Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 36

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Nikt nie jest nieomylny…

Rozdział 36. Rozbieżne tropy


Wytrwałość zwykle popłacała, uznał przysłuchując się rozmowie, a właściwie kłótni toczącej się przy niewielkim ognisku. Wytrwałość i wspólny wysiłek, dorzucił po chwili, zadowolony. Patrole vaqueros i żołnierzy z garnizonu skutecznie ograniczyły miejsca, gdzie mogli się ukrywać rewolucjoniści i było kwestią czasu, kiedy trafi na ich ślad. Dla samych zaś przybyszy udział mieszkańców Los w poszukiwaniach był niemiłą niespodzianką i wzbudził w nich poważne wątpliwości, czy zdołają nakłonić ludzi do przyłączenia się do rewolucji. Zdołali się już zorientować, że jak na razie szanse na to mieli niewielkie i ich dyskusja dotyczyła bardziej tego, czy mają dalej próbować, czy raczej wynieść się z tak niechętnej do współpracy okolicy i spróbować szczęścia gdzieś dalej.

Z siedzącej przy ogniu czwórki mężczyzn jeden był właściwie zdecydowany, by wyjechać, jeden się wahał, a dwaj, mniej lub bardziej, chcieli zostać jeszcze parę dni. A że ich pomysłem na następną noc był napad na jedno z bardziej oddalonych gospodarstw, musiał się wtrącić. Wahał się, przez pamięć o Joaquinie i Zafirze, czy zdradzić kryjówkę rewolucjonistów żołnierzom, lecz nie mógł pozwolić, by ucierpiał ktokolwiek niewinny. Miał przeciwko sobie czterech przeciwników, więc sytuacja nie należała do najłatwiejszych, ale…

Niewielka bryłka, która trafiła w środek ogniska, zasyczała głośno i mężczyźni umilkli, zaskoczeni. Dyskutowali zbyt gorąco, by spostrzec, jak tam trafiła, ale teraz ten nagły dźwięk przyciągnął ich uwagę. Jeden z nich przechylił się i sięgnął po kij, by wygrzebać z żaru to coś, co syczało i sypało białymi iskrami, ale w tym momencie powłoka bomby się przepaliła i między płomieniami rozbłysnął jakby okruch słońca. Na czas jednego oddechu polankę zalało białe światło, zmieniając noc w dzień i oślepiając obserwatorów. Zanim zdołali się otrząsnąć, odzyskać porażony wzrok, był już między nimi. Oszołomieni i przerażeni, próbowali się bronić, wymachując rękoma na oślep, ale to nie miało najmniejszej szansy powodzenia. Nie wiedzieli nawet, skąd spadają ciosy. Gdy ogień znów wrócił do normalnego koloru, czterech rewolucjonistów leżało na ziemi, ogłuszonych i półprzytomnych. Po dłuższej chwili zaczęli się znów szamotać, ale kiedy odzyskali wzrok, znieruchomieli na widok wysokiej, ciemnej sylwetki. Musieli słyszeć o obrońcy , bo jeden z nich zaklął paskudnie.

– Nie będę mówił wiele – odezwał się Zorro. – Macie czas do rana, by się stąd wynieść.

– A jeśli nie?

podszedł krok bliżej i sztychem szpady rozciął kurtkę mówiącego, kreśląc swój znak.

– Daję wam szansę przez pamięć Joaquina Correny – powiedział – i dlatego, że nikt tu jeszcze nie zginął czy został ranny. Jeśli jednak nadal będziecie zabijać ludziom zwierzęta czy napadniecie na ich domy, nie będę już was oszczędzał. Wynoście się, albo zostaniecie tu na zawsze.

Odpowiedziało mu kolejne przekleństwo, ale widział, że pozostali jeńcy zaczynają się zastanawiać. Odwrócił się i ruszył w kierunku Tornado. Martinez z oddziału Mendozy miał tej nocy psią wartę. Gdy powie mu, gdzie ma szukać obozu desperados, to alcalde z żołnierzami dotrą na to miejsce niedługo przed południem. To dawało dość czasu, by rewolucjoniści mogli umknąć i zatrzeć ślad przed pościgiem. Ręce mieli związane z przodu, a w ziemię przy ognisku wbił nóż. Powinni uwolnić się w kilka chwil. Jeśli jednak zdecydują się zostać i walczyć, czy znów napadać… Na to już nic nie mógł poradzić.

– Zorro, czekaj! – zawołał jeden z więźniów. – Stój!

– Tak? – Banita obejrzał się przez ramię.

– Co się stało z Correną? Czemu zniknął?

zawahał się na moment, ale zawrócił.

– Po co wam to wiedzieć, señor? – odpowiedział pytaniem, gdy stanął przy mężczyźnie.

– Był z nim mój krewny, zniknął razem z nim.

– Zatem wasz krewny nie żyje. Joaquin zginął w wypadku razem ze swoimi ludźmi. Jeśli kiedyś zjawicie się w Los Angeles, znajdziecie ich mogiły na cmentarzu.

Twarz rewolucjonisty sposępniała.

– Słyszałem o zatrutej wodzie. To ich zabiło?

– Tak, to. Odjedźcie stąd, señor – dodał Zorro. – Zostawcie nas w spokoju. Tutejsi ludzie mają zbyt ciężkie życie, byście im je jeszcze utrudniali. Zaufałem temu, co Correna mówił mi o rewolucji, ale nie pozwolę, byście krzywdzili mieszkańców. Zrozumieliśmy się, señor?

– burknął więzień. – Odjedziemy.

– Tam znajdziecie nóż. – machnął ręką wskazując kierunek. – Pospieszcie się.

Jeńcy przyjęli to milczeniem. przez chwilę wahał się, czy nie zostać w pobliżu i nie upewnić się, że rewolucjoniści pójdą za jego radą, ale uznał, że może odjechać. Teraz, gdy wiedział, gdzie się ukrywali, nie mogli mu zniknąć. Znajdzie ich ślady, nawet jeśli oddział de Soto stratuje całą okolicę, nie musiał więc tracić nocy na czuwanie. Do północy zostało niewiele czasu. Jeśli teraz zajrzy do Los Angeles, zjawi się na początku warty Martineza. Jeśli sobie tego zażyczy, żołnierz zaczeka do świtu z powiadomieniem alcalde, gdzie mają szukać bandy, tym chętniej, że ta zwłoka mogła oszczędzić im potyczki. Wystarczy więc, by zajrzał tutaj następnego dnia po południu, by się upewnić o ich odwrocie. Jeśli zaś ta czwórka okaże się dość uparta, by tylko zmienić kryjówkę… Potrząsnął głową. Nie podobała mu się myśl o kolejnej egzekucji w pueblo. Cóż, o to mógł się pomartwić następnego dnia.

Księżyc stał już nisko nad horyzontem, ale jego światło wystarczało, by jechać dość szybko. Tornado parskał zadowolony, galopując, i potrząsał łbem, aż dzwoniły łańcuszki ogłowia. nie hamował go, ale i nie ponaglał. Takich chwil, kiedy mogli jechać razem dla samej przyjemności jazdy, zawsze było za mało.

Los spało już spokojnie. Ze wszystkich świateł pozostała tylko pochodnia przy bramie garnizonu i latarnia na werandzie gospody. wstrzymał wierzchowca i skręcił w bok, nie chcąc przedwcześnie przyciągnąć uwagi wartownika.

Czyjś krzyk był tak nagły, że banita odruchowo ściągnął wodze, rozglądając się dookoła. Ktoś gdzieś wrzeszczał w śmiertelnym przerażeniu, nawet nie próbując wzywać pomocy, tylko wykrzykując swój strach. Jego głos się niósł daleko w nocnej ciszy, ale zarazem mylił, skąd może dobiegać.

To trwało tylko moment. Za chwilę na dachu stojącej na uboczu szopy pojawił się ogień i wiedział już, gdzie jest krzyczący. Tornado runął cwałem w tamtą stronę, ale pożar rozszerzał się błyskawicznie, płomienie strzelały coraz wyżej. Suche ściany z faszynowej plecionki, trzcinowy dach, wióry zalegające ziemię dookoła płonęły coraz gwałtowniej. Nim Zorro zeskoczył z siodła, płonęły już sągi złożone dookoła warsztatu, a sama szopa zmieniła się w stos, do którego nie sposób było podejść.

A on musiał tam wejść. Musiał dostać się do środka, bo ten ktoś, kogo słyszał, już nie tyle krzyczał, co wył. Ale, z czego nagle zdał sobie sprawę, ten człowiek nie był w szopie. Nie mógł tam być, bo już by nie żył.

Gorąco odrzucało, zmuszało, by zasłaniać ręką twarz, gdy obiegał szopę, szukając krzyczącego. Znalazł! Sąg był rozrzucony, pnie piętrzące się bezładnie pod ścianą szopy już płonęły, a przygnieciony nimi człowiek szarpał się w obłędzie. skoczył między belki. Przepalony dach warsztatu zatrzeszczał nagle i runął, w tej samej chwili, gdy banita podźwignął kłodę więżącą żołnierza. Płonąca faszyna ścian osunęła się na boki, niczym ognisty całun przykrywając obu mężczyzn. Banita padł na kolana, ignorując żar, złapał pod ramiona uwięzionego i pociągnął, wyrywając jego i siebie z pułapki. Wydostał się za ogień i zaraz rzucił się na ziemię, przetoczył, tłumiąc iskry, zerwał płonącą pelerynę. Znów się poderwał, skoczył do uratowanego żołnierza, teraz jego tocząc po ziemi i gasząc płonący na nim mundur.

Czyjś okrzyk sprawił, że podniósł głowę. Parę kroków od niego stał alcalde. Ze szpadą w dłoni, choć w nocnej koszuli, wpatrywał się w banitę z jakąś przedziwną mieszaniną zgrozy i niedowierzania na oświetlonej pożarem twarzy.

wstał i odsunął się od rannego. Przez moment jeszcze patrzyli na siebie, on i alcalde, aż ktoś z tłoczących się za plecami de Soto ludzi poruszył się, jęknął przerażony. A może to leżący na ziemi żołnierz zajęczał? Cokolwiek to było, przełamało bezruch. cofnął się dalej, w bok, gwizdnął na Tornado, alcalde klęknął przy leżącym, gestem przywołując innych do pomocy. Gdy banita znikał w ciemności, słyszał za plecami wykrzykiwane przez de Soto rozkazy, jasne i klarowne. Rannego niesiono już do Los Angeles, a ludzie zrezygnowali z prób ugaszenia resztek warsztatu i tylko pospiesznie odciągali na boki te ze złożonych dookoła pni, które jeszcze nie zajęły się ogniem.

x x x

Sędziwy lekarz zaciskał usta, oczyszczając plecy Figuarroi.

– Czy on przeżyje, doktorze? – zapytał de Soto.

Hernandez znieruchomiał. Po chwili odłożył na bok zwęglony strzęp, jaki właśnie oddzielił od ciała, i odwrócił się do alcalde.

– Wyjdźcie – polecił.

– Dokto…

– Wyjdźcie. Gdy skończę, będę mógł wam coś odpowiedzieć. Na razie jego szanse maleją z każdą chwilą.

De Soto skrzywił się, ale posłusznie wyszedł z pokoju. Gospodyni doktora, widząc jego minę, nawet nie próbowała zaproponować czegoś do wypicia, tylko w milczeniu postawiła na stole tacę z karafką z brandy. Alcalde nalał sobie szklaneczkę, ale nie wypił. Stanął przy oknie i zapatrzył się w panującą za nim ciemność. To okno w domu Hernandeza było zwrócone na południe, więc nie mógł zobaczyć, czy łuna pożaru już przygasła, czy nie.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 17 Pojednanie i nowe kłopoty

Drzwi skrzypnęły cicho i do pomieszczenia wślizgnął się Mendoza.

Alcalde… – zaczął.

– Co jest, sierżancie?

– Czy Gustavo…

– Jeszcze żyje. – Niewątpliwie alcalde widział w szybie odbicie sierżanta, bo nie miał zamiaru się odwrócić. – Powiedz Rojasowi i Sepulvedzie, by szykowali patrole. O świcie ruszamy w pościg.

– Z–za Zorro, alcalde? Przecież to on…

De Soto zgarbił się nieznacznie.

– Wiem, co on zrobił, Mendoza! – warknął. – Ale ktoś inny podpalił to drewno! Ktoś chciał zabić mojego żołnierza! I gdyby ten banita się nie wtrącił, udałoby mu się! Nie puszczę tego płazem! – Urwał, bo do pomieszczenia wszedł właśnie Diego. – Co tu robisz, de la Vega?!

– Hernandez mnie wezwał, Ignacio.

Młody caballero chciał wyminąć alcalde, ale ten przytrzymał go za ramię.

– Po co? – zapytał ostro.

– Przywiozłem leki.

Dłoń de Soto opadła.

– Myślisz, że Gustavo ma szansę? – spytał.

– Zrobimy, co możemy – odezwał się lekarz w progu. – Don Diego, dobrze, że już jesteście. Proszę do mnie.

De Soto patrzył, jak zamykają się za nimi drzwi.

A–alcalde? – zapytał ostrożnie Mendoza.

– Jeszcze tu jesteś, sierżancie? Wracamy do garnizonu. Nie pomożemy Gustavo, siedząc bezczynnie, gdy jego zabójca ucieka.

, alcalde!

Byli już przy drzwiach wyjściowych, gdy de Soto odezwał się znowu.

– De la Vega pachniał dymem… – powiedział z namysłem.

Mendoza spojrzał na niego zaskoczony. Wreszcie wzruszył ramionami.

– Musiał być przy ogniu, alcalde. Przyjechali już ludzie z wielu hacjend. Chyba każdy tak teraz pachnie.

Ignacio potrząsnął głową. Tak, to miało sens. Diego na pewno przyjechał wraz z innymi, jeśli nie pomóc przy gaszeniu ognia, to po to, by mieć co napisać do swojej gazety.

x x x

Pierwszy brzask zastał Zorro ukrytego wśród drzew nieopodal Los Angeles, skąd mógł widzieć, samemu będąc niepostrzeżonym, miejsce po warsztacie. Poniżej, wokół ruin szopy, stał zwarty pierścień gapiów, a inni kręcili się między nimi a budynkami pueblo. Nikt nie podchodził bliżej, bo choć pożar już zgasł, zgliszcza musiały nadal tchnąć gorącem. Sam warsztat zmienił się w białawy stos popiołów otoczony kręgiem osmalonych, mniej czy bardziej nadpalonych belek, jakie ratownicy zdążyli odciągnąć od ognia.

Zorro pokręcił głową i wycofał Tornado pomiędzy drzewa. Nie miał szans, by tam podjechać i przyjrzeć się bliżej pogorzelisku. A raczej miał, ale tylko jako Diego de la Vega i przez chwilę zastanawiał się, czy nie cofnąć się do hacjendy i pozwolić, by młody caballero poprowadził swoje śledztwo. To jednak zajęłoby cenny czas, a na to nie mógł sobie pozwolić. Widział, zbliżając się do pueblo, jak na drogę wyjeżdża oddział żołnierzy, z de Soto na czele, ale nie łudził się, że zdołają doścignąć podpalaczy. Szybciej alcalde przywlecze do Los jakiegoś nieszczęśliwego podróżnego i oskarży go o podłożenie ognia. Nie mógł na to pozwolić. Musiał znaleźć prawdziwego winowajcę czy winowajców i był pewien, że wie, gdzie ich szukać. A przynajmniej kogo o nich zapytać.

Przez te kilka nocnych godzin, kiedy don Diego zajmował się przygotowaniem leków i pomagał lekarzowi w opatrzeniu rannego, Zorro planował. Pożar pasował mu, aż za bardzo, do tego, co wydarzyło się przez poprzednie dni. Podpalenie na obrzeżu pueblo warsztatu i złożonego przy nim drewna mogło być dla rewolucjonistów takim samym posunięciem, co zabicie kilku krów czy spłoszenie stada owiec. Poza jedną, jedyną różnicą, która dla Zorro zmieniała wszystko.

Tak gratulował sobie, że wytropił obozowisko rewolucjonistów i namówił ich do wyniesienia się z okolic Los Angeles, a nie dostrzegł, że w obozie zastał tylko część bandy. I kiedy on rozmawiał z tą czwórką, pozostali właśnie podkradali się pod pueblo. Musieli zaskoczyć Figuarroę na warcie. Nie wezwał pomocy, więc pewnie nie zdążył nawet krzyknąć, gdy ogłuszyli go i ukryli pod ścianą warsztatu. Zostawili go tam, unieruchomionego pod belkami i nieprzytomnego.

A potem podpalili szopę.

Zorro raz jeszcze potrząsnął głową, chcąc odpędzić wspomnienie z ostatniej nocy. W tamtej chwili, kiedy ściana spadała… On wykpił się z tego tylko drobnymi oparzeniami. Kapelusz i maska ochroniły mu twarz i włosy, a choć peleryna zapaliła się od plecionki, to gdy ją zrzucił, zdołał zdusić iskry na koszuli nim wyrządziły mu większą szkodę. Ale Figuarroa był nieprzytomny, a Hernandez tylko kręcił ponuro głową. Zapytany wprost, stwierdził, że to było dla Gustavo łaską, bo ból, jaki musiał w tej chwili cierpieć, był niewyobrażalny. Jak to zobaczył Diego de la Vega, mniejsze i większe oparzeliny pokrywały niemal połowę pleców żołnierza. Jedną nogę miał złamaną, podobnie jak kilka żeber. Lekarz nie ukrywał, że jego szanse na przeżycie były niewielkie.

Obozowisko rewolucjonistów było puste, tak jak się tego Zorro spodziewał. Kiedy przykląkł przy wypalonym ognisku i przesunął dłonią nad resztkami niedopalonych gałęzi, poczuł jednak bijące od nich gorąco. Obozujący tutaj odeszli najdalej przed godziną, może dwiema. Jeszcze w ciemności, ale z pewnością nie zaraz po tym, jak ich zostawił. Kłócili się, czy przyjąć jego ultimatum? Czekali na pozostałych? Rozejrzał się dookoła. Przy samym ogniu ziemia była zbyt wydeptana, by cokolwiek dostrzec, ale dalej wygnieciona trawa układała się w cztery zagłębienia. Na łące pasły się cztery konie i od obozu odchodziły ślady czterech jeźdźców. Nikt więcej nie przybył, wyglądało więc na to, że to kłótnia opóźniła odjazd.

Zorro ruszył w pogoń. Wyrwane kępki trawy, dołki w miękkiej ziemi świadczyły, że rewolucjoniści odjechali szybko, zapewne świadomi tego, jak niewiele czasu pozostało im do końca ultimatum, ale Tornado też był szybki. Zimowa trawa na łąkach między zagajnikami wybujała wysoko i ślad na niej był wyraźny i łatwy do podążania. Poprowadził wpierw w dolinę, ale zaraz potem, poza wzgórzami, jeźdźcy skręcili w stronę San Pedro i oddzielających je od Los kanionów. Jechali wyraźnie wolniej i ich trop stał się mniej widoczny, ale Zorro nadal nie miał kłopotu z jego obserwacją. Mógł skręcić, szybciej skrócić dystans, bo jeźdźcy czasem mylili drogę i błądzili pomiędzy zagajnikami i arroyo, ale wolał tego nie robić. Jeśli ich wspólnicy byli w Los Angeles, jeśli ci czterej do nich dołączą, on wolał nie przegapić miejsca tego spotkania.

Wreszcie ich zobaczył. Po drugiej stronie niewielkiej doliny wjeżdżali właśnie na stok wzgórza. Jechali już bez pośpiechu, stępa, niczym grupa całkowicie niewinnych podróżnych czy myśliwych. Zorro uśmiechnął się ponuro i tym razem zjechał ze ścieżki. Dość już ścigał i tropił, teraz przyszła pora, by uderzyć z zaskoczenia.

Czterej rewolucjoniści nie spodziewali się zagrożenia. Jechali powoli obrzeżem niewielkiego lasku, nie rozglądając się dookoła, wręcz wydawali się drzemać w siodłach. Dopiero hałas, z jakim Zorro wyjechał zza drzew, zwrócił ich uwagę, ale było już za późno. Banita zrzucił z siodła pierwszego z jeźdźców, zaraz potem drugiego, trzeci sięgnął po pistolet, ale uderzenie biczem wyrwało mu broń z ręki i za moment, oszołomiony, dołączył do swych towarzyszy na ziemi. Tylko ostatni z czwórki zdołał wyciągnąć szpadę, ale Zorro rozbroił go w jednym złożeniu. W tej chwili pierwszy zdołał się otrząsnąć na tyle, że podskoczył do banity. Nie miał szpady, bo pozostała przy siodle, a jego koń zdążył już odbiec o parę kroków, ale spróbował chwycić za but i ściągnąć jeźdźca. Bezskutecznie. Kopniak Zorro odrzucił go na kilka kroków wstecz, aż upadł, kaszląc i plując krwią. W tym samym czasie jedyny, który pozostał w siodle, pozbawiony szpady, sięgnął po pistolet. Zorro uderzył go na odlew, celując w nadgarstek, wytrącając mu broń. Zaraz też zepchnął go z siodła i sam zeskoczył na ziemię.

Z pozostałej dwójki jeden od razu zrezygnował z walki i pobiegł, próbując schwytać swego konia, a drugi był zbyt zamroczony po upadku, by włączyć się do starcia. Zorro posłał Tornado, by ogier utrzymał całą trójkę mniej więcej w miejscu, a sam zwrócił się do tego, który poprzedniej nocy zdawał się decydować o planach rewolucjonistów.

Mężczyzna zdążył podnieść z ziemi swoją szpadę, ale Zorro nie miał zamiaru walczyć z nim dłużej niż było to niezbędne. Związał broń przeciwnika w niskim złożeniu i, zanim ten zdołał się zorientować, jak wybrnąć z tej sytuacji czy po prostu odskoczyć, odrzucił go w tył uderzeniem pięści. Rewolucjonista, ogłuszony, zatoczył się, wypuszczając broń z ręki i banita już bez wysiłku złapał go oburącz za kurtkę, poderwał w powietrze i oparł o pień drzewa.

– Gdzie wasi wspólnicy?! – wysyczał.

– K–kto? – jęknął rewolucjonista. Z rozbitego kącika ust i nosa ściekała mu krew, twarz poczerwieniała niebezpiecznie. Przygnieciony, z trudem łapał oddech.

– Twoi ludzie. – Głos Zorro był nadal niebezpiecznie niski i cichy. – Ci, których wczoraj wysłałeś do Los Angeles.

Jeniec zamrugał.

– Nikogo nie wysyłałem.

– Nie? – Furia Zorro znalazła na moment swoje ujście. Poderwał schwytanego jeszcze wyżej, szarpnął do siebie i znów pchnął, miotając mężczyzną niczym szmacianą laleczką. – Nikogo? Doprawdy?

Więzień jęknął, gdy jego plecy zderzyły się z pniem.

– Nie! Nikogo nie było! – wykrztusił. Kurtka, za którą przytrzymywał go banita, podsunęła się mu pod szyję, wyraźnie dławiąc.

– Mam wierzyć, że byliście tu tylko w czterech?

– Jesteśmy we czterech! – zapewnił go rewolucjonista. – Tylko we czterech! I już stąd odjeżdżamy!

– Mam wam uwierzyć? – Zorro nieznacznie rozluźnił uścisk. Nie chciał, by jeniec mu zemdlał. Jeszcze nie teraz.

Hałas za plecami na moment odciągnął jego uwagę. Trzej pozostali z bandy zbili się w grupkę i jeden z nich usiłował podniesioną z ziemi gałęzią zasłonić siebie i towarzyszy przed ogierem. Nie był to najlepszy pomysł rewolucjonisty. Takie próby tylko irytowały Tornado i prędzej czy później któryś z tej trójki mógł trafić pod kopyta.

READ  Konsekwencje, rozdział 11

– Uwierzcie, señor Zorro… – jęknął mężczyzna. – Escalante twierdził, że więcej nie trzeba. Że będziemy w niebezpieczeństwie, jeśli pojedziemy większą grupą!

– Escalante?! – Zorro, zaskoczony, mimowolnie rozluźnił uścisk i rewolucjonista zsunął się po pniu. Jakoś jednak zdołał ustać na nogach. – On was tu wysłał?

!

– Znasz go? Widziałeś? – Banita szarpnięciem zmusił więźnia, by ten się wyprostował i spojrzał mu w oczy. – Możesz go opisać?

Rewolucjonista już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale nagły krzyk odwrócił uwagę Zorro. Próba odpędzenia Tornado skończyła się niemal dokładnie tak, jak przewidywał. Ogier chwycił za ramię człowieka z gałęzią i teraz szarpał nim na boki. Dwaj pozostali padli na ziemię, kuląc się i zasłaniając głowy, w nadziei, że koń ich nie stratuje.

– Tornado, puść go! – krzyknął Zorro.

Zostawił swego jeńca i podszedł bliżej wierzchowca. Tornado wypuścił człowieka i stanął dęba, rżąc dziko, rozzłoszczony.

– Spokojnie, przyjacielu, spokojnie… – łagodził Zorro. Uspokajał wierzchowca i zarazem siebie, świadomy, że tym razem Tornado był gotów zabijać i działo się tak tylko dlatego, że on, jego jeździec, pozwolił sobie na okazanie gniewu.

Koń opadł na cztery nogi i potrząsnął głową, kuląc uszy i pokazując zęby. Rewolucjonista przetoczył się po ziemi do pozostałej dwójki i też znieruchomiał. Ogier pochylił nad nim łeb i zawęszył, jakby czekając na najmniejszy błąd przeciwnika.

– Lepiej się nie ruszajcie – ostrzegł banita. – Tornado, pilnuj ich. Tylko pilnuj!

Odwrócił się. Dowódca rewolucjonistów był już w pół drogi do pobliskich krzewów.

– Ładnie to tak, uciekać i zostawić towarzyszy? – zadrwił Zorro, doganiając go w dwu krokach.

Mężczyzna obrócił się i zaatakował. Już bez broni, ale gołymi rękoma. Zdołał trafić Zorro w tors, ale to nie wywarło na banicie większego wrażenia. Otrząsnął się tylko i odpowiedział swoim uderzeniem, które zgięło rewolucjonistę w pół. Nim się wyprostował, banita chwycił go za nadgarstek, wykręcił rękę i przygniótł do ziemi, aż przeciwnik jęknął boleśnie. Zorro przytrzymał go tak przez chwilę i znów poderwał. Oszołomionego, obolałego, doprowadził do pozostałej trójki i tam skrępował odpiętym od siodła Tornado rzemieniem.

– A więc? – spytał, gdy cała czwórka leżała już powiązana. – Co możecie powiedzieć mi o tym waszym dowódcy?

Milczeli. Jeden tylko, ten, który próbował ściągnąć Zorro z siodła, odkasływał ciągle krew ściekającą mu z rozbitego nosa.

– Zadałem wam pytanie. – Zorro przyklęknął przy dowódcy. Ten łypnął na niego ponuro.

– Znasz go – burknął. – Mówił, że się spotkaliście.

– Spotykałem wielu ludzi – odparł banita. – Gdybym nie spotkał Correny, już wczoraj byśmy inaczej rozmawiali. A teraz chcę wiedzieć, czy to ten Escalante, którego poznałem. Chcę wiedzieć, gdzie są mordercy, których tu wysłał!

– Zwą go porucznikiem… – włączył się nagle inny jeniec.

– Milcz! – warknął pierwszy. – Nikogo z nami nie ma. Możesz mi wierzyć na słowo, Zorro.

– Jakoś nie potrafię!

– Więc się już niczego nie dowiesz!

Zorro podniósł się i obszedł grupkę jeńców. Rozejrzał się dookoła. Konie nie odbiegły za daleko, stały za krzewami zbite w ciasną gromadkę. Gdy do nich podszedł, nie okazały przestrachu. Podprowadził je bliżej do pojmanych.

– Co chcesz z nami zrobić, Zorro? – odezwał się dowódca rewolucjonistów, gdy banita przerzucił pierwszego z jeńców przez siodło.

Alcalde szuka was już od paru dni. Po dzisiejszej nocy będzie bardziej niż ucieszony, gdy was znajdzie.

– Nie oddasz nas w ręce alcalde! – Drugi z jeńców szarpnął się rozpaczliwie, gdy Zorro podciągnął go do kolejnego wierzchowca.

– Nie wierzę! – zawtórował swemu towarzyszowi dowódca. – Słynny Zorro współpracuje z alcalde!

– Escalante wam tego nie powiedział? Widać to nie jest ten Escalante, którego poznałem. – Zorro bez ostrzeżenia uderzył szarpiącego się więźnia w żołądek, aż mężczyzna zgiął się i padł na ziemię. Nie wyrywał się, gdy banita wlókł go bliżej konia. To zwierzę trochę się niepokoiło, więc dla Zorro było łatwiej, gdy jeniec się nie szamotał, kiedy przerzucał go przez siodło.

– Mówił, że pilnujesz, by ludziom w pueblo nie działa się krzywda, że potrafisz wytropić każdego obcego, że alcalde jest twoim wrogiem… – mówił gorączkowo dowódca rewolucjonistów.

– Moim wrogiem – Zorro podszedł znów do więźniów i przykląkł przy mężczyźnie – jest każdy, kto krzywdzi tutejszych ludzi i kto morduje dla przyjemności. Nie ma dla mnie znaczenia, czy to desperado, alcalde czy ktoś, kto robi to w imię rewolucji. Ostatniej nocy zaufałem słowom Correny. Chciałem tylko, byście pozostawili tutejszych ludzi w spokoju. Lecz po tym, co zrobili wasi towarzysze, nie pozwolę wam na dalsze działanie.

– Co się stało?

– Spłonął warsztat na obrzeżach pueblo, gdzie cieśle robili rury do wodociągu. Ktoś uznał, że dobrym pomysłem będzie zniszczenie tego, na co pracowało całe Los Angeles.

Rewolucjonista przełknął ślinę nerwowo i podźwignął się z ziemi, mimo związanych rąk.

– Wiń alcalde, że tego nie pilnował! – rzucił. – Że nie obchodzi go praca ludzi! Escalante mówił nam, że tutejszy alcalde to pyszałkowaty dureń, którego nienawidzą i boją się sami żołnierze.

Zorro w milczeniu przerzucił trzeciego jeńca przez siodło i podszedł do dowódcy.

– Escalante nie wiedział, że mamy nowego alcalde. Jest dobrym dowódcą mimo swych wad – powiedział powoli. – Nie zostawił warsztatu bez ochrony. Ci, którzy przyszli go podpalić, ogłuszyli wartownika. Nie – pokręcił głową, widząc otwarte szeroko oczy związanego mężczyzny. – Nie zabili go. Zostawili uwięzionego, by spłonął żywcem.

– Nikt… – zaczął rewolucjonista i urwał. – To nikt z naszego oddziału! Jesteśmy tu sami! – zapewnił gorączkowo. – Od początku przyjechaliśmy tu sami!

Banita w czerni złapał go za kurtkę i podciągnął do ostatniego konia.

– Escalante nie najlepiej dobrał sobie towarzyszy broni – stwierdził, nim wskoczył na siodło Tornado i poprowadził kawalkadę w stronę Los Angeles. Miał nadzieję, że po drodze natknie się na któryś z patroli i nie będzie musiał ciągnąć jeńców aż do samego pueblo. Zbliżało się południe, czas, by Diego de la Vega zajrzał do doktora Hernandeza.

x x x

Po nocnym pożarze w Los wrzało bardziej niż po niejednej z akcji Zorro. Rozmyślne okrucieństwo napastników przeraziło ludzi. Figuarroa był lubiany w pueblo. Jako jeden z oddziału Mendozy spędził tu już lata i wszyscy wiedzieli, że tak jak jego towarzysze chętniej odwracał głowę i przymykał oczy niż wykonywał niektóre rozkazy alcalde. A teraz leżał w domu doktora Hernandeza i jak głosiła szeptana z pełną zgrozy ekscytacją plotka, był upieczony gorzej niż świąteczne prosię.

Jeśli jednak peoni i drobni dzierżawcy tylko zbijali się w rozdyskutowane grupki na placu czy wędrowali pod dom doktora, by pytać o najnowsze wieści, to pomiędzy zebranymi w sali gospody caballeros panowały ponure nastroje. Im także mniej chodziło o materialne straty, bo choć straty były dotkliwe, to część złożonego przy warsztacie drewna ocalała, ale o działanie podpalaczy. Wartownika w garnizonie zaalarmował krzyk Figuarroi, nie widok ognia, i wszyscy już wiedzieli, że żołnierz był przytomny, kiedy zaczął się pożar. To, że w okolicy pueblo pojawili się ludzie zdolni do takich czynów, nie wróżyło dobrze Los i pobliskim hacjendom. Pożar w warsztacie mógł być pierwszym z wielu, a przy następnych mieszkańcom mogło nie dopisać szczęście. Trzy oddziałki żołnierzy nie wystarczały, by powstrzymać bandytów w porę, nim znów podłożą ogień, więc don Alejandro przywiózł ze sobą mapę okolic pueblo i, mimo nieobecności de Soto, caballeros omawiali już trasy, jakimi pojadą patrole vaqueros.

– Musimy przepatrzyć te kaniony… – Starszy de la Vega przesuwał dłonią po rysunku, wskazując kolejne znaki. – Tam jest kilkanaście myśliwskich szałasów, któryś z nich mógł posłużyć…

Przerwał, słysząc dobiegające z placu krzyki. Za moment do gospody wbiegł vaquero z hacjendy Escobedo.

Don Hernando, don Alejandro! – zawołał, widząc caballeros. – Chodźcie prędko! Żołnierze wrócili!

Marco Rojas i jego ludzie zsiadali z koni przed bramą garnizonu, zakurzeni i zmęczeni, ale wyraźnie zadowoleni. Cztery wierzchowce, każdy z przewieszonym przez siodło ciałem, tłumaczyły, skąd tak dobry nastrój. Dookoła już stłoczyli się ludzie, pokazując jeńców palcami i głośno komentując. Gdy don Alejandro przepchnął się pomiędzy zebranymi, zrozumiał, czemu. Na kurtce jednego z więźniów pyszniły się zamaszyste ciecia w formie litery „Z”.

– Co to za ludzie, kapralu? – spytał.

Desperados, señor de la Vega – uśmiechnął się Rojas. – To ci dranie, co napadli na kuriera i mordowali zwierzęta na pastwiskach.

– Podpalacze… – spochmurniał don Alfredo.

– Nie, señor da Silva – zaprzeczył kapral. – To nie oni podpalili.

– Mogą kłamać.

– Ale to Zorro tak powiedział. Że to oni napadali, ale to nie oni byli tu wczoraj w nocy. Że musimy jeszcze kogoś poszukać, bo może być druga banda.

– A nie powiedział, gdzie szukać? – zainteresował się don Hernando.

– Nie… Wybaczcie. Muszę umieścić ich w celi.

Escobedo popatrzył na żołnierzy wlokących do zewnętrznej celi półprzytomnych więźniów i westchnął.

– Dobrze, że ich mamy za kratami, ale jeszcze lepiej by było, gdyby Zorro schwytał jeszcze tamtych łajdaków – stwierdził, gdy caballeros wracali do gospody. – Ale niestety. Może alcalde się bardziej powiedzie. Tym niemniej…

– Tym niemniej musimy sami ich poszukać – przerwał mu da Silva.

– Tylko gdzie?

– Nie mam pojęcia… – pokręcił głową d on Alfredo. – A ty, Alejandro? Może twój syn miałby jakiś pomysł? Potrafił wyjaśnić sprawę tamtego trupa, to może i tu coś odkryje… A, właśnie! Gdzie jest Diego?

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 38

– Pewnie jeszcze w hacjendzie… – odparł don Alejandro. – To nie była dla niego łatwa noc. Przyjedzie przed sjestą.

– To dobrze. Ten chłopak potrafi myśleć. Obaj potrafią myśleć.

– Obaj?

– Felipe też – uśmiechnął się da Silva. – Przyznaj się, Alejandro. Ten chłopaczek to dla ciebie drugi syn, prawda?

Nim starszy de la Vega odpowiedział, Felipe wybiegł z gospody i przypadł do caballero, sygnalizując coś pospiesznie.

– Co się stało, Felipe? Coś w gospodzie? Victoria wie? Nie? Jeszcze nie? Mam ją powiadomić? O czym? Señora Antonia? – Don Alejandro odcyfrowywał znaki. – Mam porozmawiać z Antonią?

Chłopak gwałtownie pokiwał głową, przytakując i wskazał na gospodę.

– Dobrze, dobrze, już idę.

W kuchni gospody señora Antonia odetchnęła z ulgą na widok caballero.

– Czy doña Victoria przyjedzie dziś do pueblo, señor de la Vega? – spytała odkładając ciasto do miski.

– Nie wiem. Nie czuła się dziś rano najlepiej…

Kobieta na moment zacisnęła usta.

– Żeby tylko nie było z tego nic złego… – westchnęła. – Ona już od dawna powinna się bardziej oszczędzać.

– Nie, nie sądzę, by dolegało jej coś poważnego. Ale czy jest coś, co powinienem jej powiedzieć? Gdyby dziś nie przyjeżdżała? – Don Alejandro pospiesznie zmienił temat.

Señora zmieszała się.

– Właściwie to tak – przyznała. – Paez i jego cieśle zniknęli.

– Wyjechali? Jak? Kiedy?

– Nie spostrzegliśmy się, bo przez ten pożar było takie zamieszanie, trzeba było wcześniej podawać śniadania, a ja myślałam, że pobiegli ze wszystkimi do ognia – zaczęła usprawiedliwiać się kobieta. – Wiem, doña pewnie by się wcześniej spostrzegła, że ich nie ma, ale tu od nocy był taki ruch, że nie wiedziałam w co ręce włożyć, ja i dziewczęta, i dopiero jak Marisa miała chwilę czasu i zabrała się za trzepanie pościeli, zobaczyła, że w ich pokojach jest pusto. Zabrali swoje ubrania.

Felipe za plecami kobiety niemal podskoczył i zasygnalizował jedzenie.

– Ale na kolacji byli? – spytał caballero.

– Tak, don Alejandro.

Mężczyzna zamyślił się przez moment. Nie dziwił się, że Antonia nie spostrzegła, że czterej gości zniknęli ze swoich pokoi. Zjawili się chyba wszyscy mieszkańcy Los i okolic, w gospodzie panował ciągły ruch, ludzie wciąż wychodzili i wracali, zamawiając napoje i wracając na plac, by rozmawiać ze znajomymi. Aż za łatwo można było pomyśleć, że cieśle są wciąż przy resztkach swego warsztatu, przeszukując zgliszcza i próbując uratować to, co z niego pozostało.

Felipe musiał pomyśleć tak samo, bo gwałtownie pokiwał głową i nim señora się obejrzała, na kogo patrzy starszy de la Vega, chłopak już cofnął się i zniknął za kuchennymi drzwiami.

Don Alejandro… – zaczęła Antonia.

– Powiem Victorii, oczywiście – odparł starszy de la Vega z roztargnieniem. – Nie martwcie się. Ja…

– Alejandro! – Alfredo da Silva szarpnął kotarą oddzielającą kuchnię od sali. – De Soto wrócił! On chyba oszalał!

Widok żołnierzy wjeżdżających do pueblo i eskortujących więźniów nie był dla mieszkańców Los nowością. Za czasów Luisa Ramone widzieli to więcej razy niż którykolwiek z nich by chciał. Skutych i ponurych desperados, bandytów, ale też i zrozpaczonych przyjaciół i sąsiadów, oskarżonych o niepłacenie podatków czy inne zbrodnie, jakie przyszły na myśl szalonemu alcalde. I teraz don Alejandro, patrząc na de Soto jadącego na czele oddziału, nie mógł nie pomyśleć, że przyjaciel miał rację. Kolejny alcalde musiał oszaleć. Dwójki ludzi otoczonych przez żołnierzy z całą pewnością nie można było nazwać bandytami. Starszy, siwobrody mężczyzna i jego równie posiwiała żona z wyraźnym trudem utrzymywali się w siodłach. Za patrolem Martinez prowadził niewielki wóz z płócienną budą, niewątpliwie należący do pojmanych.

Żołnierze skierowali się prosto do bramy garnizonu, ale nie dość szybko, by zaniepokojeni ludzie nie ruszyli w ich stronę.

Alcalde, co się stało? – zapytał don Alejandro. – Kim są ci ludzie i czemu są aresztowani?

– Bandyci – burknął de Soto, zeskakując z konia.

Rzucił wodze Garcii i ruszył w kierunku biura, jednak starszy de la Vega zagrodził mu drogę.

– Bandyci? – powtórzył z niedowierzaniem. – Alcalde, jak to możliwe? Tu chyba zaszło tu jakieś nieporozumienie! Nigdy jeszcze nie widziano, by desperado była kobieta! I to w tak szacownym wieku. To raczej para podróżnych. O co ich oskarżacie? Bo chyba nie o to, że to oni podpalili warsztat!

– To niedoszły morderca i jego żona – prychnął alcalde.

– Mor… Kto go o to oskarżył? Macie dowody?

– Mam świadków! – De Soto niemal przemocą odsunął don Alejandro i wszedł na werandę przed gabinetem. – Żołnierze będący ze mną na patrolu są świadkami, że ten człowiek usiłował mnie zastrzelić. Tak, że to ja oskarżam tego przybysza o próbę morderstwa, podstępnego, nieuzasadnionego morderstwa na osobie rządzącego alcalde. Możecie przekazać padre Benitezowi, że jeśli chce ich odwiedzić, może to zrobić do zmroku.

Szmer niedowierzania, jaki przebiegł przez zebrany tłumek, był podszyty zgrozą. Napomknienie o padre wskazywało aż nadto jasno, jaką decyzję podjął już alcalde.

Alcalde! – wyrwało się któremuś z zebranych.

– Nie zamierzam tolerować zamachów na moją osobę! – oświadczył de Soto.

Alcalde, to musiało być jakieś tragiczne nieporozumienie. Jaki powód mieliby ci ludzie, by was atakować? – nalegał don Alejandro.

– Nieporozumienie? – prychnął de Soto pogardliwie. Obejrzał się na bramę. Żołnierze wprowadzili już wóz aresztowanych na wewnętrzny podwórzec. – Nie mam najmniejszej wątpliwości, że to nie było nieporozumienie – odparł. – I na tym sprawę uważam za zakończoną. Chcecie im pomóc, to porozmawiajcie z padre Benitezem, by się zajął swoimi obowiązkami.

De Soto zatrzasnął drzwi za sobą, niemalże na krok przed caballero. Nim don Alejandro doszedł do bramy, żołnierze już zsunęli jej odrzwia, a w pozostałej szczelinie stanął Gomez.

Santo de Dios! – westchnął don Hernando, który dobiegł do bramy zaraz po don Alejandro. – Co się tam mogło stać? On jest wściekły…

Że alcalde był rozwścieczony, to nie ulegało wątpliwości. Można było to usłyszeć, gdy zwoływał żołnierzy i niemalże wyszczekiwał rozkazy. Już za chwilę na werandę przed gabinetem wybiegł Sepulveda z jednym ze swoich ludzi, by odsunąć mieszkańców pueblo od okien alcalde, a do samotnego Gomeza w bramie dołączyli jeszcze dwaj koledzy. Garnizon zbroił się i szykował na atak.

– Co się mogło stać… – Don Alejandro powtórzył słowa przyjaciela. – Cokolwiek to było, musimy coś zrobić.

Escobedo przez dłuższą chwilę wpatrywał się z niedowierzaniem w wartowników i widoczne zza uchylonej bramy zamieszanie na dziedzińcu.

– Pójdę do padre – zaproponował wreszcie. – Skoro to jemu wolno wejść do garnizonu, to może dowie się dla nas czegoś więcej?

– Idź, idź, Hernando. Ja… – urwał starszy de la Vega. – Poczekam na ciebie w gospodzie – zakończył wreszcie.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 35Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 37 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *