Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 38

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Ech, myślałam, że będę szybsza… Arianko, dziękuję za sprawdzenie!


Rozdział 38. Prawo azylu


Noc była nieprzyjemnie zimna, przypominając , że do Navidad pozostało już niewiele ponad tydzień. Może nie był to prawdziwy mróz, jak gdzieś w górach, ale powietrze miało ostry, metaliczny posmak, przywodzący mu na myśl śnieg. Jeśli by się jeszcze bardziej ochłodziło, sady mogły ucierpieć.

Teraz jednak nie myślał o pączkach na gałęziach drzew pomarańczowych czy jabłoni, ani nawet o wędrowcach i co uboższych rolnikach. Leżąc na dachu koszar przysłuchiwał się dobiegającemu spod niego nierównemu, ale za to bardzo donośnemu chrapaniu. Żołnierze w sali poniżej niewątpliwie spali głębokim, zdrowym snem bardzo zmęczonych mężczyzn.

uśmiechnął się do siebie. Mendoza bardzo energicznie zadbał, by jego podwładni mieli pracowite popołudnie. Nie było już mowy o egzekucji, za to zaczynał się pościg. Zaraz po wyjeździe de Soto sierżant pomaszerował do gospody, by powiadomić zebranych tam mieszkańców o wyjeździe alcalde i tym, co odkryto w zgliszczach, a potem poderwał na nogi pozostałych żołnierzy. Rojas i pozostali może i byli znużeni po nocnym alarmie, ale gdy usłyszeli, co Landa przekazał sierżantowi, od razu ruszyli do stajni. Gdyby nie to, że w areszcie prócz pary staruszków byli zamknięci desperados, których ktoś musiał dopilnować, garnizon Los Angeles pozostałby na to popołudnie zamknięty i pusty. A tak Mendoza zgodził się, by Cruz i Gomez dołączyli do wyjeżdżających, sam zaś został z pozostałą trójką, jako odpowiedzialny przed alcalde za bezpieczeństwo Los Angeles i więźniów.

Dziewięciu żołnierzy to jednak było niewiele. De Soto mógł szukać Paeza na gościńcu do Santa Paula, skąd cieśle przyjechali, ale drogi przy prowadziły przecież także w innych kierunkach. Rojas i pozostali wrócili więc przed zmierzchem, z pustymi rękoma, pokryci kurzem i zmęczeni tak, że ledwie wmusili w siebie posiłek, ku zmartwieniu señory Antonii, która tego wieczoru szczególnie pilnowała ich talerzy. Teraz spali i nie zapowiadało się, by cokolwiek mogło ich łatwo obudzić. Nawet wartujący przy bramie Munoz, choć nie brał udziału w popołudniowym pościgu, nie zajął swego zwykłego stanowiska, tylko ukrył się za skrzydłem wrót, gdzie mógł spokojnie siąść na ziemi, bez obaw, że zostanie przedwcześnie zauważony przez kogoś z zewnątrz. Nie było w tym nic dziwnego. On, Garcia i Martinez, pod nieobecność kolegów, musieli zająć się wszystkimi tymi drobnymi, a mozolnymi sprawami, jakie trzeba codziennie wykonywać w koszarach.

W ten sposób garnizon w Los Angeles nie miał tej nocy zbytniej ochoty na zwracanie uwagi na jakiekolwiek hałasy. porzucił swoje stanowisko obserwatora i ostrożnie przeszedł na dach aresztu. Wprawdzie parę tygodni temu alcalde kazał klapę w dachu zabić deskami, ale banita zdążył już obluzować gwoździe i na razie nic nie wskazywało na to, by to wejście zostało znów zablokowane. Może de Soto zrezygnował z tego, przekonany o daremności takiego utrudniania, a może planował to jakoś kiedyś wykorzystać, gdy już wiedział, jaką drogą składa mu wizyty jego prześladowca, dość, że kiedy spróbował unieść klapę, uchyliła się bezszelestnie.

Na dole nie było ciemno. Łojówki ustawione w załomach muru oświetlały cele i więźniów. Czwórkę desperados–rewolucjonistów, pechowych wysłanników Francisco Escalante, zamknięto w tej zewnętrznej, ale señora Jonesa i jego żonę Mendoza przeniósł do tej położonej najdalej od wejścia, gdzie było najzaciszniej. Zadbał też, by przed zimną nocą zanieść im nie tylko sienniki, ale i dodatkowe koce, a señora Antonia przygotowała dla uwięzionych ciepłą kolację.

Ku zaskoczeniu Zorro, który spodziewał się, że zastanie starszego mężczyznę i jego żonę śpiących, señor Jones stał właśnie przy wejściu do celi i manewrował czymś przy zamku, a jego żona, otulona kocem, przyglądała się temu uważnie. Chwilę później zasuwa szczęknęła cicho i dwójka więźniów wymknęła się na korytarz. Señora Jones potknęła się i mąż ją podtrzymał, ale oboje zaskakująco cicho podkradli się do drzwi wyjściowych. Tu mężczyzna znów zaczął swoje manipulacje.

Banita ostrożnie opuścił klapę. Liczył na to, że señor Jones i jego żona nie wpadną w panikę i pozwolą sobie pomóc, bo ktoś, kto wyruszał w drogę w tych niebezpiecznych czasach, musiał umieć zachować zimną krew wobec zagrożenia, ale to była niespodzianka, jakiej się nie spodziewał. Ten starszy, niedowidzący mężczyzna okazał się być znacznie bardziej przedsiębiorczy niż po nim oczekiwał.

Teraz miał niewiele czasu. Zeskoczył na ziemię i pobiegł do magazynu po przeciwnej stronie podwórza. Ledwie przylgnął tam do dachówek, drzwi aresztu skrzypnęły cicho. Widział stąd, jak señora Jones wychyla się na moment, obserwując podwórze i za chwilę oboje wyślizgują się na zewnątrz. Kobieta poprowadziła męża pod ścianą w stronę wyjścia, nieświadoma błędu, jaki właśnie popełniali.

Señora Jones nie dostrzegła Munoza za połówką tak zachęcająco uchylonej bramy. Żołnierz skulił się w wąskiej przestrzeni pozostałej między skrzydłem a ścianą, dodatkowo zasłonięty cieniem, bo zwyczajowa pochodnia znajdowała się na zewnątrz murów. Drzemał albo wręcz głęboko zasnął, niespostrzeżony przez uciekających, za to doskonale widoczny dla Zorro.

Jonesowie byli coraz bliżej bramy. Munoz nadal się nie poruszał. szedł, niczym cień, po kalenicy magazynu. Teraz mógł zrobić tylko jedno. Gdy żołnierz się obudzi, skoczyć między niego i uciekinierów, może nawet ogłuszyć, by nie podniósł alarmu. To byłoby nawet dobre rozwiązanie. Nieprzytomny wartownik i na jego mundurze czy bramie zdejmowały z Mendozy ciężar winy za ucieczkę więźniów, zmniejszały karę, jaka nieuchronnie spadnie na sierżanta po powrocie de Soto. Nawet jeśli señorowi i jego żonie uda się wydostać na własną rękę, uznał Zorro, on wróci do aresztu, by zostawić znak.

Uciekinierom zostało do przejścia jeszcze tylko parę kroków. Teraz brama zasłaniała nie tylko żołnierza przed nimi, ale i ich przed nim. Mieli więc szansę, by przejść niezauważeni, jeśli tylko nie obudzą Munoza. Poruszali się tak cicho, że banita słyszał lamenty kojotów gdzieś na wzgórzach za i skrzyp piasku pod butami señora Jonesa.

Tę ciszę nieoczekiwanie złamało nagłe przekleństwo gdzieś w głębi podwórza. Señora Jones krzyknęła mimowolnie, przestraszona. obejrzał się. Jeden z desperados klęczał za kratą zewnętrznej celi i wyciągał rękę, wskazując na zbiegów. Munoz szarpnął się, obudzony, i poderwał na nogi. Nim jednak pchnął skrzydło bramy, banita zeskoczył obok niego.

– Nie ruszaj się – syknął.

Munoz tylko kiwnął głową i puścił muszkiet. Za plecami zabrzmiało kolejne, jeszcze głośniejsze przekleństwo, gdy uwięziony desperado zdał sobie sprawę, że żołnierz nie zatrzyma uciekających. Jonesowie też zamarli, w bladej twarzy kobiety szeroko otwarte oczy przypominały czarne dziury.

– Uciekajcie! – polecił im Zorro, wskazując na otwartą bramę. – Na zewnątrz, szybko!

Obejrzał się na żołnierza. Munoz uniósł mimowolnie rękę, zasłaniając się przed ciosem. pokręcił lekko głową i szeregowy opuścił posłusznie dłonie, przymykając oczy. Mężczyzna w celi raz jeszcze zaklął i zaczął wrzeszczeć.

– Alarm! Alarm!

Jonesowie byli już za bramą. Banita chwycił Munoza za kark. Żołnierz osunął się na ziemię, nieprzytomny, a skrzydło bramy zamknęło się z trzaskiem pod naporem jego ciała. narysował nożem swój znak na wrotach i wspiął się na górę. Obejrzał się jeszcze, nim zeskoczył. Dostrzegł światło w kwaterze Mendozy i drugie, w koszarach, ale nikt jeszcze nie wybiegł z budynku.

Uciekinierzy nie odeszli daleko. Kobieta upuściła koc i opierała się o mur, a jej mąż ją z trudem podtrzymywał, mówiąc coś półgłosem, nagląco, ale bez efektu. Gdy zobaczyła za jego plecami czarno odzianą postać, jęknęła, ale nie zrobiła choćby kroku.

Señora

– Moja żona zasłabła! – Słaby wzrok Jonesa okazał się być dla niego pewnym błogosławieństwem, bo mężczyzna niczym nie dał po sobie poznać, że niepokoi go dziwacznie odziany mężczyzna.

tylko zacisnął zęby. W tej chwili liczył się czas. Mendoza bez wątpienia będzie zwlekał z pogonią, chcąc mieć pewność, że nie dościgną więźniów, ale nie mógł odkładać tego w nieskończoność, a w każdym razie nie bez osobistego ryzyka. Słabość señory Jones nie pozostawiała więc zbyt wielkiego wyboru. Jedynym położonym w pobliżu miejscem, co do którego mógł mieć pewność, że nikogo nie narazi ukrywając tam zbiegów, był kościół.

Kobieta znów jęknęła, gdy ją podniósł, ale nie protestowała. Oddychała płytko, mimo zimnej nocy twarz miała pokrytą drobniutkimi kropelkami potu i Zorro, a raczej Diego zaniepokoił się o stan jej serca. Aresztowanie, groźba egzekucji męża i nerwowe napięcie nocnej ucieczki mogły okazać się dla niej zbyt wielkim ciężarem.

Wnętrze kościoła rozświetlała tylko lampka przed ołtarzem, w mroku połyskiwały słabo złocenia figur, powietrze było przesycone zapachem kadzidła i ciepłe.

– Gdzie jesteśmy? – Jones szedł do tej pory posłusznie, trzymając się skrawka koca, którym otuliła się jego żona, ale teraz zwrócił uwagę na zmianę otoczenia.

– To kościół – szepnęła señora.

– Zostaniecie tutaj, aż wrócę – polecił Zorro. – Tu jesteście bezpieczni.

Hałas na zewnątrz świadczył, że Mendoza uznał dalsze opóźnienie za zbyt ryzykowne. Oddział żołnierzy pognał cwałem w stronę wyjazdu z pueblo. O ile mógł się zorientować, wyjechali wszyscy lub prawie wszyscy.

– Co się dzie… To wy, Zorro? – Padre Benitez poprawił narzucony na nocną koszulę habit, pospiesznie wiążąc opasujący go sznur.

– Dwoje ludzi potrzebuje azylu, padre – odparł banita. – Udzielicie im schronienia w sanktuarium?

READ  Miłosny napój numer 9 - rozdział 3

– Ktokolwiek szuka tu pomocy, nie zostanie odprawiony. – Kapłan dostrzegł skuloną w ławce kobietę. – Moja córko, jesteście tu całkowicie bezpieczni.

Alcalde… – odezwał się Jones.

– Nawet alcalde nie może pogwałcić prawa kościelnego azylu – odparł Benitez surowo. – A gdy nie ma go w pueblo, żołnierze tym bardziej się nie poważą.

nie przysłuchiwał się dalej, tylko wymknął na zewnątrz. Nadal miał niewiele czasu. Żołnierze, wyjeżdżając, zostawili bramę garnizonu szeroko otwartą. Mogło to być dla niego zaproszenie, by posunął się jeszcze o krok dalej i zadbał o dobytek Jonesów, ale też oznaczać, że nie będą zbyt długo krążyć po nocy w daremnej pogoni i szybko wrócą.

Omal nie zdążył. Wprawdzie na straży pozostali tylko Garcia i pechowiec Munoz, ale i tak, zanim obezwładnił obu wartowników i zaprzągł konia, słyszał już wracający pościg. Ukrył się w zaułku w ostatniej chwili, dosłownie na moment przed tym, jak żołnierze wpadli w krąg światła przed bramą. Ale udało się i był teraz pewien, że wystarczy mu odczekać, aż wszyscy w garnizonie zasną, by señor Jones i jego żona mogli bezpiecznie ruszyć dalej.

Kiedy jednak wszedł z powrotem do kościoła, pierwszym, co zobaczył, był doktor Hernandez pochylony nad skuloną w ławce señorą. Kobieta najwidoczniej ponownie zasłabła i kapłan sprowadził do niej lekarza. Teraz stał obok, wyraźnie zmartwiony, podobnie jak señor Jones.

Señora potrzebuje co najmniej kilku dni odpoczynku… – mówił właśnie Hernandez.

– Ale gdzie się ukryjemy? – Siedzący przy żonie Jones nie ukrywał swego lęku. –Doktorze, czy nie możecie…

– Żadne lekarstwo nie zastąpi spokoju. – W głosie lekarza nie było wahania. – Señora nie może jechać dalej, nie, jeśli cenicie jej życie.

Jones pochylił głowę, godząc się z tym wyrokiem. Hernandez podał kobiecie kubek z jakimś napojem i podtrzymywał ją, gdy piła. Zorro, wpółukryty za filarem, zaczął się zastanawiać, jaka wymówka pozwoliłaby mu na zabranie Jonesów do hacjendy tak, by nie ściągnąć na ojca i Victorię gniewu de Soto.

– Znam miejsce, gdzie będziecie bezpieczni – odezwał się nagle padre. – Kilka mil stąd jest należący do kościoła sierociniec. Alcalde nie przyjdzie na myśl, by was tam szukać.

– Jesteście pewni, padre? – odezwał się Zorro. Skupieni przy ławce mężczyźni drgnęli i obejrzeli się w jego stronę.

– De Soto, nawet jeśli by się dowiedział, gdzie szukać zbiegów, nie odważy się wtargnąć na teren misji, a hacjenda Portillo już od lat do niej należy – powiedział spokojnie Benitez. – Nie obawiaj się o nas, Zorro.

– Zorro? – Jones przechylił głowę w bok, jakby usiłując spojrzeć jednym okiem. Zorro zobaczył, że mężczyzna mruży powieki, jakby raziło światło świec.– Ten słynny banita?

– Tenże sam, señor. – Zorro nie widział powodu, by zaprzeczyć. – Wasz wóz stoi za kościołem.

Gracias, Zorro – wtrącił się padre. – Ale będzie lepiej, jeśli to ja zawiozę señora Jonesa i jego żonę do hacjendy.

Zorro tylko skinął głową w podzięce i cofnął się do wyjścia. Padre miał rację. Mógł bez obaw zaprowadzić uciekinierów do względnie bezpiecznego schronienia w misyjnym sierocińcu, a w tym samym czasie on i mogli jeszcze przepatrzyć okolicę, wypatrując ognisk. Rojas powrócił z pościgu za Paezem z pustymi rękoma, ale to nie znaczyło, że i Zorro się nie powiedzie.

x x x

De Soto zjawił się w Los Angeles dopiero po dwóch dniach. Wjechał do krótko po sjeście, na tak znużonym koniu, że aż dziwnym było, iż jest jeszcze zdolny iść. Za alcalde podążał i pozostali żołnierze, na równie wyczerpanych wierzchowcach, wszyscy pokryci kurzem tak, że granatowe mundury przybrały płową barwę.

Diego, który właśnie wyszedł od doktora Hernandeza, zatrzymał się na widok przejeżdżającego oddziałku. Przez chwilę obserwował, jak zsiadają z koni przy bramie garnizonu, ale zaraz ruszył pospiesznie do swego biura. Nie było trudno odgadnąć, widząc w jaki sposób jechali, pochyleni w siodłach i obojętni na otoczenie, że pościg był daremny. De Soto nie doścignął Paeza i jego ludzi.

Zorro też nie miał się czym pochwalić. Cieśle zniknęli bez śladu. Nie udało mu się nawet ustalić, kiedy załadowali maszyny na wóz i wyprowadzili go poza pueblo. Ślady, które musieli pozostawić, zniknęły zatarte przez dziesiątki stóp i kopyt. Jedno było pewne. Zdążyli opuścić okolice Los Angeles, zanim ruszyła za nimi pogoń. Pod nieobecność alcalde kapral Rojas z żołnierzami, vaqueros i peoni przetrząsnęli wszystkie arroyo, kaniony, myśliwskie szałasy i opustoszałe po zatrutej wodzie gospodarstwa. Kilku młodych caballeros pojechało też do okolicznych z pytaniem, czy nie widziano tam trójki mężczyzn z wozem załadowanym dziwaczną maszyną. Bezskutecznie. Wydawało się, że podpalacze zapadli się pod ziemię.

Po dwóch nocach spędzonych w siodle, kiedy to przeszukiwał podnóże wzgórz San Bernardino i okolice szlaku do San Pedro, Zorro doszedł do wniosku, że to de Soto ruszył z pogonią w najwłaściwszym kierunku. Paez przybył z Santa Paula, miał tam wspólników, ludzi, od których sprowadził drewno. Musiał uciekać prosto do nich. Jeśli wóz wyruszył jeszcze przed pożarem, a jego woźnica jechał szybko mimo nocy, zdążył dotrzeć na miejsce, jeszcze zanim wyruszyła pogoń. Pozostawała tylko nikła szansa, że w swoim podpalacze uznają się za bezpiecznych i zamarudzą z dalszą ucieczką dostatecznie długo, by de Soto ich dogonił. Jednak najwidoczniej Paez nie popełnił takiego błędu i pogoń alcalde okazała się daremna.

Ta nowina była tym gorsza, że Jonesowie nie opuścili jeszcze Los Angeles i wszystko wskazywało na to, że nie odjadą prędzej niż po Nowym Roku. Señora poważnie się rozchorowała. W sierocińcu troskliwie się nią opiekowano, a lekarz był dobrej myśli, lecz Diego wiedział, że wszystkie te starania mogły zostać zaprzepaszczone, gdyby alcalde odkrył, choćby przez przypadek, kto ukrywa się w dawnej hacjendzie Portillo. Wprawdzie opiekunowie pouczyli dzieci z sierocińca, by zachowywały obecność nieoczekiwanych gości w tajemnicy, ale doktor Hernandez musiał regularnie doglądać chorej i dzielił swój czas pomiędzy nią a Figuarroę. Padre Benitez mógł twierdzić, że de Soto nie poważy się wtargnąć na teren należący do misji, nawet po to, by aresztować uciekinierów, lecz Diego nie miał takiej pewności. Po pożarze, w którym niemal na pewno stracił żołnierza, bo Gustavo wciąż trwał w zawieszeniu między życiem a śmiercią, i po rozczarowaniu nieudanym pościgiem, Ignacio mógł poszukać czegoś, co pozwoliłoby mu przypomnieć mieszkańcom Los Angeles o władzy alcalde.

Młody de la Vega zgarnął z biurka kilka notatek i ruszył do gospody. Na werandzie stało już paru innych caballeros, wśród nich don Alejandro, i de Soto zrezygnował z zamknięcia się w kwaterze. Szedł teraz przez plac, a za nim pospiesznie podążał Mendoza. Dla każdego, kto znał sierżanta, było jasne, że jest on bardziej niż przestraszony. Gdy mijali fontannę, alcalde nagle się zatrzymał. Ściągnął z dłoni zakurzone rękawice i uderzył nimi w mijany murek z takim trzaskiem, że Mendoza wzdrygnął się mimowolnie. De Soto wycedził coś cicho i ruszył w stronę gospody, a sierżant poprawił nerwowo kołnierz kurtki, nim podążył za dowódcą.

Ignacio bez słowa minął zebranych na werandzie i podążył do wnętrza gospody. Gdy siadł ciężko na swoim zwyczajowym miejscu za stołem, caballeros zebrali się dookoła. Popatrzył na nich ponuro. Zdążył, idąc przez plac, rozpiąć sobie kurtkę i bardzo nieregulaminowo poluzować fular. To, oraz kurz na nieogolonych policzkach zmieszany z siwizną sprawiało, że de Soto wyglądał wyjątkowo mizernie, gdy tak siedział, oparty o ścianę, wyciągając przed siebie nogi.

– Zbiegli – powiedział tylko to jedno słowo.

Ktoś z tyłu syknął cicho, ze skrywaną furią. Nim ktokolwiek zadał jakieś pytanie, pomiędzy zebranymi przecisnęła się Juanita i postawiła przed alcalde dzbanek i kubek. De Soto duszkiem wypił zawartość i odetchnął z ulgą. Gdy dziewczyna znów napełniła naczynie i cofnęła się między caballeros, odprowadził ją zamyślonym spojrzeniem.

– Co z wspólnikami Paeza? Tymi z Santa Paula? – zapytał w końcu don Alejandro.

– Uciekli wszyscy. – Ignacio wypił jeszcze łyk, znów westchnął i poprawił się na krześle.– Zdążyli zebrać manatki i umknąć, nim tam dotarliśmy. Miejscowy alcalde był nawet pomocny, rozesłał patrole, ale na nic. Nie powiodło się ani jemu, ani nam.

Oparł łokcie na stole i wsparł czoło na dłoniach.

– Trzy dni zmarnowane – mruknął.

– Nie zmarnowane, alcalde – odparł starszy de la Vega. – Ścigaliście podpalaczy. Gdyby nie wasza pogoń, nie musieliby uciekać z Santa Paula, a to, co się stało, uszłoby im płazem.

Zebrani za caballeros peoni zamruczeli potakująco. De Soto uniósł głowę i spojrzał na otaczających go ludzi nie kryjąc zaskoczenia.

– I to wam wystarczy? – spytał. – Że ich ścigałem?

– Nikt nie powiedział, że każdy pościg musi być udany – odezwał się don Hernando.

De Soto skrzywił się mimowolnie i don nieznacznie potrząsnął głową. Widział, na co spojrzał w tej chwili alcalde.

– Wam, jak już usłyszałem, też się nie powiodło? – De Soto mimo znużenia zdołał wykrzesać z siebie zwykłą uszczypliwość.

– Niestety. Mamy za to pewność, że w okolicy Los Angeles nie ma więcej desperados. Poza tą czwórką w areszcie.

– No tak, ta czwórka. – Alcalde wstał. – Później ogłoszę, co z nimi będzie. A teraz wybaczcie mi, señores. Trzy dni w siodle to stanowczo o dwa za dużo.

Ruszył do drzwi, gdy nagle zatrzymał się, jakby tknięty ową myślą.

– De la Vega! – Okręcił się w miejscu rozglądając się po zebranych i odetchnął, gdy dostrzegł młodego caballero stojącego przy schodach. – Opisaliście w waszej gazecie ten pożar?

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 1

– Tak, don Ignacio. – Tym razem Diego nie zapomniał o zwyczajowym tytule.

– Dodajcie do artykułu portrety tych drani.

Diego zawahał się.

– To może opóźnić wydanie… – zauważył.

– Lepiej, żeby nie opóźniło – rzucił de Soto. – Jeśli dobrze pamiętam, to w piątek ma być wielki jarmark, czyż nie? Będą kupcy i goście z innych pueblo. Widziałem tę twoją gazetkę w rękach caballeros w Santa Paula, a teraz będzie okazja, by trafiła nawet daleko od Los Angeles. Jeśli będą w niej podobizny tych łajdaków, może trafią na jakiegoś uczciwego alcalde.

– Nie rozważacie listu gończego? – odezwał się da Silva, zanim Diego odpowiedział.

– A mamy pieniądze na nagrodę? – odpowiedział mu pytaniem Ignacio. – Kasa jest pusta. Zapłaciłem Paezowi z góry za robociznę i drewno.

I po tej ostatniej rewelacji obrócił się na pięcie i wyszedł.

x x x

Rok w rok, ostatni jarmark przed Navidad ściągał do Los Angeles licznych kupców. Gospoda pękała w szwach, wozy tłoczyły się po zaułkach i podwórzach, a plac pośrodku zastawiały ciasno kramy, na których wykładano najrozmaitsze towary, od wyrobów miejscowych rzemieślników po te przywożone z drugiej strony oceanu czy kontynentu. Sukno z Anglii i płótna z Luizjany, chińskie jedwabie i francuskie koronki, porcelana z odległej Saksonii i miski ze znacznie bliższych garncarni, kawa, herbata, głowy cukru i przyprawy z południa i wschodu, metalowe kociołki i misterne pozytywki… Wszystko to leżało bez ładu i składu, jedne rzeczy w belach i zwojach, inne w wyściełanych koszach i skrzyniach czy beczułkach.

W tym roku jednak przybyło znacznie mniej handlarzy, a to co przywieźli, było ledwie ułamkiem dawnej różnorodności. Nikt nie miał wątpliwości, dlaczego tak się stało. Rewolucja była już tuż za progiem, nawet El Camino stał się niebezpiecznym szlakiem i każdy, kto cenił sobie swoje życie i majątek, zastanawiał się dwa razy, nim wyruszył w drogę. Nikt nie ryzykował kruchego szkła czy porcelany, cennego cukru czy jedwabiu, kiedy to wszystko mogło zostać rozwleczone gdzieś na pustkowiach przez bandę desperados mieniących się rewolucjonistami. Albo przez niemal regularny oddział, bo i takie, wedle przybyłych, krążyły już po Meksyku. Buntownicy, jak ich z niesmakiem określał de Soto, dorobili się już własnej armii, mundurów i generałów.

Kupcy zatrzymali się w gospodzie, zajmując większość nowych pokoi, aż señora Antonia z prawdziwą dumą pokazała doñi de la Vega księgę gości. Wprawdzie zysk nie był tak wielki, jak Victoria się spodziewała, większe wpływy miała raczej ze sprzedaży wina, ale pokrył do końca rachunek señora Nacho za przebudowę i to, co do tej pory wydała na dostawców. Doña de la Vega nie miała zamiaru więc narzekać. Zresztą nie tylko ona. Sami handlarze nie sprawiali wrażenia, że spodziewają się szczególnych zarobków. Ludzie tłoczyli się dookoła straganów, mniej zainteresowani kupowaniem i wydawaniem tych nielicznych pesos, jakie jeszcze posiadali, a bardziej nowinami i plotkami.

W tej atmosferze nowy numer Guardiana rozszedł się błyskawicznie. Młody de la Vega musiał nawet dodrukować kilkanaście egzemplarzy podczas sjesty dla tych gości, którzy nie zdążyli kupić ich wcześniej. Historia pożaru była tego dnia czytana wielokrotnie i szeroko komentowana, bo każdy chciał dodać do niej swoje obserwacje i przypuszczenia. Pomysł de Soto, by dołączyć do artykułu chociaż uproszczone portrety Paeza i pozostałych, choć przysporzył Diego sporo dodatkowej pracy, miał szansę się sprawdzić. Część przejezdnych otwarcie twierdziła, że jeśli natrafią na podobnych ludzi, powiadomią i miejscowego alcalde, i prześlą wieść do Los Angeles.

Tymczasem, choć wśród ludzi na placu panowało ożywienie i, pomimo skromności oferowanych towarów, nastrój radosnego oczekiwania na nieodległe już świętowanie, to humory grupy caballeros zebranych w gospodzie dookoła stołu alcalde nie należały do najradośniejszych.

– Jak to? – zapytał po raz kolejny don Hernando, który najwyraźniej nie mógł się pogodzić z błędem popełnionym przez de Soto.

– Zapłaciłem im z góry – powtórzył alcalde. Siedział oparty o ścianę, obracając w palcach kubek z winem. – Cena za drewno była niewysoka, więc uznałem, że mogę przekazać Paezowi resztę należności za pracę, którą mieli dla nas wykonać. Navidad przecież już za parę dni, czyż nie? Nie przewidziałem, że opłacam oszusta i mordercę! – warknął gniewnie, odstawiając kubek z głośnym stuknięciem. – Cóż, macie teraz dowód, czym się kończy zaufanie.

Wstał i wyszedł.

Caballeros spojrzeli po sobie.

– Diego? – odezwał się don Alejandro.

– Tak, ojcze?

– Jak wygląda nasza sytuacja? Przyglądałeś się temu, co pozostało?

Młody de la Vega wyciągnął swoje notatki. Ostatnią noc on i Felipe spędzili nad obliczeniami i rysunkami, szukając sposobu, by zminimalizować straty.

– Nie jest dobrze – powiedział spokojnie. – Ale też nie jest tak źle, byśmy nie znaleźli rozwiązania.

Rozłożył na stole pokryte rysunkami arkusze.

– A więc – zaczął – mamy przygotowane wykopy i zbiorniki na wodę…

x x x

Następnego dnia Diego pojechał do sierocińca wraz z padre Benitezem. Dzień targowy był okazją dla mieszkańców i okolic, by zostawić u kapłana rozmaite, mniej czy bardziej przydatne podarunki i co roku, po tym ostatnim jarmarku przed Navidad, wóz padre był załadowany wyjątkowo czubato. Ten rok nie był wyjątkiem od reguły. Mieszkańcy Los Angeles, nawet mimo własnych kłopotów, nie zapominali o misji i wychowywanych w niej dzieciach.

Zwykle to Victoria pomagała zakonnikowi przy zbiórce i to ona jechała z nim, by przekazać dzieciom te przedświąteczne prezenty, ale tym razem Diego stanowczo zaprotestował. Jonesowie wciąż byli w sierocińcu i młody de la Vega nie chciał ryzykować, by w razie jakichkolwiek kłopotów jego żona znalazła się w samym centrum zamieszania.

Że jego przeczucia i obawy były słuszne, przekonał się, widząc hacjendę. Granatowe i czerwone mundury były doskonale widoczne na białym tle muru. Pięciu, nie, sześciu żołnierzy stało przed bramą, a pomiędzy nimi widać było siwe włosy de Soto.

– Czekałem na was, padre – rzucił alcalde zamiast powitania, gdy wóz kapłana dotoczył się do furty.

Benitez uśmiechnął się.

– Przyjechaliście z darami dla sierot? – zapytał, zsiadając z kozła. Diego przejął lejce, by wprowadzić wóz w obręb murów, jak tylko wrota zostaną otwarte.

– Nie – odparł sucho de Soto i obejrzał się na wóz. – Co ty tu robisz, de la Vega?

– Pomaga mi – odezwał się padre, nim Diego zdążył odpowiedzieć. – Zwykle to doña Victoria przywozi tu zebrane podarunki dla dzieci, ale że w tym roku spodziewa się własnego…

Alcalde przewrócił oczyma, poirytowany.

– No tak, mogłem się tego spodziewać. Jak to wie całe Los Angeles, młody de la Vega cały czas kręci się dookoła żoninej spódnicy! – westchnął. – Diego, czy możesz być tak uprzejmy i zostawić nas na chwilę samych? – wycedził z nieskrywaną ironią. – Obiecuję nie czynić zakusów na te cenne dobra, jakie tu przywiozłeś w zastępstwie żony.

Padre Benitez lekkim uniesieniem brwi dał do zrozumienia, że zgadza się z żądaniem de Soto i Diego już bez wahania zeskoczył z kozła. Grupka żołnierzy też się odsunęła o paręnaście jardów dalej, aż do rogu muru, więc skierował się w ich stronę. To było dość daleko, by nie dosłyszeć, co Ignacio powie padre, jeśli tylko nie podniosą głosu, ale też i alcalde nie usłyszy, o czym będzie rozmawiał młody de la Vega.

Jednak, choć chciał się dowiedzieć, co ściągnęło Ignacio do sierocińca, spojrzenia żołnierzy nie zachęcały do rozmowy. oparł się o mur i zapatrzył gdzieś ponuro, a jego podwładni bardzo starali się nie zerkać w stronę bramy.

Diego mógł tylko zgadywać, co się dzieje. Oddziałek Domingo był, w powszechnym przekonaniu mieszkańców Los Angeles, najbardziej posłuszny rozkazom alcalde. Co było o tyle prawdziwe, że zazwyczaj nie było mowy, by ci żołnierze opóźniali wykonanie rozkazu czy udawali, że czegoś nie widzą, jak to robili niekiedy ludzie Mendozy czy Rojasa. Sam więc fakt, że to z nimi przybył tutaj de Soto, nasuwał Zorro nieprzyjemne podejrzenia. Tym niemniej podejrzenia podejrzeniami, plany alcalde planami, a podwładnym Sepulvedy nie podobała się perspektywa wtargnięcia na teren misji. Tak jak powiedział padre, sierociniec w hacjendzie Portillo był ziemią Kościoła i można było się odwołać do powszechnie uznawanego prawa azylu. Owszem, to byłaby dość obszerna interpretacja tego prawa, a de Soto miał do tych kwestii nader swobodne podejście, z wrodzonego cynizmu czy po doświadczeniach wojny, więc Zorro martwił się możliwym odkryciem przez niego kryjówki Jonesów. Ale teraz, widząc wyraźny niepokój żołnierzy nieco się uspokoił. Uświadomił sobie, że większość z nich była, tak jak Mendoza czy Checa, wychowankami klasztornych przytułków. Alcalde mógł nawet nie spodziewać się, na jaki opór natrafi, nakazując im przekroczyć bramę.

A może właśnie to przewidział i dlatego chciał wpierw porozmawiać z padre? Młody caballero oparł się o mur, naśladując kaprala, i nie zwracając uwagi na to, że zwietrzałe wapno bieli mu marynarkę. Pozornie zapatrzył się przed siebie, ale w rzeczywistości obserwował każdy ruch kapłana i de Soto, każdy gest. Ignacio, jak na razie, za dobrze się kontrolował, by podnieść głos i tym samym zdradzić, po co się tu zjawił, ale padre Benitez nie miał zamiaru protestować po cichu i dodatkowo podkreślał gestami swe oburzenie żądaniami alcalde.

Wreszcie de Soto zapytał o coś, co sprawiło, że zakonnik zamarł w bezruchu. Powoli opuścił ręce, pochylił się, potarł dłonią tonsurę, jakby namyślając się nad odpowiedzią. Odpowiedział w końcu alcalde cicho, ale pewnie. Ten powoli pokręcił głową. Gdy policzki kapłana poczerwieniały, de Soto raz jeszcze uśmiechnął się triumfująco, cofnął się o krok i wskazał na bramę, a potem ruszył w stronę żołnierzy.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 47 Początek współpracy

– Sepulveda!

Domingo wyprostował się niczym podczas musztry.

– Rozstaw posterunki! Otoczenie hacjendy ma być pod strażą, do odwołania! – machnięciem ręki de Soto wskazał, co ma na myśli. – De la Vega, możesz podejść, nie będę was dłużej zatrzymywać.

Brama misji już się otwierała, więc Diego nie zadawał zbędnych pytań. Nie musiał. Padre milczał, kiedy doprowadzali wóz do magazynu i gdy z pomocą starszych wychowanków młody de la Vega rozładowywał jego zawartość, ale kiedy już wszystkie kosze i worki zostały pownoszone pod dach, machnął ręką, nakazując caballero pójść za sobą.

– De Soto podejrzewa, że na terenie hacjendy ukrywa się Zorro – powiedział kapłan, ledwie oddalili się o parę kroków od składziku.

Diego stanął jak wryty.

– Skąd mu to?…

– Gospodyni Hernandeza. – Głos Beniteza był ponury i Diego mu się nie dziwił. Wcześniej ani razu nie pomyśleli o tej luce w całej sieci kłamstw i zabezpieczeń, jaka chroniła Zorro i zbiegów. – Gdy ją zapytał, dokąd lekarz codziennie wyjeżdża, powiedziała mu o misji. Połączył to z tym, że ten płonący dach spadł na ciebie i Gustavo… – Nieoczekiwanie padre spojrzał podejrzliwie na młodego caballero. – Tobie naprawdę nic się wtedy nie stało?

– Nic, co by wymagało pomocy lekarza. – Diego potrząsnął głową. – Czego on od was zażądał, padre?

– Przysięgi, że Zorro tu nie ma. – Widząc zaskoczenie caballero, Benitez wyjaśnił. – Przysiągłem mu, że nie ma go na terenie otoczonym murem sierocińca.

– Nie uwierzył. – To było bardziej stwierdzenie, niż pytanie. Diego za dobrze widział uśmiech, z jakim de Soto przyjął odpowiedź padre. On sam z kolei nie mógł się teraz nie uśmiechnąć, słysząc jak precyzyjnie zakonnik sformułował swoje zapewnienie.

– Nie! – Kapłan prychnął gniewnie.

– Ta pomyłka działa na naszą korzyść, padre – stwierdził Diego, nadal z łobuzerskim uśmiechem. – Gdy Jonesowie zechcą nas opuścić, Zorro pozwoli Ignacio przekonać się, że powinien był uwierzyć w wasze zapewnienia. A na razie…

Benitez westchnął i z nagłą rezygnacją pokręcił głową.

– Na razie żołnierze nie wejdą na teren misji, jeśli to cię niepokoi, Diego – odparł. – Tym niemniej, martwi mnie, że on, choć domagał się przysięgi, był pewien, że skłamałem. Martwi mnie – powtórzył – bo to dowodzi, że on sam jest do tego zdolny.

– Czy nie przekonaliśmy się o tym wcześniej, padre?

– Wiem, tym niemniej… Miałem nadzieję… – Kapłan westchnął raz jeszcze i rozejrzał dookoła. – Zostawmy to na razie, Diego. Chodź! Zanim wrócisz do domu, musisz zobaczyć swoich uczniów!

x x x

Tego, że wokół sierocińca postawiono wartę, nie dało się zbyt długo ukryć i jeszcze tego samego dnia wieczorem roztrząsano ten fakt w gospodzie. Większość rozmówców była przy tym zarazem oburzona i przestraszona. Żołnierze czatujący wokół miejsca, gdzie być może ukrywał się ranny Zorro, to wystarczało, by peoni i drobni gospodarze pochylali się nad kubkami wina, szepcąc coś gorączkowo do siebie.

Diego i don przysłuchiwali się temu z niepokojem. Ludzie byli przestraszeni, ale zarazem gniewni. Wydawało się, jakby zapomnieli już, że to Zorro następnego dnia po pożarze dostarczył w ręce Rojasa czwórkę desperados. Martwili się, czy ich obrońca nie został poważnie ranny, skoro musiał szukać schronienia w misyjnym sierocińcu i co się z nim stanie, jeśli alcalde zdecyduje się pogwałcić prawo azylu.

Młody de la Vega nie miał wątpliwości, że Ignacio chciał, by mieszkańcy Los Angeles się o tym dowiedzieli. Z łatwością mógł wymienić co najmniej kilka powodów, czemu tak się stało, a co gorsze, był świadomy, że nie bardzo może pokrzyżować plany de Soto. Nawet to najprostsze rozwiązanie, żeby Zorro udowodnił alcalde, jak bardzo się pomylił, było na razie nie do zastosowania. Nie, dopóki Ignacio mógł się zastanowić nad tym, kto inny w takim razie poszukał w misji schronienia. Na razie zatem on, jego ojciec i kilku innych caballeros starali się tylko łagodzić co bardziej gniewne dyskusje, przypominając rozgorączkowanym ludziom, że jeśli rzeczywiście Zorro się tam ukrył i Hernandez go dogląda, to ostatnim, co byłoby mu potrzebne, jest pretekst dla alcalde, by złamać prawo azylu.

Tymczasem de Soto przeszedł przez salę, pozornie nie zwracając uwagi na szepty, pochylone głowy i ukradkowe spojrzenia i jakby nigdy nic zastukał w blat baru.

– Jutro w południe zostaną wychłostani czterej włóczędzy – oznajmił.

W ciszy, jaka zapanowała w gospodzie, można usłyszeć przelatującą muchę. Alcalde rozejrzał się po zebranych.

– Cóż to? – spytał. – Żadnych protestów?

Alcalde… – Don podniósł się zza stołu. – Nie macie chyba zamiaru wykonać tego wyroku w niedzielę?

De Soto uśmiechnął się, zadowolony. Wsparł się o bar i zaplótł ręce.

Señor de la Vega. Tak, jak się spodziewałem. I dokładnie tak, mam taki zamiar. Po pierwsze dlatego, że ci ludzie już od niemal tygodnia korzystają z gościnności garnizonu i muszę płacić za ich jedzenie, a po drugie, to czy zapomnieliście, że zaraz po niedzieli jest Navidad? Egzekucja w święto byłaby czymś nieporównywalnie gorszym, czyż nie?

Cichy pomruk przetoczył się przez salę i Ignacio znów się uśmiechnął. Starszy de la Vega skrzywił się nieznacznie, ale nie podjął dyskusji. De Soto jednak nie skończył.

– Ponadto liczę na to, że większość mieszkańców będzie przy tym obecna – oznajmił i rozejrzał się po zebranych. – Skoro tak bardzo unikacie obecności przy wymierzaniu sprawiedliwości w dni powszednie, uznałem, że czas po niedzielnej mszy zapewni mi waszą obecność.

To oświadczenie wywołało falę nerwowych syknięć. Mieszkańcy Los Angeles nie mieli zamiaru współczuć ludziom, którzy tak beztrosko niszczyli ich dobytek, ale świadomość, że alcalde znalazł sposób, by zapewnić sobie ich obecność przy egzekucjach, nie była miła. Wciąż za łatwo mogli sobie wyobrazić siebie samych, czy swych sąsiadów w roli skazańców.

– Co na to padre Benitez? – rzucił ktoś z głębi sali.

Padre zrozumiał już, że lepiej, by ci czterej zostali wychłostani jutro i opuścili nasze dyliżansem, niż bym miał odkładać ich wyrok na później i nakazać żołnierzom zbudowanie szubienicy – odparł alcalde.

Czyjś zduszony okrzyk był jedynym świadectwem, jak zaskoczeni byli zebrani. Diego, bezpiecznie ukryty za plecami ojca, zmusił się do zachowania spokojnego wyrazu twarzy.

– Nie mam dowodów, że to oni napadli na kuriera – ciągnął dalej de Soto – ale też nie mam, że to nie oni. Sądzę jednak – w głosie alcalde była drwina – że nikt z Los Angeles nie będzie narzekał na moją łaskę.

Kolejny pomruk przetoczył się przez salę gospody, gdzieś z kątów rozległy się nieśmiałe potakiwania. Ignacio rozejrzał się po sali i pokiwał głową.

– Będzie zatem tak, jak zapowiedziałem – stwierdził i wyszedł.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 37Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 39 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya