym de la Vegą stwierdził, że asygnata nie jest prawdziwa, czy też nie opiewała na tak wysoką kwotę. Nie przekonało go nawet wyjaśnienie caballero, że jest to niemożliwe, bo Pepe z trudem potrafił czytać. Rolnik miał zostać wychłostany, a potem pozostawiony w dybach, by każdy mógł się przekonać, czym może się skończyć podważanie słów alcalde.

Gdy brama garnizonu otworzyła się ze zgrzytem, Victoria zacisnęła na moment dłonie na balustradzie werandy. Wiedziała, na co wszyscy czekają, i wiedziała, że nie czekają na próżno. Diego zniknął nieco ponad godzinę temu. Teraz Zorro na pewno ukrywał się w którymś z zaułków, czy nawet za samym garnizonem, czekając na sposobną chwilę do działania. Zastanawiała się, czy przywiózł ze sobą bomby z dymem. Miała nadzieję, że tak, bo nie łudziła się, że de Soto nie zdawał sobie sprawy, czemu tym razem ma aż tak liczną publiczność. Wyrok na magika-oszusta przyjęto i ze zrozumieniem, i z satysfakcją. Ale Pepe był tylko jednym z drobnych rolników, a de Soto okradł go z zapłaty za ciężką pracę żony.

Teraz jednak Pepe szedł spokojny mimo bladości i z hardo uniesioną głową. Nerwowe gładzenie brody, z jakim de Soto przyjął tak pewną postawę skazańca, zdradzało, że alcalde wie, na co rolnik liczy. Tak samo musieli się tego spodziewać żołnierze, bo rozglądali się na boki, próbując dostrzec zagrożenie.

Pepe stanął przy dybach i Mendoza wyciągnął rzemień, by przywiązać mu ręce do słupa. Sierżant był wyraźnie nieszczęśliwy.

Alcalde raz jeszcze rozejrzał się po tłumie i wskoczył na podest.

– Mieszkańcy Los Angeles… – zaczął.

Victoria starała się go nie słuchać. De Soto może i nie lubił swego głosu tak bardzo, jak Ramone, ale tym razem zanosiło się na to, że chce wygłosić bardziej niż długą pogadankę o niepewnej przyszłości Kalifornii, zagrożeniu rewolucją, konieczności poszanowania urzędu i decyzji mianowanego przez króla alcalde. Mówił i mówił, podkreślając swe słowa gwałtownymi gestami czy wręcz podnosząc głos do krzyku, a doña de la Vega widziała, że z każdą chwilą tej przemowy coraz bardziej skupiała się na nim uwaga i zebranych ludzi, i żołnierzy.

– Doprawdy, alcalde! Powinniście uczyć w szkole! – Zorro wykorzystał moment, gdy de Soto zrobił dramatyczną pauzę w przemowie, by samemu zabrać głos.

Kpiący ton banity podziałał na zebranych niczym kubeł zimnej wody, zbiorowe sapnięcie przetoczyło się przez zebranych. Mimo wszystko alcalde udało się przykuć ich uwagę na tyle, by nikt się nie zorientował, skąd Zorro wyjechał, pomyślała Victoria. Wyszlifowane drewno poręczy otaczającej werandę wydało się jej naraz szorstkie, gdy raz jeszcze zacisnęła na nim dłonie. Odruchowo wyprostowała się, uniosła wyżej głowę. Nikt nie powinien zauważyć jej strachu, nikt. Zbyt wiele od tego zależało.

Przez moment wszystko wydawało się iść dobrze.

De Soto zaczął wywrzaskiwać rozkazy. Zza bramy garnizonu wypadli żołnierze, więc ludzie na placu porozbiegali się na boki, by pozostawić banicie wolną przestrzeń do rozgromienia przeciwników. Wszystko działo się tak, jak już dziesiątki razy. Bicz Zorro świstał w powietrzu, wzbijał kłęby kurzu, a żołnierze Rojasa i Mendozy usiłowali zarazem pokazać alcalde, że się starają, jak i nie podejść za blisko do czarno odzianego jeźdźca. Wreszcie Zorro podjechał do dyb. Zepchnął alcalde z podwyższenia, aż de Soto skulił się w piachu, kryjąc głowę przed kopytami Tornado, i dwoma cięciami uwolnił ręce Pepe, a mężczyzna pobiegł do najbliższego zaułka.

I w tej sekundzie wszystko potoczyło się źle.

Spomiędzy domów przy drodze do wyjazdu wybiegł Sepulveda, prowadząc swoich podwładnych. De Soto musiał nakazać mu, by tam stanął, w oczekiwaniu na przyjazd Zorro. Teraz kapral spieszył się, by dołączyć do walki, ale między jego oddziałem a głównym placem znalazła się grupa ludzi i żołnierze musieli rozepchnąć ich na boki, nim dotarli do placu. Zorro nie zmartwił się nowymi przeciwnikami. Zeskoczył z siodła, chcąc ich porozganiać, a posłusznie odbiegł, by wspomagać swego jeźdźca. Jeden z szeregowców, w zamieszaniu Victoria nie widziała który, umykając na oślep przed ogierem zderzył się ze stojącym na uboczu wózkiem załadowanym klatkami z kurczakami. Trzasnęły łamane pręty i ptaki rozleciały się z gdakaniem na boki, płosząc uwiązane do werandy konie vaqueros. Któryś z wierzchowców musiał być niedbale przywiązany, bo zerwał się i zaczął kręcić po placu, stając dęba i wierzgając dziko. Z kolei muł zaprzężony do wózka z drobiem też się zdenerwował nagłym tumultem i ruszył do przodu. Z pozoru nie było to nic nowego, zwykłe zamieszanie, nie większe niż przy innych starciach, zwykle działające bardziej na korzyść Zorro niż żołnierzy, zagubionych i zdezorientowanych zamieszaniem. Lecz tym razem na placu znalazło się dziecko, kilkuletni chłopiec, który w tej krótkiej przepychance między mieszkańcami i kapralem Sepulvedą odłączył się od matki i teraz biegł co sił przed siebie, obojętny na zagrożenia.

Ale Zorro nie był obojętny. W jednej chwili wpychał Munoza w koryto z wodą, a za moment płynnie zgarnął malca prawie spod przewracającego się właśnie wózka i okręcił się niemal w miejscu, jednym ruchem odstawiając chłopca na murek fontanny, gdzie nie groziło mu stratowanie czy potrącenie. Ta zwłoka okazała się jednak fatalna. Kilkanaście kroków dalej Sepulveda i trzech szeregowych ustawiło się w niemal równy szereg z muszkietami gotowymi do strzału.

Na werandzie gospody Victoria zatkała sobie usta. Widziała ze swego miejsca, że jej mąż nie ma możliwości uniku, zaś żołnierze byli zbyt daleko, by mógł dosięgnąć ich biczem. Po raz pierwszy od lat Zorro znalazł się naprzeciw luf muszkietów całkowicie odsłonięty i bezradny, a kapral Sepulveda nie zamierzał strzelać w powietrze.

Zorro musiał to zrozumieć w tym samym momencie. Victoria widziała, niczym w koszmarnym śnie, jak jej mąż opuszcza szpadę i odwraca głowę w jej stronę, jakby nagle pogodzony z nieuchronnym i chcący raz jeszcze ją zobaczyć, zanim padnie salwa. Wiedziała, że nie zawoła, by ją ostrzec, czy pożegnać, a i ona sama ugryzła się w dłoń, by nie krzyknąć i patrzyć. Jeśli taki miał być koniec, nie mogła…

W tym momencie na Sepulvedę i jego ludzi z trzaskiem runął płócienny dach straganu, nakrywając ich i przygniatając do ziemi. Muszkiety wypaliły, ale kule uderzyły w ziemię, wzbijając fontanny pyłu. Zorro w paru krokach skrył się za wozem, a za moment znalazł się znów w siodle Tornado, bezpieczny, bo żaden z żołnierzy nie był w stanie mu teraz zagrozić. Pepe zniknął już z placu, de Soto chwiejnie stał przed rusztowaniem.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 11

Zorro podjechał do alcalde.

– Ludzie mają prawo mówić, co sądzą o waszych pomysłach, alcalde! – Jego głos był jak zawsze zdecydowany. – Zwłaszcza, gdy są przez was oszukiwani!

– Ten człowiek…

– Ten człowiek tracił przez was coś, na co ciężko zapracowała jego żona. Należała się jej godziwa zapłata z to, co dla was zrobiła, a wy zarzuciliście jej mężowi oszustwo. Nie możecie go karać za to, że zaprotestował!

Śmignął batem i de Soto wrzasnął, być może bardziej z nagłego przestrachu niż bólu.

– Oddajcie należność señorze Maribel, albo to wy znajdziecie się pod pręgierzem.

– Oddam! – zapewnił alcalde. – I odwołuję karę chłosty!

Jeździec w czerni raz jeszcze strzelił z bicza, już nie tykając de Soto, a nim alcalde oprzytomniał, miał surdut przecięty literą „Z”.

– Lepiej tak zróbcie, alcalde!

Spiął konia w efektownej levade i pognał do wyjazdu z pueblo.

Victoria odetchnęła, teraz dopiero czując ból dłoni. Oparła się o ścianę, bo nagle ugięły się pod nią nogi, a ciało przeszył nieprzyjemny skurcz. Udało się, jeszcze raz im się udało, choć w tamtym momencie była świadoma tylko tego, że wszystko już było stracone. Ale nie, Zorro wygrał po raz kolejny. Na moment dotknęła dłonią brzucha. Jeszcze raz ocaleli.

Jej ulga była przedwczesna.

De Soto, inaczej niż zazwyczaj, nie uciekł do swej kwatery przed rozbawionymi, wiwatującymi na cześć Zorro ludźmi, za to przeszedł szybkim krokiem do miejsca, gdzie spod ruin kramu wygrzebał się sponiewierany, zakurzony Sepulveda. Na widok alcalde kapral zaczął coś szybko mówić, zapewne usprawiedliwiając się z chybionej salwy do tak oczywistego celu. De Soto słuchał go nieuważnie, z namysłem dotykając rozcięć na swoim surducie. Wreszcie przywołał do siebie jeszcze kilku z zebranych pod bramą garnizonu żołnierzy i ruszył przez plac w stronę werandy gospody. To zachowanie było tak zaskakujące, że ludzie, którzy zaczynali sprzątać pozostały po walce bałagan, przerwali i zaczęli się gromadzić za lansjerami.

, którzy już poprosili Juanitę, by przyniosła im wina dla uczczenia wygranej Zorro, rozstąpili się przed de Soto.

– Czego sobie życzycie, alcalde? – spytał chłodno don Hernando.

De Soto nie odpowiedział, a raczej nie odpowiedział mu wprost.

– Brać go! – szczeknął rozkaz.

W momencie zaskoczenia, gdy , zmieszani, spoglądali na siebie, dwóch szeregowców przepchnęło się pomiędzy nimi i pochwyciło za ramiona starszego de la Vegę.

Don de la Vega – oświadczył głośno de Soto, patrząc zmrużonymi oczyma na starszego caballero w uścisku żołnierzy. – Polećcie swoją duszę Bogu, bo jutro o świcie spotkacie się ze Stwórcą!

– Co?! – krzyknął ktoś w tłumie.

De Soto okręcił się dookoła, jakby chcąc dostrzec, kto to.

– Oświadczyłem kiedyś – stwierdził – że każdy, kto pomoże Zorro, podzieli jego los.

Zebrani zamarli.

– Ten człowiek, de la Vega – mówił dalej alcalde – uniemożliwił moim żołnierzom salwę, która uwolniłaby to pueblo od nękającego je przestępcy. Dzięki niemu Zorro znów uszedł, cały i zdrowy!

Don uniósł wyzywająco głowę, samym tym gestem potwierdzając słuszność zarzutu. Dookoła ludzie spoglądali na siebie, wyraźnie nie wiedząc, jak zareagować.

– Muszę się przyznać. – De Soto zwrócił się ciszej do pojmanego caballero. – Nie spodziewałem się, że to właśnie wy będziecie pierwszym, kogo na tym przyłapię, ale to nie zmienia mojego zdania. Ani satysfakcji z posłania was na stryczek – dorzucił jadowicie. – Odprowadzić więźnia! – polecił.

– Nie, nie możecie! – Victoria ocknęła się z osłupienia i ruszyła w stronę de Soto. W tej chwili nie liczyło się dla niej nic innego poza złośliwym uśmieszkiem alcalde.

– Stójcie, doña! – Ktoś pochwycił ją, nim się zbliżyła do przeciwnika. Szarpnęła się, ale ten ktoś trzymał mocno i zaczął ciągnąć ją wstecz.

Gdy zaczęła się wyrywać, Marco Rojas doskoczył do Navarry, by pomóc mu w powstrzymaniu kobiety. Objął ją za ramiona i odwrócił, w nadziei, że jeśli straci z oczu de Soto, zacznie znów myśleć rozsądnie.

– Uspokójcie, się, doña – powiedział cicho. – Nie pomożecie nikomu otwarcie walcząc.

Poskutkowało. Przestała się szarpać i kapral odetchnął. Dwaj szeregowi prowadzący caballero byli już przy bramie garnizonu, de Soto szedł zaraz za nimi. Rojas rozluźnił uchwyt i odsunął się o krok.

– Nie mogłem pozwolić, byście go zaatakowali, doña… – usprawiedliwił się.

Podziękowała mu skinieniem głowy, rozumiejąc, że Marco, zatrzymując ją, prawdopodobnie uratował życie i jej, i dziecka. Ten atak byłby szaleństwem. Gdyby dosięgła de Soto, on z pewnością nie zawahałby się jej uderzyć. Co więcej, byłaby od tego momentu zdana na jego dobrą, czy też raczej złą wolę. Ale nawet myśl o najgorszych możliwych konsekwencjach nie sprawiała, by Victoria przestała czuć gniew i mdlące przerażenie. Coś, czego nigdy nie przewidzieli w swoich planach, na co się nigdy nie przygotowali, właśnie się wydarzyło.

Dios mio! – Señora Antonia stała w drzwiach gospody. – Doña

– Antonia… – odezwała się słabo Victoria, bo nagle świat zaczął się rozpływać przed jej oczyma.

Si, doña?

– Muszę się położyć… I ktoś musi powiadomić Diego…

x x x

Kiedy Diego osadził swoją palomino przed stopniami werandy, czekało już na niego kilku starszych .

– To prawda?! – rzucił niemal bez tchu. – De Soto aresztował mojego ojca?!

– Niestety, to prawda… – Don Alfredo położył rękę na ramieniu młodego de la Vegi.

– Za co?!

– Oskarżył go o pomoc Zorro.

– CO?!

przewrócił stragan na Sepulvedę i jego żołnierzy. Gdyby nie to, zastrzeliliby Zorro… – wyjaśnił de Silva.

– On… – Diego oparł o ścianę, jakby nagle ugięły się pod nim nogi.

– Spokojnie, spokojnie, Diego. – Caballero zaniepokoił się bladością młodego mężczyzny. – Usiądź. Usiądź tutaj. Twój ojciec postąpił bardzo odważnie.

Dios, wiem… – Młody de la Vega osunął się na zydel i zamknął oczy, usiłując pokonać nagłą słabość. – Dios… – powtórzył. – Ojciec…

– Gdybym tylko był bliżej, to ja bym przewrócił ten stragan – odezwał się don Hernando.

Diego odetchnął głęboko.

– Ale nie byliście – powiedział cicho. – Nie, nie mam wam tego za złe – usprawiedliwił się szybko. – Po prostu… Ojciec nigdy nie…

Na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Odetchnął głęboko i wyprostował się.

– Pójdę do alcalde – powiedział. – Może uda mi się go przekonać…

– Nie sądzę… – mruknął don Alfredo. – Zbyt był ucieszony…

Młody de la Vega jeszcze raz odetchnął.

– Mimo wszystko, spróbuję – odparł. – Jeśli nie przekonam Ignacio do zwolnienia ojca, to może chociaż uproszę go, by sprowadził tu magistrado i przeprowadził proces.

x x x

Ignacio de Soto nie miał jednak zamiaru słuchać swego dawnego kolegi, a przynajmniej nie za długo. Diego zastał go na dziedzińcu, gdzie żołnierze składali właśnie belki i deski do konstrukcji szafotu.

– Jak wiele razy mam ci to powtarzać?! – wysyczał alcalde w odpowiedzi na nalegania młodego de la Vegi. – Twój ojciec uniemożliwił moim ludziom strzał do Zorro! Gdyby nie on, miałbym już tego banitę tam! – Wskazał gwałtownie na drzwi do niewielkiego lamusa, gdzie zwyczajowo składano przed pogrzebem znalezione ciała wędrowców czy zabitych desperados.

– Nie macie pewności, że to był mój ojciec! – upierał się Diego.

– Och, Diego, Diego… – westchnął de Soto niemal teatralnie. – Naprawdę uważasz, że możesz mnie w taki sposób zmylić? Widziałem to na własne oczy! Gdyby nie to, nie odważyłbym się go aresztować, uwierz mi!

– Jeśli tak, to niech mój ojciec stanie przed sądem! Jest caballero! Ma prawo do obrony i sprawiedliwego procesu…

– Proces? – spytał drwiąco alcalde. – Stanowczo za dużo czasu spędzałeś z nosem w księgach, Diego, nadal zresztą spędzasz. Nabiłeś sobie głowę mrzonkami i ideami…

– Nie bardziej niż ty, Ignacio! – odpalił Diego. – Razem się uczyliśmy…

Don Ignacio, jak chcesz używać mego imienia! – przypomniał de Soto. – Czyżbyś teraz apelował do naszej wspólnej, uniwersyteckiej przeszłości? – zadrwił.

– Poniekąd, don Ignacio – przyznał pokornie młody de la Vega. – To jest mój ojciec…

– To jest człowiek, który otwarcie pomógł temu banicie, Zorro. Świadomie złamał prawo. Chyba nie oczekujesz ode mnie, że teraz z kolei ja złamię swoje zasady i odstąpię od tego, co ogłaszałem miesiące temu? Co powtarzałem już tyle razy? Przy wszystkich?

– Oczekuję od ciebie sprawiedliwości, don Ignacio! – odpalił Diego z nowym gniewem w głosie. – Przestrzegania królewskiego prawa, które mówi o konieczności rozprawy!

READ  Serce nie sługa - Rozdział 12. Farsa

– Królewskie prawo? Chyba zapomniałeś, Diego, że na terenie Kalifornii obowiązuje stan wyjątkowy. Wprowadzony właśnie dekretem króla, tym prawem, na które się tak powołujesz! I jego reguły pozwalają mi decydować, co mam zrobić z ludźmi, którzy je łamią!

De Soto ruszył w stronę gabinetu, ale Diego zastąpił mu drogę.

– Nie wysłuchałeś mnie do końca, don Ignacio – zauważył.

Alcalde bez słowa wyminął młodego caballero. Ten złapał go za ramię i to wywołało wreszcie jakąś reakcję de Soto.

– Jeśli się nie uspokoisz, de la Vega, jeśli zaraz nie opuścisz terenu garnizonu, będę musiał rozważyć, na ile także ty jesteś zaangażowany w pomaganie Zorro! – warknął, a widząc, że Diego nie ma zamiaru ustąpić, dorzucił. – I nie tylko ty. Co powiesz na to, że pewne plotki mogą jednak okazać się prawdą? Może powinienem oskarżyć jeszcze jedną osobę?

– Nie odważysz się… – wysyczał Diego.

– Ależ Diego… Tak jej bronić? W twojej sytuacji?! Uwierz mi, bastard Zorro nie zasługuje na życie…

Diego zbladł. De Soto widząc, jak bardzo jego rozmówca zmienił się na twarzy, zaśmiał się cicho, ale zaraz przybrał pełną ubolewania minę.

– To jest wojna, Diego. A na wojnie są ofiary. Nie sprawi mi to radości, ale z całą pewnością okaże się skuteczne. A o skuteczność tu przecież chodzi.

Młody de la Vega cofnął się z pełnym nienawiści wyrazem twarzy.

– Trzymaj się z dala od mojej żony i MOJEGO dziecka!

Odwrócił się i wyszedł z dziedzińca. De Soto przez chwilę patrzył za nim, zadowolony z reakcji, aż wreszcie odwrócił się i ruszył do gabinetu. Na podwórzu pozostali tylko żołnierze zajęci przy budowie szafotu i przerażony sierżant Mendoza.

x x x

Tego wieczoru areszt wydawał się być ciemniejszy i ciaśniejszy niż zwykle. Być może sprawiało to światło pojedynczej świecy, jaką umieszczono pod ścianą, a może to, że Victoria nie miała dobrych wspomnień z tego miejsca. Nawet tamten jeden raz, gdy wraz z Diego doprowadzała Luisa Ramone do szaleństwa swoimi żartami, skończył się przecież prawie tragicznie.

A teraz don stał przy kracie w jednej z dalszych cel. De Soto przezornie wybrał dla swego więźnia taką, której jedyne niewielkie okienko wychodziło na wewnętrzny dziedziniec garnizonu. Przezornie, albo z przemyślnej złośliwości, uświadomiła sobie Victoria. Wiedziała, co można w tej chwili zobaczyć przez to okno.

– Diego rozmawiał z de Soto – powiedziała pospiesznie, ale stary caballero pokręcił tylko głową.

– Rozmawiali na dziedzińcu – odparł wskazując na okienko. – Mogłem sobie posłuchać wszystkich argumentów. – Uśmiechnął się z mimowolnym smutkiem.

– Ale nie wiecie, że pozostali zbierają się, by także porozmawiać z alcalde… Że piszą list do gubernatora, skargę. Że Diego… – mówiła gorączkowo, chcąc przekonać może nie tyle starszego mężczyznę, co siebie samą.

Sierżant Mendoza, który z rozkazu alcalde odpowiadał za więźnia, i teraz stał zdenerwowany przy kracie, westchnął ciężko.

– Tak, sierżancie? – zwrócił się do niego don Alejandro.

Mendoza tylko potrząsnął głową i obejrzał się lękliwie na drzwi prowadzące do gabinetu alcalde. Victoria zrozumiała jego gest. De Soto był zbyt rozwścieczony na starszego caballero, zbyt cieszyła go możliwość pognębienia Diego czy zastraszenia całego pueblo. Ani groźba interwencji gubernatora, ani argumenty innych nie zdołają zmienić jego decyzji. Decyzji, a nie wyroku, bo o ile Victoria wiedziała, nie został on spisany. To nie będzie miało nawet tego pozoru prawa, jaki starał się zachować Ramone, pomyślała z rozpaczą.

Don też musiał to zrozumieć, bo uśmiechnął się smutno.

– Mimo wszystko, nie powinnaś była tu przychodzić – powiedział. – Ani tym bardziej być jutro w pueblo.

Mendoza odetchnął gwałtownie.

Don ma rację, doña. Nie powinniście byli…

– To moja decyzja, co powinnam – odparła Victoria z mimowolnym gniewem.

Starszy caballero uśmiechnął się na ten widok, ale sierżant cofnął lękliwie.

DoñaAlcalde się spodziewa… – szepnął.

Victoria obejrzała się w jego stronę, a potem spojrzała na okno. Oczywiście, że de Soto się spodziewał. Musiał się spodziewać. Tylko ktoś tak zadufany, jak , mógł być tak nieprzezorny i pewny siebie, by stawiać szubienicę na środku placu pueblo. Ignacio de Soto był sprytniejszy. Szafot postawiony w garnizonie praktycznie gwarantował, że Zorro będzie w poważnych kłopotach, jeśli się pojawi. Będzie łatwym celem, stojąc na kalenicy, a w zamkniętej przestrzeni dziedzińca nie będzie mógł wezwać na pomoc Tornado…

Ale wiedziała, że Zorro przyjdzie. Musiał przyjść.

Don też to zrozumiał, bo westchnął ciężko.

– Jedź już do domu – odezwał się cicho. – Diego cię potrzebuje.

– On…

– Powiedz mu, by nie robił jutro niczego głupiego, rozumiesz? – Starszy caballero sięgnął przez kratę i oparł dłoń na ramieniu kobiety. – Niczego! – podkreślił. Gdy spojrzała na niego zaalarmowana, dodał. – Jestem już starym człowiekiem. Przeżyłem wiele i nie boję się śmierci, choćbym nawet tak miał ją spotkać. Mój syn nie może za mnie płacić swoim życiem. Ani twoim i waszego dziecka. – Wskazał na zaokrąglony brzuch Victorii. – Mogę żałować, że nie zobaczę już mojego wnuka, ale nie mogę pozwolić, by był on sierotą. Zrozumiałaś to?

Victoria tylko kiwnęła głową, bo nagle ścisnęło ją w gardle na myśl, że jutro może utracić tego życzliwego, starszego człowieka i że jej mąż, i ona sama z dzieckiem, znajdą się w niebezpieczeństwie. Nie miała zamiaru jednak wybiegać z aresztu z twarzą zalaną łzami, niezależnie od tego, co czuła.

Sierżant mniej zważał na formy i głośno pociągnął nosem. Zerknęła na niego. Mendoza płakał. W jakiś przedziwny sposób ten widok pomógł Victorii zebrać myśli.

– Teraz wiem, po kim Diego odziedziczył zamiłowanie do patosu – powiedziała.

Don spojrzał na nią zdumiony, a potem uśmiechnął się.

– Więc ma coś po mnie – stwierdził. – Idź już. I powtórz mu, co powiedziałem, dobrze?

– Dobrze…

De la Vega na moment oparł dłoń na włosach młodej kobiety.

– Niech cię Bóg błogosławi, Victorio – szepnął – że Diego spotkał cię na swojej drodze. Niech cię Bóg błogosławi.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 40Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 42 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *