Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 39

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Upał nie sprzyja wenie. Robota nie sprzyja wenie. A i beta zapracowana tak, że nie może weny połaskotać. Tylko tyle mogę napisać na przeprosiny.


Rozdział 39. Mistrz zabawek


Czwórka rewolucjonistów przyjęła swój wyrok w milczeniu, nie protestując, że wzięto ich za desperados czy też włóczęgów, jak ich nazwał w swej przemowie alcalde. Bez wątpienia woleli, by klęska misji i uwięzienie w skończyły się dla nich pręgami na plecach, a nie konopną pętlą czy salwą. Sepulveda przyłożył się do chłosty, a ludzie, choć niezbyt zadowoleni, odczekali na placu do końca widowiska. Tak jak niegdyś odesłał łowców nagród, tak teraz de Soto wykupił za skonfiskowane więźniom pieniądze miejsca dla ukaranych w pocztowym dyliżansie do San Francisco. Wsadzono ich tam w pętach, z zastrzeżeniem dla woźnicy, że więzy może im zdjąć dopiero po minięciu następnego pueblo, i areszt opustoszał.

Wreszcie mieszkańcy mogli pomyśleć spokojniej o nadchodzących świętach.

W pueblo zwykle z utęsknieniem odliczano godziny dzielące od Nochebuena, bo nawet w najgorszych latach rządów Luisa Ramone Navidad to był czas pewnej ulgi od codziennego strachu. Alcalde nie pozwalał sobie na zwykłe wybuchy temperamentu, bo zbyt zależało na zaproszeniach do hacjend i świątecznych stołów caballeros, a nawet było go stać na kapryśne gesty łaski, takie jak odwołanie grzywny czy zapowiedzianej chłosty. Przez te kilka dni wszyscy z i okolic, caballeros, drobni gospodarze, peoni, vaqueros, Indianie z misji czy osadnicy mogli nie pamiętać o podatkach, rekwizycjach czy egzekucjach.

Ale tym razem miało być inaczej i choć rozwieszono na werandach starannie przechowywane przez rok girlandy z barwnego papieru, a w powietrzu zaczęły unosić się aromaty przysmaków, trudno było dostrzec to coroczne oczekiwanie. Działo się tak nie tylko dlatego, że alcalde był teraz de Soto. Wszyscy się spodziewali, że ten alcalde nie będzie miał zbytniej ochoty świętować i wiedzieli dlaczego. Wystarczyła zdegustowana mina Ignacio, gdy rano przed Nochebuena przeszedł przez plac i zobaczył szykowane ozdoby. To, że większość girland była już podniszczona, pomięta i gdzieniegdzie powiązana szpagatem, a kolory spłowiałe, tylko podkreślało, jak daleko jest z Kalifornii do Madrytu. Szeptano po cichu, że nawet katastrofalny finał budowy wodociągu i rany Figuarroi mogły nie mieć dla niego takiego znaczenia jak to, że te święta, a możliwe, że Bóg jeden wie ile następnych, miał spędzić w malutkim zakurzonym pueblo gdzieś na końcu cywilizowanego świata.

Inną sprawą było to, że może by i całkiem zignorowano te humory alcalde, bo przecież nie po raz pierwszy przypominał on wszystkim naokoło, skąd przyjechał, lecz przez ostatnie miesiące dookoła i w samym pueblo działo zbyt wiele, by mieszkańcy mogli z lekkim sercem cieszyć się Navidad. Letnia trucizna, coraz bliższa rewolucja, tragiczny pożar… Kończył się długi i ciężki rok, a nadchodzący zapowiadał się na równie trudny. Nawet jeśli pogoda miała dopisać, pola, winnice i sady obrodzić, a bydło upaść się na wybujałej trawie, to cały ten urodzaj byłby do niczego nie zdatny, gdyby zabrakło kupców na zboże, wino czy skóry. Jarmark, najskromniejszy od bardzo wielu lat, boleśnie to wszystkim uświadomił.

Tak więc szykowano się do świąt bez zbytniej radości. Tylko dzieci, korzystając z tego, że rodzice byli zajęci ostatnimi przygotowaniami, dokazywały beztrosko na placu i łące przy kościele. Lecz i tu brakowało wśród nich sierot z misji. Ich opiekunowie i padre Benitez nie chcieli ryzykować, że żołnierze wartujący dookoła sierocińca spróbują się wślizgnąć za mur pod nieobecność jego mieszkańców, bo de Soto wciąż nie odwołał wart.

Straż dookoła hacjendy Portillo martwiła nie tylko zakonnika, ale Diego nie miał większych kłopotów ze znalezieniem pretekstu, by się tam zjawić. nie przyjęła najlepiej jego decyzji, że nie będzie mogła odwiedzić dzieci. Rozumiała, że teraz, kiedy w misji ukrywali się Jonesowie, było to dla niej zbyt ryzykowne, ale to nie zmniejszało jej irytacji. Dlatego, kiedy po niedzielnej mszy schroniła się w przykościelnym ogrodzie, by nie widzieć wymierzanej na placu kary chłosty, z radością przyjęła pomysł padre, by przysłać dzieciom z sierocińca dodatkowe słodycze, na znak, że o nich nie zapomniała. Wysłała z nimi męża, który nie tylko miał zawieźć ten podarunek ale i sprawdzić, czy alcalde nie szykuje sierotom jakiejś niemiłej niespodzianki.

Rzeczywiście, kiedy wraz z padre zbliżali się do zabudowań, wydawało się młodemu de la Vedze przez jeden nieprzyjemny moment, że jego złe przeczucia się sprawdziły. Z szóstki wartowników dostrzegł tylko jednego, czuwającego pod murem z tyłu hacjendy. Pozostali zniknęli, a brama misji była szeroko otwarta. Benitez musiał pomyśleć to samo, co on, bo ponaglił konia i wóz potoczył się z głośnym turkotem.

Ale nie, w sierocińcu nie działo się nic złego. Już podjeżdżając bliżej usłyszeli śmiechy i śpiewy dzieci, a więc coś, czego na pewno by nie było, gdyby żołnierze na rozkaz de Soto przetrząsali zabudowania. Kiedy zaś przejechali przez bramę, od razu zobaczyli dwóch z piątki nieobecnych wartowników. Martinez i Garcia rozwieszali właśnie ozdobne girlandy z gałązek nad wejściem do głównego budynku, a kilkoro z wychowanków podawało im kolejne dekoracje.

Padre! – Doña Maria Valverde, nadzorująca z boku całe zamieszanie, obróciła się z uśmiechem. – I don Diego! Czemu zawdzięczamy waszą wizytę?

– Moja żona oświadczyła, że nie może być tak, żeby w tym roku nie wspomogła niczym misji – oświadczył Diego zdejmując z wozu okryty płótnem kosz. – Doña, jeśli pozwolicie, zaniosę to do spiżarni.

Postawił swój ciężar na ławie pod ścianą, a stojący najbliżej chłopiec pociągnął nosem i oblizał się wymownie, czując zapach ciasta. Inne dzieci parsknęły śmiechem.

– Widzę, że macie pomocników. – Młody udał, że nie widzi tej pantomimy za swoimi plecami.

– Och, sierżant był na tyle uprzejmy… – Doña Maria urwała i rozejrzała się dookoła. – Gdzie jest sierżant? – zapytała, nagle zaniepokojona. – Munoz i Cruz poszli do stajni, ale on był tutaj…

– Diego, poszukaj go może. – Benitez też się rozejrzał. – Nie musisz nieść tego kosza od razu, lepiej znajdź sierżanta, zanim ktoś jeszcze złoży nam wizytę.

Młody de la Vega tylko kiwnął głową. Koszyki ze słodyczami mogły zaczekać, a nieobecność Mendozy była niebezpieczna. Jeśli odkryje Jonesów…

Odkrył. Ale nie podniósł alarmu.

Diego znalazł sierżanta na jednym z wewnętrznych podwórek hacjendy, zamienionym obecnie w ziołowy ogród. przykucnął obok ławki, na której siedział Jones i jego żona. Starszy mężczyzna manipulował, niebezpiecznie blisko swej twarzy, kawałkiem drewna i niewielkim nożem. Obok niego otuliła się szalem i przyglądała się czujnie żołnierzowi.

Młody de la Vega zawahał się. Sierżant w tej chwili nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chciałby zaraz opuścić misję i zameldować de Soto, że odkrył zbiegów. Przeciwnie, wydawał się być zauroczony tym, co robi Jones. Z drugiej strony sam Diego nie bardzo miał ochotę podchodzić bliżej i rozmawiać, nie przy Jonesach. To mogło być… nierozsądne z jego strony. Może stał się nadmiernie ostrożny po tym, jak Flor z łatwością przejrzała jego maskę, ale nie mógł się w tej chwili opędzić od wspomnienia ociemniałego żebraka przesiadującego na stopniach kościoła niedaleko jego madryckiej kwatery. Stary Zacarias rozpoznawał każdego, kogo choć raz usłyszał, a młody de la Vega wiedział, jak posiadł taką umiejętność. Sir Kendall od czasu do czasu urządzał swemu ulubionemu studentowi dodatkowe ćwiczenia, kiedy to musiał on unikać ataków mając zawiązane oczy i Diego zapamiętał z tego doświadczenia, jak bardzo wyostrzone stają się pozostałe zmysły, kiedy zabraknie wzroku, choć domyślał się, że daleko było mu do kogoś, kto cały czas poruszał się w ciemności. Teraz więc wolał milczeć. Co prawda Jones nieco widział, skoro strzelał i rzeźbił, a Zorro był w jego pobliżu tylko przez chwilę i niewiele mówił, lecz Diego bał się zaryzykować.

– …pamiętam to, jak dziś, choć byłem taki mały – mówił tymczasem Mendoza.

Wyciągnął rękę w bok, by pokazać, jak małym był dzieckiem i zachwiał się tracąc równowagę. Jones przechyliła się do przodu i przytrzymała go za ramię, ratując przed mało godnym klapnięciem na ziemię. Diego uśmiechnął się mimowolnie.

– Dzieci w przytułku nie miały zabawek – ciągnął dalej sierżant. – Ale ja znalazłem w… hmm, znalazłem… – zająknął się i urwał, wyraźnie zawstydzony.

– Znaleźliście, to najważniejsze – wtrącił Jones.

Sierżant odetchnął.

– Tak, znalazłem. Znalazłem figurkę żołnierza z królewskiej armii. To była najlepsza rzecz, jaka mi się zdarzyła, jak byłem mały. I najwspanialsze, co widziałem. Ten granatowy mundur, te lśniące guziki… – rozmarzył się. – Od tamtej chwili wiedziałem, że chcę zostać żołnierzem.

– I zostaliście. Sierżantem, tak? – upewniła się .

Si, ! Choć czasem myślę… – Mendoza znów posmutniał.

– Tak?

– Diego? – odezwał się nieoczekiwanie padre Benitez za plecami młodego de la Vegi. – Co się…? A, tu jest nasz sierżant!

Mendoza poderwał się przestraszony.

Padre! Don Diego! Ja…

– Chodźcie do kuchni, sierżancie. – Benitez bardzo starannie udawał, że nie widzi Jonesów obok Mendozy. – Don Diego przywiózł ciasto od doñi Victorii i na pewno dla was też będzie poczęstunek.

READ  Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, rozdział 1

Sierżant nieoczekiwanie zawahał się.

Don Diego, ja…

Doña Maria potrzebowała waszej pomocy, prawda, sierżancie? – zauważył miękko Diego. – Dzieci same nie poradziłyby sobie z rozwieszeniem dekoracji. Chodźcie, proszę.

Poprowadził Mendozę w stronę kuchni, kątem oka jeszcze widząc, że kapłan pozostaje przy Jonesach, niewątpliwie po to, by wyjaśnić, że nie muszą się niczego obawiać. On sam chciał mieć taką pewność, bo sierżant był wyraźnie zdenerwowany.

Gdy dotarli już do samej kuchni, Mendoza nie wytrzymał i złapał młodego za rękaw.

– Sierżancie, co się stało?

Don Diego, czy mogę was prosić o przysługę?

– Oczywiście.

– Nie mówicie nikomu, że widzieliście nas za bramą! – wypalił Mendoza. – Zeszliśmy z posterunku, bo doña Maria poprosiła o pomoc, ale…

– Nie mam takiego zamiaru – zgodził się Diego.

– Wy… Wy wiecie, kim są ci ludzie?

– Byłem w pueblo, jak alcalde ich aresztował – przypomniał młody de la Vega.

Sierżant pokiwał głową, przytakując. Co prawda nie widział wtedy w tłumie, ale przecież don Diego musiał być gdzieś w pobliżu, bo zaraz potem zjawił się z tą straszną wiadomością, że w zgliszczach znaleziono ciało.

– Więc wiecie, że oni są niewinni! Ten Jones robi takie piękne rzeczy, zabawki… Dzieci z misji są takie szczęśliwe, że on tu jest! Ale prawo jest prawem, alcalde nie miałby wyboru, gdybyśmy ich schwytali. Jesu Cristo! – Mendoza przeżegnał się odruchowo. – Jeszcze by kazał ich rozstrzelać teraz, tuż przed Navidad! Nie możemy do tego dopuścić! Don Diego, obiecajcie mi, że nie powiecie nikomu ani słowa, że ich tu widzieliście!

Młody de la Vega ledwie ukrył uśmiech, widząc, jak bardzo sierżant jest przejęty tym, by zapewnić bezpieczeństwo Jonesom.

– Przyrzekam, sierżancie – oświadczył poważnym tonem.

x x x

Diego mógł obiecać Mendozie, że przemilczy obecność zbiegów w sierocińcu, ale to nie od niego i nie od sierżanta zależało, czy Jonesowie bezpiecznie opuszczą misję. Wprawdzie Hernandez uznał właśnie, że powróciła do sił na tyle, by móc bezpiecznie ruszyć w dalszą drogę, ale ani padre, ani młody de la Vega nie mieli wątpliwości, że nawet dla Mendozy czym innym było potajemne spotkanie ze zbiegami wewnątrz murów misji, a czym innym będzie odwrócenie głowy przy ich odjeździe. Tego sierżant nie byłby w stanie ukryć przed de Soto. Nie, kiedy doskonale wiedział, że alcalde wystarczy zapytać któregoś z szeregowych, a zwłaszcza Gomeza, by mieć dowód kolejnej jego niesubordynacji. Nie tylko równie poważnej, co niegdyś wypuszczenie Jose Rivasa z aresztu, ale i bez szansy na takie okoliczności łagodzące, jak wtedy. Ignacio mógł w rozmowie z padre sprawiać wrażenie, że nie podoba mu się konieczność egzekucji Jonesa, ale Diego nie łudził się, że alcalde mógł choćby przez moment pomyśleć o sposobie, by jej uniknąć.

Tymczasem każda godzina przybliżająca Nochebuena wydawała się wprawiać de Soto w gorszy humor, aż wreszcie, jakby mając dość widoku świątecznych przygotowań w swoim otoczeniu, alcalde wybrał się osobiście na patrol. Co więcej, poprowadził żołnierzy w pobliże sierocińca, jak gdyby chciał sprawdzić, czy jego ludzie rzetelnie strzegą domniemanego azylu Zorro. Wprawdzie pojechał z Rojasem, nie z Sepulvedą, ale już to wystarczyło, by ludzie w poważnie się zaniepokoili, przypominając sobie wszystkie drwiny i kąśliwe uwagi, jakimi alcalde zdarzyło się uraczyć padre Beniteza. Wizja, że de Soto będzie skłonny zrobić to, na co nie poważył się Ramone, stawała się niebezpiecznie realna.

W tej sytuacji kilku vaqueros wpadło na doskonały, jak im się wydawało, pomysł. Uznali, że najlepiej będzie, jeśli alcalde znajdzie sobie zajęcie możliwie daleko od sierocińca, przynajmniej podczas tego patrolu. Co więcej, jeśli Zorro nadal się tam ukrywał, odwołanie wartowników dawało mu szansę na wydostanie się z miejsca, które ze schronienia mogło stać się dla niego śmiertelną pułapką. Niestety, pechowo dla pomysłowych vaqueros, nie byli oni jedynymi, którym przyszło to do głowy i w okolice hacjendy wyruszyła więcej niż jedna grupa zdecydowana, by odciągnąć stamtąd żołnierzy.

Diego nie miał pojęcia o tej misji ratunkowej. Wrócił wraz z padre do pueblo, chcąc jeszcze zajrzeć na moment do biura. Świąteczny numer Guardiana miał się ukazać dopiero w nowym roku, ale już przygotowywał do niego artykuły. Składanie czcionek pochłonęło go na tyle, że przeoczył hałas wracającego oddziału de Soto i dopiero Felipe, który wpadł z rozpędem do drukarni, powiadomił go, że powinien jak najszybciej z nim pójść.

Już na werandzie gospody młody de la Vega usłyszał podniesiony głos alcalde. Gdy chciał wejść, natknął się na żołnierzy z patrolu Rojasa, którzy skupili się ciasno zaraz przy drzwiach, niemal całkowicie je blokując. Widać było, że choć wrócili z objazdu okolicy, nie zjawili się tutaj, by odpocząć i przepłukać gardła winem, tylko weszli do wnętrza na polecenie dowódcy. W drugim kącie sali stłoczyli się pomniejsi gospodarze z okolic Los Angeles, mieszkańcy pueblo oraz paru peonów i vaqueros. Kilku caballeros, w tym don Alejandro, stało i siedziało przed nimi, tam, gdzie zaskoczyło ich pojawienie się alcalde. A sam de Soto, wyraźnie rozzłoszczony, krążył pośrodku sali, między rozepchniętymi na boki mniejszymi stolikami i stołkami, to przechodząc przed grupką żołnierzy, to znów nachylając się groźnie nad siedzącymi.

– … współpraca była sednem naszego bezpieczeństwa! – perorował. – Jeśli zamierzacie nadwerężać zaufanie moich żołnierzy tak nonsensownymi żartami, może się niebawem okazać, że zlekceważą oni coś, od czego będzie zależał los całego pueblo, uważając, że to kolejna pomyłka!

– Co takiego się stało, alcalde? – odezwał się starszy de la Vega. Don był chyba jedynym, na którym przemowa de Soto wydawała się nie robić większego wrażenia. – Zjawiliście się tu tak nieoczekiwanie, z żołnierzami, tak zdenerwowani. Możecie nam wyjaśnić, jaki jest tego powód? Kto i w jaki sposób naruszył bezpieczeństwo pueblo?

Ignacio odetchnął głęboko, jakby uspokajając się przed kolejną perorą, czy nabierając do niej sił.

– Zaczekajcie moment, de la Vega. – Odwrócił się w stronę zbitych w ciasną grupkę żołnierzy. – Do koszar. Już! – Machnięciem ręki wskazał na drzwi. – Macie kwadrans na przygotowanie się do inspekcji. A po niej będzie musztra. Nim się ściemni, przypomnicie sobie, że jesteście nie bandą świętujących smarkaczy, lecz dorosłymi ludźmi, noszącymi mundury. Odmaszerować!

Żołnierze poderwali się, tłocząc w wyjściu, a za moment niemal biegli w stronę garnizonu. De Soto podszedł do drzwi i wydawał się obserwować tę ucieczkę.

Wreszcie odwrócił się do pozostałych w sali mieszkańców pueblo.

– Co się stało, alcalde? – powtórzył swoje pytanie starszy de la Vega.

Ignacio podszedł do stołu i nalał sobie wina z dzbanka. Odstawił go tak gwałtownie, że Diego nieomal widział pękające naczynie i ciemnoczerwoną ciecz chlustającą na blat i podłogę.

– Możecie mi powiedzieć, de la Vega… – Alcalde zaczął mówić nieco uprzejmiej, niż przed chwilą, ale nadal był poirytowany. – Czy wy tutaj, w tym Los Angeles, macie inny kalendarz niż reszta świata?

Don przez moment nie rozumiał pytania.

– Wybaczcie, alcalde, ale co ma wspólnego nasz kalendarz…

– Jak nie kalendarz, to w takim razie obyczaje! Obchodzicie Santos Inocentes jeszcze przed Navidad? A może komuś się wydawało, że to święto wypada dzisiaj? – pytał dalej Ignacio. – Diego! – zwrócił się do młodego . – Ty tu uczysz wszystkich rachowania i pisania. Nie doszliście jeszcze do właściwych nazw dni w kalendarzu?

Diego przez moment był równie zdezorientowany, co jego ojciec. El Dia de los Santos Inocentes, Dzień Niewiniątek, był dopiero za trzy dni. Jednak sama ta nazwa, tak jak wyrzuty, jakie czynił de Soto mieszkańcom, nasunęły mu pewne podejrzenia. To święto było tradycyjną porą wszelkich możliwych żartów. Nie zdziwiłby się, gdyby ktoś wpadł na pomysł… Nie, to niemożliwe. Chyba nikt w nie byłby tak samobójczo nierozsądny i nie próbowałby ubrać stroju Zorro. Nie przy de Soto…

– Ktoś mógł się pospieszyć ze świętowaniem, don Ignacio… – zaczął ostrożnie. – Nie mogę powiedzieć, by dzieci w Los Angeles…

– Nie dzieci! – prychnął de Soto. – Dorośli! Choć może i macie rację, tutejsi peoni bawią się jak dzieci, a moi żołnierze zdziecinnieli na równi z nimi! Bo tylko dziecko może być nieświadome tego, że jeśli wezwie żołnierzy bez potrzeby kilka razy, to ostatecznie mogą zlekceważyć jego wezwanie i pozostawić jakąś hacjendę czy gospodarstwo na pastwę desperados! I trzeba być kompletnie zdziecinniałym durniem – machnął gniewnie ręką, rozchlapując wino – by uwierzyć w meldunek o bandytach, gdy się wie, że od tygodnia nie było po nich śladu! Jakby spadli nagle z nieba tuż pod samym pueblo!

Urwał i spojrzał zdegustowany na ściśniętych w kącie sali mieszkańców.

Don Alejandro, mam prośbę do was, jako do osoby cieszącej się powszechnym szacunkiem – W głosie alcalde była raczej irytacja, niż prośba. – Wyjaśnijcie, z łaski swojej, wszystkim tu zgromadzonym, że nie będę tolerował żartów podobnych do tych, jakie miały dzisiaj miejsce. Tylko to, że nie zdołałem rozpoznać tych żartownisiów urządzających udawany napad, uchroniło ich przed grzywną. Następnym razem nie będę jednak tak powściągliwy. Jeśli ktoś dziś, jutro czy pojutrze, wymawiając się tradycją Santos Inocentes, znowu poprowadzi moich żołnierzy na poszukiwanie nieistniejących desperados, nałożę grzywnę na całe, powtarzam, całe pueblo. Potem będziecie mogli odebrać sobie swoje pieniądze od żartownisia!

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 28

Okręcił się na pięcie i pomaszerował w kierunku garnizonu.

x x x

Pechowe próby odwrócenia uwagi alcalde od sierocińca przyniosły zatem dokładnie odwrotny efekt. Co prawda de Soto dał upust swojej złości wykorzystując jeszcze resztkę dnia na urządzenie Rojasowi i jego podkomendnym karnej musztry, jak zapowiadał, lecz gdy tylko słońce zaszło, zebrał wszystkich żołnierzy i poprowadził ich w stronę misji.

Zorro oczekiwał na ich przybycie ukryty w cieniu pobliskiego zagajnika. Alcalde, zanim zajął się karaniem żołnierzy, złożył wizytę na plebanii i wyjaśnił padre Benitezowi, jak postrzega udzielenie komuś azylu w sierocińcu. Hacjenda Portillo nie była bowiem nadaniem królewskim dla Kościoła, lecz darem spadkobiercy jej ostatniego właściciela. Dlatego wywodził Ignacio, popierając swoje słowa casusami prawnymi z madryckich sądów, tak naprawdę urządzonego tam sierocińca, choć prowadzili go zakonnicy, nie można było nazywać misją. Co za tym idzie, nie obowiązywało tam prawo kościelnego azylu, bo ono obejmowało jedynie wnętrza poświęcanych kościołów. Może w rozumiano to inaczej, argumentował de Soto, może za azyl na poświęcanej ziemi przyjmowano każde miejsce należące do Kościoła, ale tego wieczoru on, jako alcalde, nie miał zamiaru zgadzać się na jakiekolwiek ustalenia inne niż te rozumiane w najwęższym możliwym sensie.

Mimo wieczornej pory, w sierocińcu wciąż świeciły się lampy. Zorro skrzywił się. To była Nochebuena. Nawet gdyby padre nie przyjechał, by uprzedzić Jonesów i nie podniósł alarmu, nikt w misji nie poszedłby spać przed północą. A Diego de la Vega powinien być teraz zupełnie w innym miejscu, w domu, przy ojcu i oczekującej dziecka żonie. Zasiąść razem z nimi do uroczystej kolacji, nim wyjadą na mszę. Tym razem jego nieobecność nie przejdzie niezauważona, a każda wymówka będzie uznana za zwykły wykręt. Gorzej nawet, bo komuś może wydać się podejrzane, jeśli jego spóźnienie nie spotka się z burą od Victorii, a przecież Vi wiedziała, po co pojechał i, co gorsze, nie była ani w nastroju do urządzania rodzinnej awantury, ani nie czuła się na siłach. Musiał więc jak najszybciej odciągnąć alcalde od sierocińca i wracać. Tymczasem de Soto wciąż się nie zjawiał, choć opuszczając garnizon, sprawiał wrażenie, że chce jak najszybciej dotrzeć do celu. Jego oddział powinien być już w połowie drogi pomiędzy pueblo i hacjendą, doskonale widoczny mimo nocnej pory, ale rozświetlony księżycem gościniec był pusty. Dopiero po dłuższej chwili obserwacji Zorro dostrzegł grupę ciasno zbitych jeźdźców. Żołnierze jechali znacznie wolniej niż zazwyczaj i zdał sobie sprawę, że właśnie obserwuje ich cichy bunt przeciwko dowódcy. Jednak nieważne, jak bardzo hamowali wierzchowce, zbliżali się i mógł działać.

Blade księżycowe światło sprawiało, że mur otaczający hacjendę Portillo wydawał się jarzyć własnym blaskiem. Na jego tle wciąż przesuwały się cienie. Teraz straż pełnił patrol Sepulvedy, a kapral miał dość doświadczenia, by nie pozwolić swoim ludziom tkwić w bezruchu na posterunkach. Nie tylko dlatego, że takie przemieszczające się warty były trudniejsze do wyminięcia, ale i noc była nieprzyjemnie zimna. Wprawdzie żołnierze mieli na sobie wełniane mundury, ale gdyby stali w miejscu, nie ochroniłyby ich one przed chłodem, zaś odrętwiałe, zgrabiałe dłonie nie były najsprawniejsze w ładowaniu muszkietów. Krążyli zatem, od narożników muru do jego środka i znów wracając do rogu.

Rzecz jasna, taka warta mogła także utrudnić Zorro działanie. Jednak już po chwili dostrzegł, że jeśli to było celem kaprala, to mu się nie powiodło. Między posterunkami były luki powstałe czy to przez przeoczenie Sepulvedy, czy z powodu braku doświadczenia jego podkomendnych. Krążący pod murami żołnierze byli chwilami dostatecznie daleko od siebie, by banita mógł prześlizgnąć się za ich plecami i wspiąć na niski mur. Lub przeciwnie, zeskoczyć i umknąć pomiędzy drzewa. Być może, zastanowił się Zorro, Domingo zaczął podchodzić do swoich zadań podobnie jak Mendoza i Rojas, i też chce ułatwić mu ucieczkę. Ale to było zbyt niepewne założenie i nie mógł temu zaufać.

Tak czy inaczej, ten brak ciągłego kontaktu nie tyle utrudniał co ułatwiał mu zadanie. Choć powiedział padre, że wystarczyłoby samo jego pojawienie, nie mógł tak rozegrać tego starcia. De Soto niewątpliwie by za nim pogonił, ale kiedy pościg się zakończy dla niego kolejnym fiaskiem, alcalde mógł się zastanowić, kogo tak naprawdę odwiedzał w sierocińcu doktor Hernandez, skoro banita pojawił się w niewątpliwie dobrym zdrowiu. Wprawdzie za Jonesami nie ogłoszono listu gończego, a de Soto sprawiał wrażenie, że o nich zapomniał, to jednak małżeństwo mogło odjechać tylko swoim wozem, rozpaczliwie powolnym w porównaniu z jeźdźcami. Niemłodzi ludzie, którzy uciekli z aresztu i wizyty lekarza – to była dziecinnie prosta zagadka, aż za łatwa do odgadnięcia. A jeśli alcalde ją rozwiąże, może się okazać, że Jones i jego żona będą jeszcze zbyt blisko Los Angeles, by ujść przed pościgiem.

Koło północnego końca muru, najbardziej oddalonego od drogi, spacerował Ybarra, a naprzeciw niego Molina, którego Zorro rozpoznał po charakterystycznym poprawianiu wciąż zsuwającego się rzemienia muszkietu. Każdy z nich poruszał się we własnym tempie, więc zdarzało się, że nie spotykali się na środku, bo jeden zawrócił niezależnie od drugiego. Co więcej, obaj zakręcali za narożniki muru i szli tam jeszcze parę, paręnaście kroków, uzupełniając warty swoich kolegów, bo północny mur był najkrótszy. Co lepsze, żaden z nich się nie odzywał, nie obwoływał swoich towarzyszy.

To było to, czego Zorro potrzebował.

Jak przy wielu innych hacjendach, także i tutaj kiedyś zasadzono sad. Drzewa były niemłode, potężnie już rozrośnięte, a pod ich konarami panował przyjazny mrok. Niecałkowity, bo światło księżyca przebijało się przez liście, znacząc trawę srebrzystymi plamkami, ale wystarczający dla celów Zorro. Teraz był zadowolony, że Mendoza i Rojas opóźniali de Soto. Mógł spokojnie się podkradać. Wyczekiwał chwil, gdy żołnierze oddalali się, by podchodzić coraz bliżej, nie ryzykując, że zostanie spostrzeżony. Gdy wartownik wracał, banita zamierał przy pniu, licząc na to, że cień jest dość głęboki, by go ochronić.

Wreszcie był dostatecznie blisko Ybarry. Jeden szybki krok, pewny chwyt za kark i pas, żołnierz szarpnął się jeszcze, ale zaraz osunął miękko, nieprzytomny. Zorro odciągnął go parę kroków dalej, położył w wysokiej trawie za pniem. Nie musiał wiązać. Ybarra pozostanie nieprzytomny wystarczająco długo, by ominęło go całe nadchodzące zamieszanie.

Molina w tym czasie zniknął za zakrętem. Pojawił się dopiero po dłuższej chwili. Jeśli banita martwił się, czy Molina spostrzeże nieobecność towarzysza, jego widok rozwiał te obawy. Żołnierz nie rozglądał się, nie próbował dostrzec czegoś pod drzewami. Szedł z pochyloną głową, bardzo niewojskowym, leniwym krokiem. Takie zachowanie z pewnością dałoby alcalde pretekst do urządzenia przynajmniej jednej karnej musztry, ale dla Zorro było dowodem, że Molina jest już znużony i zniechęcony swoim zadaniem.

Ułożył go w trawie obok Ybarry i nakrył obu przyniesionym kocem. Potrzebował tylko kilku minut ich nieobecności, ale ta ochrona przed zimnym nocnym powietrzem mogła mu je znacząco wydłużyć. Spłowiała wełna pledu była też na tyle jasna, że nakreślone węglem „Z” wyraźnie się od niej odcinało. De Soto mógłby oskarżyć żołnierzy, że porzucili posterunek na korzyść drzemki, ale ten znak powinien go przekonać, że Ybarra i Molina nie zaniedbali swoich obowiązków. Ostatnia rzecz, na jaką Zorro miał ochotę, to urządzenie przez alcalde wojennego sądu w garnizonie w samo Navidad. Nie tylko dlatego, że byłoby to rażącą niesprawiedliwością wobec ludzi Domingo, którzy tak pilnie pełnili wartę, ale i z tego powodu, że de Soto, dając upust swemu złym nastrojom, mógł się zapomnieć i osądzić ich tak, jak zwykł to czynić w Hiszpanii.

Za zakrętem nie było już sadu, który dałby mu osłonę, a Rubio zawracał dobre kilkanaście kroków przed posterunkiem Moliny i wędrował niemal do samej drogi, gdzie krążył Landa. Wydawało się więc, że ten żołnierz nie mógłby zniknąć tak bez śladu. Ale Landa szedł dalej, zapewne aż do bramy sierocińca i w tej krótkiej chwili Rubio nie miał ochrony.

Gdy tylko sylwetka żołnierza zniknęła za rogiem muru, Zorro skoczył. Rubio usłyszał w ostatniej chwili szelest materiału czy kroki, bo obejrzał się, ale już nie zdążył krzyknąć. Banita podtrzymał go i pociągnął do końca muru. Gdy Landa wracając minął narożnik, niemal nadział się na sztych szpady i Zorro widział, jak na jego twarzy zaskoczenie ustępuje miejsca złości i w końcu rezygnacji. Po chwili druga dwójka nieprzytomnych żołnierzy tuliła się do siebie pod murem, starannie okryta kocem. Im też wzajemne ciepło gwarantowało, że chłód nocy nie podziała trzeźwiąco.

Po drugiej stronie hacjendy mur patrolowali Aznar i Vigil, ale Zorro nie próbował ich zaskoczyć. Z tej strony nadjeżdżał de Soto, było już słychać konie z jego oddziału, a kto jak kto, ale on nie przeoczyłby nieobecności wartowników. Zresztą nawet jeśli żołnierze Domingo zorientowali by się, że Ybarra zniknął, nie mieli już czasu na podniesienie alarmu, a odkrycie nieprzytomnych żołnierzy mogło przekonać alcalde, że Zorro wydostał się ze swej dotychczasowej kryjówki. Pozostawała tylko kwestia odpowiedzialności zakonników… Ale nie, Zorro zaraz zaprzeczył samemu sobie, chyba nawet de Soto nie byłby tak arogancki, by oskarżać Beniteza czy braciszków z misji. Chyba nie zaryzykowałby…

Stłumione okrzyki były sygnałem, że alcalde dotarł wreszcie na miejsce. Zorro cichym gwizdem przywołał do siebie Tornado, lecz nie wsiadał na siodło. Chciał jeszcze chwilę poobserwować, a padre zarzekał się wcześniej, że sam zmusi alcalde do rezygnacji z przeszukania misji.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 39 Nowy de la Vega

Wyjrzał ostrożnie zza muru, ale zaraz odetchnął i stanął swobodniej. Ktoś z misji, może i Benitez, albo też sam Sepulveda nakazał zapalić pochodnie przy wejściu i teraz ich światło utrudniało zebranym tam ludziom dostrzeżenie czegokolwiek poza kręgiem blasku. Jedna ciemna sylwetka, na tle ciemnych pól, mogła ujść niezauważona. Szczególnie, że uwaga wszystkich skupiała się na bramie i stojącym tam padre.

Kapłan nie czekał, aż de Soto czy któryś z żołnierzy zacznie kołatać, tylko wyszedł i stanął przed wrotami, z rękoma zaplecionymi na piersi, całym sobą dając do zrozumienia, że by wejść do sierocińca, trzeba go najpierw odsunąć.

– Co tu robicie, alcalde? – spytał. – Dziś jest Nochebuena. Czemu jeździcie po nocy z żołnierzami, zamiast wraz z nimi przygotowywać się do świętowania Navidad?

– Wiecie, czemu tu jesteśmy, padre – odpowiedział de Soto. – W tej hacjendzie ukrywa się poszukiwany przestępca. Przyjechaliśmy go aresztować. Otwórzcie bramę i wpuście nas do środka.

– Nie – Benitez potrząsnął głową. – Ta ziemia jest ziemią Kościoła. Ktoś, kto poprosił tu o azyl, jest chroniony prawem.

– Powiedziałem wam już, że to prawo obowiązuje tylko na poświęcanej ziemi, padre! – De Soto niemalże wypluł ostatnie słowo. Przechylił się w siodle, by spojrzeć w oczy kapłana. – To miejsce jest tylko sierocińcem i szkółką, jaką prowadzą wasi współbracia – stwierdził z naciskiem. – Nie ma tu mowy o kościelnym azylu.

– Mówiliście, a ja wam odpowiedziałem, że nie zgadzam się z waszą madrycką retoryką. Może i nie ma tutaj kaplicy, ale mieszkają tu dzieci oddane pod opiekę Kościołowi. Nie macie prawa, by je tu niepokoić.

– Dzieci? To wy je niepokoicie, pozwalając, by krył się tu znany banita. Wy je narażacie. Odsuńcie się, padre, albo polecę żołnierzom, by was odsunęli i wyważyli wrota.

– Chcecie dodać przemoc wobec osoby duchownej do pogwałcenia azylu?

De Soto wyprostował się gwałtownie.

– Cieszcie się, padre, że nie aresztowałem was jeszcze pod zarzutem pomagania temu bandycie! – wywarczał. – Zapowiadałem, że każdy, kto się na to poważy…

– …podzieli jego los, wiem – Benitez wpadł alcalde w słowo. – Więc nie tylko chcecie pogwałcić azyl, użyć przemocy, ale i grozicie mi szubienicą? Za pomoc potrzebującemu?

Padre! – De Soto, trudno powiedzieć, czy rozwścieczony, czy oburzony, tak silnie ściągnął wodze, że jego wierzchowiec przysiadł na zadzie, tuląc uszy.

Zorro uśmiechnął się ponuro, widząc, jak bardzo zdenerwowani są stojący za alcalde żołnierze. Nawet Sepulveda odsunął się o parę kroków, wyraźnie chcąc zejść swojemu dowódcy z oczu, nim ten wyda mu zapowiedziany rozkaz.

Nim de Soto opanował konia, brama sierocińca skrzypnęła lekko i zza uchylonych wrót wysunęło się dwóch zakonników, a za nimi doña Maria Valverde.

– Co tu się dzieje, alcalde? – zapytała. – Czemu zakłócacie nam świąteczny wieczór?

– Wiecie, po kogo przyjechaliśmy, doña. – De Soto skorzystał z okazji, by zmienić rozmówcę. – Odsuńcie się i wpuśćcie nas za bramę. Obiecuję, że zrobię wszystko, by dzieci nie ucierpiały.

Kobieta tylko pokręciła głową.

– Nie utrudniajcie nam zadania, doña – ostrzegł alcalde. – Może nie mogę aresztować padre Beniteza, ale was…

Doña Maria wyprostowała się.

– Możecie to zrobić, alcalde – odpowiedziała. – Możecie nas odepchnąć od bramy, wyłamać wrota i przeszukać budynki. – Ale gwarantuję wam, że o tym pogwałceniu azylu i przemocy wobec kapłana i mnie dowie się już nie tylko w Monterey, czy przeor zakonu, ale i królewski dwór. I nie groźcie mi szafotem, bo to mnie nie przestraszy. Nie potrafił tego dokonać Ramone, to i wam się nie powiedzie.

Wydawało się, że de Soto nie zwrócił uwagi na słowa doñi Valverde.

– Sierżancie! Odsunąć tych ludzi i otworzyć bramę! – polecił, samemu cofając wierzchowca.

Alcalde… – jęknął Mendoza.

– To rozkaz, Mendoza! – warknął de Soto w tej samej chwili, gdy odezwał się padre.

– Naruszycie spokój zakonnej misji w samo Nochebuena, żołnierzu? – wypomniał.

Mendoza skulił się w siodle.

– Nie, padre… – wymamrotał. – Ja nie chciałem…

– Mendoza! – De Soto zakręcił w miejscu.

– To świętokradztwo, alcalde! – Sierżant rozłożył ręce. – Padre… I doña Valverde…

De Soto rozejrzał się i w zamyśleniu szarpnął brodę. Żołnierze unikali jego spojrzenia. Ci z patrolu Mendozy, jak Cruz i Martinez, wycofali swoje wierzchowce aż na sam gościniec, inni wydawali się być pochłonięci ogłowiami, łękami siodeł czy wręcz grzywami swoich koni. Tylko Sepulveda, Aznar i Vigil stali przy murze, czekając na rozkazy, ale i oni sprawiali wrażenie, że woleliby być w tej chwili gdzie indziej.

Alcalde wyprostował się nagle.

– Zgoda, padre! – oświadczył głośno. – Skoro tak tego chcecie, to nie otwierajcie bramy! Mendoza, zostajesz tu ze swoimi ludźmi. Pilnuj, by Zorro tędy nie uciekł. I lepiej się przyłóż! Rojas! Za mną! – Ściągnął wierzchowcowi wodze i ruszył wzdłuż muru. – Jedziemy na tyły. Skoro nie możemy wejść przez bramę, przejdziemy przez mur.

Al.… – Chyba po raz pierwszy od lat padre Benitezowi zabrakło słów.

Zorro cofnął się za róg. Padre się nie powiodło, ale za to jego skromny plan układał się wręcz doskonale. De Soto za chwilę odkryje, że dwaj z sześciu wartowników zniknęli, a gdy ich odnajdzie, będzie wiedział, kto mu ułożył żołnierzy do drzemki. Jego wątpliwości co do tego, kto znalazł schronienie w sierocińcu, jeśli jeszcze jakiekolwiek miał, ostatecznie znikną. Będzie tylko mógł złościć się na siebie, że zwlekał dostatecznie długo, by banita był gotów do ucieczki.

Odczekał, aż alcalde zaczął wykrzykiwać polecenia, niewątpliwie nad głowami Ybarry i Moliny, i zagwizdał. Krótko, ostro, niemal tak, jak zawsze wzywał Tornado. Sam Tornado tylko zastrzygł uszami, w końcu Zorro siedział już wygodnie w siodle, ale moment ciszy i nagły hałas zaraz potem były jasną wskazówką, jak ten dźwięk odczytał de Soto.

Alcalde i żołnierze wyjechali z sadu chwilę później, zbici w jedną gromadę, bez szyku czy ładu.

Feliz Navidad, señores – przywitał ich Zorro i zasalutował gestem dłoni.

Feliz… – odpowiedział Mendoza i urwał, przestraszony.

De Soto otrząsnął się.

– Brać go!

Zorro tylko zasalutował do kapelusza i spiął Tornado. Ogier właściwie odczytał sygnał i ruszył z miejsca cwałem, a człowiek niemal położył się na końskiej szyi, by ułatwić mu bieg. Tego wieczoru nie było już czasu na zabawę w uniki i przeciąganie pogoni, na kuszenie na granicy strzału i mylenie tropów.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 38Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 40 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *