Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 23

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Niewątpliwie, Filipinko, jeszcze nie raz będzie można coś takiego napisać o tym .


Rozdział 23. Wet za wet


Oddziałek prowadzony przez Rojasa dotarł do strumienia, gdzie odpoczywał de Soto i jego ludzie, ledwie kilka chwil po tym, jak don Alfredo zauważył płonący kanion.

– Nie spieszyliście się! – zawarczał de Soto.

– Sepulveda nie był pewny, czy dobrze zrozumiał wychowanka don Alejandro – usprawiedliwił się kapral. – Gracias a Dios, że tu przyjechaliście, alcalde. Baliśmy się, że to gdzieś blisko tej kopalni.

– To jest blisko tej kopalni, Marco – wtrącił starszy de la Vega.

– Wiem! Alcalde, proszę o pozwolenie na zwiad w tamtej okolicy.

De Soto zawahał się. Navarra i Garcia pomagali właśnie umieścić Martineza na wozie, Cruz już tam leżał.

Alcalde, ten pożar jest śmiertelnym zagrożeniem – odezwał się da Silva. – Jeśli ogień wyjdzie z kanionu, Bóg jeden wie, gdzie się zatrzyma.

– Widzieliście tereny przy Las Piedras – dorzucił don Alejandro. – Tam ostatnio zatrzymaliśmy ogień, ale niewiele brakowało, by spłonęło wszystko, aż do pueblo. Pola, pastwiska, domy… Musieliśmy wysadzić tamę.

Alcalde wstrząsnął się, a zaraz potem wsparł na sierżancie.

– Nie mogę… – zaczął.

Alcalde, musimy tam pojechać – odezwał się Mendoza.

De Soto wyprostował się, krzywiąc mimowolnie.

– Sierżancie, pojedziecie z kapralem – oświadczył. – Chcę raportu, i to dokładnego. Ale nie ryzykujcie za bardzo. Gdyby ogień się rozprzestrzeniał, macie wycofać się i podnieść alarm.

Si, mi alcalde! – nie sprawiał wrażenia zbyt zmartwionego. Jego nerwowe spojrzenia na kłęby dymu w oddali zdradzały, że bardziej niepokoi go tamto niebezpieczeństwo, niż konieczność dalszej jazdy.

Wóz z rannymi oddalił się pospiesznie w stronę Los Angeles. Kapral podjechał do don Alejandro.

– To pewnie ten El Conejo wzniecił ogień – powiedział.

– Co?

– Wasz chłopak, Felipe, wpadł w jego zasadzkę. Omal nie zginął.

– CO?

go uratował, ale skoro tam zaczął się pożar… Wolałem nie mówić tego przy alcalde.

Nie musiał kończyć. Don Alejandro z łatwością mógł odgadnąć reakcję de Soto. Alcalde niewątpliwie oskarżyłby o podpalenie i ściągnięcie na Los śmiertelnej groźby, gdy tymczasem stwierdzenie, że pożar był dziełem Królika, zapewne było znacznie bliżej prawdy.

– Z Felipe wszystko w porządku?

– Chyba nie najgorzej, ale odesłałem go do gospody, by tam czekał na wasz powrót. Źle wyglądał, wolałem, by nie jechał sam do hacjendy. Señora Antonia czy dziewczęta doñi Victorii na pewno się nim zajmą.

x x x

Wciąż żył. Przeżyli obaj, on i Tornado. Ogier przecwałował przez płomienie i gnał dalej, w dół kanionu, po wypalonej trawie i krzewach. zaczął go hamować, kiedy minęli początek pożaru, gdy znów otaczały ich żywe rośliny, ale zdołał zatrzymać przestraszonego wierzchowca dopiero znacznie niżej, przy strumieniu. Koń wciąż prychał nerwowo, sierść pozlepiała mu się od potu, ale mężczyznę najbardziej martwiły jego nogi. Zsunął się z siodła i zaczął oglądać kopyta, szukając uszkodzeń i oparzeń.

Znalazł tylko drobinki popiołu. Trawa i krzewinki, wysuszone słońcem, spłonęły niemal bez śladu, bez niedopałków czy węgielków, które mogły poprzylepiać się do sierści i poparzyć. To, rzecz jasna, nie oznaczało, że Tornado na pewno wyszedł bez szwanku, róg kopyt mógł nie wytrzymać żaru, przez jaki przebiegał, i ogier mógł poparzyć sobie nogi głębiej, ale na razie nie było oznak, że dzieje się coś złego. Była szansa, że przejazd przez płomienie nie pozostawi poważniejszych dolegliwości.

– Już dobrze, dobrze… Dzielny chłopiec… – podrapał konia pod ganaszem.

Tornado szturchnął go pyskiem w odpowiedzi i banita wtulił twarz w końską szyję, szczęśliwy, że udało im się umknąć niebezpieczeństwu.

Kliknięcie kurka pistoletu za plecami było w uszach głośne niemal jak wystrzał.

Odwrócił się powoli.

Emilio Alonzo, El Conejo, stał ledwie kilka kroków od niego, z gotową do strzału bronią w ręku.

– Mawiają, że kot ma dziewięć żywotów, ale chyba ty mu kilka podkradłeś, Zorro – powiedział. – Cieszę się jednak, że wyprowadziłeś konia. Jeśli czegoś żałowałem, to tego, że zginie razem z tobą.

– To nie powstrzymało was od podpalenia kanionu – zauważył spokojnie. Do przeciwnika miał odrobinę za daleko, by próbować wytrącić mu broń, w dodatku pistolet był gotów do strzału. – Skały, woda, teraz ogień…

El Conejo zaśmiał się.

– Widzę, że mnie już dość długo tropiłeś. Cóż, korzystam z tego, co mi się natrafi.

– Tamten chłopiec…

– Jechał za mną. Może przypadkiem, a może mnie śledził. – Wzruszył ramionami. – A ja nie pozwalam, by to komuś uszło płazem. – Kiwnął pistoletem. – Odsuń się od konia.

potrząsnął głową.

– Zaczep wodze o gałąź i odsuń się – powtórzył Alonzo. – Nie chcę, by się spłoszył i uciekł, jak strzelę. Dwa takie wierzchowce uczynią mnie całkowicie bezpiecznym.

sięgnął na oślep w tył i zdjął wodze z łęku siodła. Postąpił krok w bok, a Tornado przesunął się, stając już nie za nim, ale wychodząc przed niego. Emilio jeszcze raz kiwnął pistoletem, nakazując banicie, by przeszedł dalej.

Liście drzewa poruszyły się w powiewie i nagle Mariposa poderwał łeb, gdy poczuł zapach Tornado. Zarżał, rozpoznając rywala, i ruszył do przodu. El Conejo, pchnięty nieoczekiwanie w plecy, zachwiał się i poderwał broń. skoczył i chwycił przeciwnika za rękę, nim ten z powrotem w niego wycelował.

Strzał trafił w ziemię, a dwaj mężczyźni potoczyli się po trawie. Alonzo wypuścił nieużyteczny pistolet i wolną ręką sięgnął do maski. Banita przyblokował ten ruch, a potem sięgnięcie ku szyi. Mocowali się przez chwilę, każdy z nich usiłował przygnieść przeciwnika. Obaj słyszeli też gniewne kwiki i tupot walczących zwierząt, i Alonzo nagle puścił swego przeciwnika, by zasłonić głowę rękoma, jakby w obawie, że zostanie stratowany. nie dał się zmylić tym gestem. Tornado był przynajmniej kilka kroków od niego. Wyprowadził cios w szczękę, jeden, potem drugi. Królik znieruchomiał.

szarpnięciem zerwał z mężczyzny surdut i okręcił mu materiałem nadgarstki. Nie miał zamiaru ryzykować, że Alonzo zaraz się ocknie i spróbuje ucieczki. Zresztą Mariposa stał już pokornie w pobliżu, tuląc uszy i bojąc się podejść bliżej Tornado. Gdyby El Conejo próbował uciekać, musiałby się wpierw do niego dostać. A tak banita spokojnie odpiął od siodła linę i zabrał się za krępowanie jeńca.

Alonzo ocknął się wpółleżąc na brzegu strumienia. Wbita w piach gruba gałąź powstrzymywała go przed stoczeniem się do wody. Szarpnął się w więzach.

– Puśćcie mnie! – warknął.

– Nie mam powodu. – przeglądał zawartość sakw przy siodle El Conejo.

– Mam tam dwadzieścia tysięcy pesos! Weźcie je i pozwólcie mi zabrać konia.

– A co z pozostałymi ośmioma? – Właśnie trafił na kolejną paczkę pieniędzy.

El Conejo skrzywił się.

– Weźcie i je – zaproponował nieszczęśliwym tonem.

tylko potrząsnął głową.

– Weźcie i konia! Jest równie dobry, co wasz!

– Nie. Nie potrzebuję go.

– Więc…

– Chcę usłyszeć od was odpowiedź na jedno pytanie. Oberwane urwisko, chłopak w strumieniu, podpalony kanion… Ile razy tak zabijaliście?

Królik na moment oniemiał.

– Czy to ma znaczenie? – odpalił.

– Ma.

Zamiast odpowiedzieć, więzień naparł na krępującą go linę. obserwował jego wysiłki, pozornie obojętny. Odwiesił torbę na łęk siodła wałacha i podszedł do szamocącego się jeńca. Wreszcie El Conejo sapnął głęboko i zrezygnował.

– Nie wiem – odparł. – Nie liczyłem. Pewnie sporo, bo jakoś nigdy nie brakowało durniów, którzy próbowali mnie schwytać.

– I mieli mniej szczęścia niż ja, co?

– Może.

– W takim razie… – wyszarpnął konar z piachu.

Alonzo, nagle pozbawiony podpory, potoczył się po skarpie i znieruchomiał z twarzą w strumieniu. Obrócił się i spróbował usiąść, ale na brzegu wyprostowało się młode drzewko, ciągnąc mu w górę nogi. Na moment zanurzył się w wodzie z głową, wynurzył łapiąc oddech i znów zanurzył, gdy jego ciężar z powrotem zgiął pień. Zaczął się szamotać, rozbryzgując wodę i szarpiąc drzewem.

obserwował go spokojnie, wreszcie skrócił przerzucony przez gałąź sznur, podciągając jeńca wyżej, tuż nad powierzchnię strumienia. El Conejo, poczerwieniały, pluł wodą i sapał.

– Ty… ty…

– Oszczędzajcie oddech. I nie szarpcie się tak bardzo. Jak pień się złamie, nie wydostaniecie się z wody – poradził mu Zorro, zaciągając węzeł.

– Nie zostawiaj mnie tak!

– Spuściliście skalną lawinę na żołnierzy, zostawiliście ich zasypanych w opuszczonej kopalni, topiliście dzieciaka, bo przypadkiem pojechał tym samym szlakiem, co wy. Pożar w kanionie mógł zagrozić całej okolicy.

READ  Legenda i człowiek Cz X Splątane ścieżki, rozdział 4

– Nie chcecie chyba…

– Użyliście skały, wody i ognia… – wskoczył na siodło Tornado. – Za waszym przykładem użyłem wody i liny. Może też zainteresuje się wami kuguar.

Ponaglił wierzchowca.

– NIE! Nie-e-e… – usłyszał za plecami wrzask Alonzo.

nie miał zamiaru się oglądać, ale kilkanaście metrów dalej, już poza zasięgiem wzroku jeńca, zatrzymał Tornado. Tak jak się spodziewał, krzyki El Conejo były doskonale słyszalne w popołudniowej ciszy i jadący po drugiej stronie strumienia oddziałek żołnierzy, pomiędzy którymi dostrzegł znajome sylwetki don Alejandro i don Alfredo, już przyspieszał do kłusu. Za chwilę znajdą i zbiega, i ukradzione pieniądze.

x x x

Zaraz po powrocie do hacjendy Diego nałożył na kopyta Tornado kojące kompresy. Ogier pozornie nie ucierpiał mimo szalonej jazdy przez pogorzelisko, na sierści nie było poparzeń, ale młody de la Vega wolał nie ryzykować. Nie umiał powiedzieć, czy żar nie uszkodził czegoś wewnątrz kopyt i czy za kilka dni koń nie okuleje. Na wszelki wypadek przygotował więc okłady i owinął nimi nogi wierzchowca. Tornado znosił ten zabieg cierpliwie, od czasu do czasu tylko tupał, jakby sprawdzając, czy może się poruszać z tym czymś okręconym wokół pęcin.

Felipe przyszedł do jaskini, kiedy Diego właśnie owijał ogierowi ostatnią nogę paskiem płótna, by przytrzymać kompres. Chłopak nie był już tak blady, jak parę godzin wcześniej, ale wydawał się być przygnębiony. Przyjrzał się okładom na pęcinach konia i na chwilę odwrócił się w stronę Diego, by zadać pytanie, ale zaraz zrezygnował. Zamiast tego pogładził Tornado po nosie, potem podsunął mu marchewkę, wreszcie zaczął drapać tak, jak koń najbardziej lubił, między ganaszami. Cały czas jednak unikał wzroku starszego przyjaciela.

Diego domyślał się, co się dzieje. Felipe z jakiegoś powodu czuł się winny temu, że wpadł w pułapkę El Conejo.

– Co się stało, Felipe? – spytał. – Powinieneś leżeć i odpoczywać.

Gwałtowne potrząśniecie głową. Nie, Felipe nie miał zamiaru leżeć.

– Zostałeś ranny.

Wzruszenie ramionami, znów gwałtowne zaprzeczenie, wreszcie machnięcie ręką. Nie, to nie było nic wielkiego.

– Żebra to nie jest nic wielkiego.

Znów gwałtowna gestykulacja, wymowna zarówno w symbolach, jak i w sposobie, w jaki były przedstawiane. Nie, żebra może i bolały, ale Felipe nie był dzieckiem, nad którym należy się roztkliwiać, wręcz miał dość, że się nad nim roztkliwiają.

– Masz rację. Nie jesteś dzieckiem. – Diego pogładził nogę wierzchowca i podniósł się z podłogi.

Tornado szturchnął go w ramię, domagając się nagrody za cierpliwość. Dostał kawałek placka. Felipe obserwował to z ponurą miną, nadąsany.

Młody de la Vega przeszedł do stołu i zaczął porządkować rozłożone tam naczynia i słoje z ziołami, pozornie nie zwracając uwagi na zły humor podopiecznego. Chłopak potrzebował czasu na decyzję, czy się podzieli z przyjacielem przyczyną swego przygnębienia. Czasu i odwagi, bo język gestów był wręcz dosadny w swej dosłowności. Wymagał nazywania wszystkiego wprost, nie ostrożnych omówień, i pozostawiał niewiele miejsca na ukrycie niechęci czy wstydu przed wyznaniem prawdy o własnych błędach.

– Ten Alonzo ma wyjątkowe poczucie humoru – rzucił Diego w pewnej chwili.

Felipe, który machinalnie bawił się skrawkiem bandaża, zasygnalizował pytanie.

– Nazwał siebie El Conejo, Królikiem, a powinien El Tigre, Jaguarem.

Chłopak prychnął, krzywiąc się pogardliwie. Najwyraźniej nie miał zbyt wysokiego mniemania o Alonzo i nie dostrzegał ironii jego przezwiska.

– Nikt ci nie powiedział?

Wzruszenie ramionami, pytające przekrzywienie głowy. Nie, nikt nie powiedział Felipe, niczego. Chłopak nie wie, co jego starszy przyjaciel ma na myśli.

– Podpalił kanion niedaleko tamtej kopalni.

Nadąsana mina Felipe znikła w jednej chwili. Otworzył szeroko usta i obejrzał się na zajętego sianem konia. Pokazał na opatulone okładami kopyta.

– Tak, prawie spłonęliśmy, Tornado i ja. Przejechaliśmy przez ogień. Nie wiem, czy ich sobie nie poparzył.

Znów gest oznaczający pytanie, rzucony niedbale, bez odwracania się w stronę przyjaciela. Felipe był pewien, że Diego go obserwuje, a sam przyglądał się Tornado.

– Nie wiem… – Młody de la Vega nie ukrywał, że jest zmartwiony. – Nie, nie umiem powiedzieć. Dałem się zwabić w pułapkę.

Chłopak obejrzał się gwałtownie.

– Tak, dałem się złapać. Mimo że się jej spodziewałem po tym, co spotkało żołnierzy i ciebie.

Nieoczekiwanie Felipe zwiesił głowę.

– Spokojnie, Felipe… – Diego oparł mu rękę na ramieniu.

Po chwili chłopak zaczął powoli gestykulować, nie podnosząc wzroku. To, o czym mówił, było niewątpliwie bolesne, ale tylko ostrożność w kształtowaniu znaków pozwalała pokazać, jak bardzo wstydził się swojej pomyłki. Ślad, jeździec, przekonanie, że dogania swego przyjaciela.

– Pojechałeś po śladzie, bo myślałeś, że to ja?

Przytaknięcie. Machnięcie ręką naśladujące spadający pień, dotknięcie twarzy.

– Zastawił paskudną pułapkę….

Szarpnięcie za rękaw przerwało Diego. Felipe zaczął znów sygnalizować, tym razem gwałtownie, nie kończąc sygnałów. Nie, by musiał je kończyć, młody caballero odczytywał je bez problemu, w takiej formie były dla niego niemal krzykiem. Zrobiłem z siebie durnia, dałem się złapać, to głupota… Lista samooskarżeń była długa.

– Uspokój się! – Diego bez wahania przytrzymał chłopaka za dłonie.

Felipe znieruchomiał, zaskoczony, zszokowany. W ich relacjach taki gest był zatkaniem mu ust.

– Posłuchaj, Felipe – przemówił Zorro. Nie młody de la Vega, ale właśnie Zorro. – Dałeś się zaskoczyć, ale to nie jest twoja wina. Pomyliłeś ślady, ale by odróżnić, kto siedzi w siodle, musiałbyś być Szarym Skrzydłem. A ty nim nie jesteś. Nie tropiłeś Królika, chciałeś znaleźć mnie, więc nie mogłeś się spodziewać zasadzki. Nie popełniłeś błędu takiego jak ja. Czy możesz się z tym zgodzić?

Cofnął dłonie, by dać Felipe możliwość gestykulacji, ale chłopak nie odpowiedział mu sygnałem czy przytaknięciem. Zamiast tego wyminął starszego przyjaciela i zajrzał do miski z resztką kojącego okładu. Zamoczył palce w ziołowej mazi i powąchał.

Diego obserwował go w milczeniu. Nie bardzo wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć, by nie pozwolić chłopakowi na samooskarżanie się i pomóc mu uporać się z poczuciem wstydu.

To niezręczne milczenie przerwały dopiero kroki na schodach. Don Alejandro sprawiał wrażenie bardzo zafrasowanego.

– Co się stało? Gdzie jest Vi? – zaniepokoił się Diego.

– Położyła się już. Powiedziała, że jest zbyt znużona dzisiejszym dniem, by schodzić tu na dół.

Felipe zwiesił głowę, wyraźnie zmartwiony, ale starszy caballero nie zwrócił na to uwagi.

– Dziś się naprawdę wiele wydarzyło, nic dziwnego, że się zmęczyła – stwierdził za to Diego. – Wiadomo, co się dzieje w pueblo?

– Dlatego przyszedłem. Solea już wyjechał. Zabrał tylko te dwadzieścia tysięcy odebrane El Conejo, więc to była prawdziwa kwota.

– Nie było sposobności, by wspomnieć o różnicy między podatkami? O liście gubernatora?

Starszy de la Vega potrząsnął głową.

– Nie – odparł. – Niewątpliwie ucieszył się z pojmania Alonzo, ale… – Caballero urwał na moment. – Może popełniłem błąd, ale de Soto tak go pilnował, że nie miałem szansy, by się do niego dostać. O tym, by po cichu napomknąć o różnicy między tym, co zabiera, a tym, co oddaliśmy, nie mogło być mowy.

– Zabrał Alonzo ze sobą?

– Owszem. El Conejo stanie przed gubernatorem.

Diego odetchnął. Tym razem de Soto nie będzie wymierzał swojej sprawiedliwości. Nie, by to miało przynieść wielką różnicę w losie, jaki czekał Emilio Alonzo, El Conejo. Oszust i morderca, jego wyrok był już przesądzony. Choć on sam może i liczył na jakąś szansę…

– To przynajmniej dobra wiadomość – powiedział ostrożnie. – Alonzo przyznał się, co z podatkami z innych pueblo?

– Nie. Może… – zawahał się starszy caballero.

– Może planuje przekupstwo – dokończył jego syn.

– Może. Solea nie sprawiał wrażenia, że byłby do tego skłonny, ale mogę się mylić. A jak nie on, pozostaje gubernator i jego ludzie…

– Wiem. – Diego nie podejmował tematu. – Tak samo mogło być z naszymi pieniędzmi – rzucił pozornie niedbałym tonem.

– Co masz na myśli?

– Przemyślałem to trochę, wracając. Obwiniamy Ignacio o oszustwo, bo jest naszym alcalde, ale nie wiemy, czy to on zawyżył podatek, czy też to miał być zysk gubernatora, a de Soto uczciwie zebrał to, co mu nakazano.

– Jesteś tego pewny, Diego? Wcześniej miałeś wątpliwości, czy był uczciwy.

– Miałem. I mam nadal. Ale to nie oznacza, że się nie mylę. Za to wszyscy widzieliśmy list gubernatora z wyznaczoną kwotą, taki sam jak co roku. Każdy caballero go sprawdzał. – Diego oparł się o stół. – Może de Soto nie obdarł nas z gotówki tak, jak to zwykł robić Ramone, ale to były zbyt wysokie sumy, by ich nie sprawdzić. Gdyby komuś nasunęły się jakiekolwiek podejrzenia, wspomniałby o tym. Ba, krzyczałby głośno o nieuczciwości i chciwości, licząc, że dotrze to do uszu Zorro.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 23

– Zapominasz o jednym, Diego – stwierdził jego ojciec. – Do tej pory nikt nie poważył się sfałszować listu gubernatora. Nikt o tym nawet nie pomyślał. Nigdy nie kwestionowaliśmy listów z Monterey, więc teraz nie mogliśmy mieć wątpliwości.

– Powiedz raczej, że do tej pory tylko raz widzieliśmy taki list. Kiedy dostał go Mendoza. Ramone nie był tak skłonny do wyjaśniania, ile mamy oddać gubernatorowi.

– Ale jakoś zawsze ten list trafiał w końcu w ręce i wtedy już wiedzieliśmy. – Don Alejandro uśmiechnął się do syna. – I de Soto nie byłby pierwszy. Zapomniałeś o Delgado?

– On nie sfałszował podatków.

– Bo nie zdążył tego zrobić. – Starszy de la Vega podniósł dłoń, by powstrzymać Diego przed ripostą. – Jest jeszcze coś. Te pieniądze czekały na królewskiego wysłannika, nigdy nie miały być przesłane gubernatorowi. On nie mógł sobie doliczyć tych pięciu tysięcy pesos, bo nigdy by do niego nie dotarły.

– Solea przybył w imieniu króla, ale był wysłannikiem gubernatora. Pieniądze, jakie zabrał, wiezie do Monterey.

– Ale zażądał niższej kwoty, Diego. Gdyby to gubernator chciał tych pieniędzy, Solea oczekiwałby od de Soto dwudziestu pięciu, nie dwudziestu tysięcy pesos. Nieważne, ile wcześniej zażyczył sobie Królik. Gdyby zabrał jeszcze mniej, wysłannik zażądałby tego, co pozostawił, i wyrównania straty.

– To nie takie oczywiste, ojcze. Solea mógł być źle poinformowany.

– Jesteś tego pewien?

Młody de la Vega zamyślił się przez chwilę, wreszcie skrzywił się i potrząsnął głową przecząco.

– Więc jednak jestem naiwny… – powiedział. – Bo nie wierzyłem, nie mogłem uwierzyć, że Ignacio jest w stanie posunąć się do fałszerstwa. Myślałem, że tylko skorzystał z okazji.

– Wiem… – westchnął don Alejandro. – Ten list wyglądał tak prawdziwie… Nikt nie miał podejrzeń. Gdyby nie Mendoza, czy raczej El Conejo, nigdy byśmy się nie zorientowali.

– Właśnie. – Diego znów potrząsnął głową. – Nie, ojcze – powiedział bardziej do siebie niż do don Alejandro. – To ciągle będzie za mało.

– O czym ty myślisz?

– O publicznym oskarżeniu Ignacio o fałszerstwo listu. Nie mamy pewności, czy on to naprawdę zrobił. A wolałbym się nie pomylić – uśmiechnął się krzywo. – robił już różne rzeczy, ale jeszcze nigdy nie zarzucał alcalde oszustwa, kiedy ten właśnie postąpił uczciwie.

– A nie można tego zrobić inaczej? Nie możesz wykraść tego listu i wysłać do Monterey? To może uwolniło by nas od alcalde.

– Mogłoby uwolnić – zgodził się młody de la Vega. – Gubernator może przymykać oko na wiele spraw, ale nie na coś takiego. Nie po oszustwach Delgado. A nawet gdyby to on zawyżył podatek, gdyby te pieniądze miały pójść do jego kieszeni, to tym bardziej skazałby Ignacio, by zatuszować swoją winę.

– Więc co cię przed tym powstrzymuje? Gutierrez mógłby to przedstawić gubernatorowi. Wystarczyłoby, żeby spojrzał do rejestrów Solei. Przecież z de Soto nie stałoby się nic gorszego od odesłania go do Hiszpanii. Ba, może nawet byłby z tego zadowolony!

– Bo to się nam nie uda. Jeśli señor Nicolao pokaże ten list gubernatorowi, będzie musiał powiedzieć, od kogo go dostał. A skoro to wykradnie list – młody caballero rozłożył bezradnie ręce – to jego oskarżą, że usiłuje pomówić alcalde, nie de Soto. A przynajmniej tak będzie się bronił Ignacio. On chce wrócić do Madrytu, ale nie w taki sposób, nie jako oszust. Jest jeszcze to, co wspomniał Solea, ta zdrada… Tak czy inaczej, Ignacio nie da się tak łatwo wypędzić z Los Angeles. Zrzuci na swoją winę. I to mu się uda, bo co innego alcalde, i to przysłany z Madrytu, choć może i tam nielubiany, a co innego banita, znany w całej Kalifornii ze swej niechęci do tego alcalde.

– Jesteś tego pewien, Diego?

– Tak. – Ton głosu należał jednak nie do młodego de la Vegi, ale do Zorro. – Obwini mnie, a potem znajdzie sposób, by w odwecie zrobić nam tu istne piekło.

– Więc będzie musiało nam wystarczyć, że odzyskamy to, co nam odebrał – mruknął don Alejandro. – Bo masz plan, by to odzyskać, prawda?

uśmiechnął się tylko w odpowiedzi, ale zaraz jego uśmiech przybladł, gdy spojrzał na owinięte nogi Tornado. Starszy caballero dostrzegł, gdzie patrzy jego syn, i też spochmurniał.

– Jest jeszcze coś – powiedział. – De Soto zarekwirował dla siebie konia El Conejo.

– Co?! Ignacio dostał Mariposę?

– Tak. To między innymi dlatego nie zdołałem porozmawiać z Soleą. De Soto zasłonił się jego lansjerami, bym nie mógł zaprotestować przeciw konfiskacie.

Diego przygryzł wargi. Siwek był niemal tak szybki jak Tornado. Świadomość, że alcalde zdobył konia, na którym będzie w stanie ścigać Zorro, była niepokojąca.

– On może… – zaczął.

– Właśnie! – przytaknął mu ojciec. – Pomyślałem, że cię uprzedzę, żebyś mógł…

– Żebym został koniokradem? – zaśmiał się Zorro.

Nieoczekiwanie Felipe pociągnął go za rękaw i zagestykulował, łobuzersko się przy tym uśmiechając, a jego ponury nastrój zniknął, zdawało się, bez śladu.

– Co? Dulcynea? Ojcze… – Diego odwrócił się w stronę don Alejandro. – Co de Soto ma wspólnego…

– Próbował jej dosiąść. – Starszy de la Vega nie mógł powstrzymać uśmiechu na to wspomnienie.

Felipe uśmiechał się równie szeroko i pokazał, co się zdarzyło. Gdy zakreślał dłonią szeroki łuk, pokazując, jak alcalde leciał prosto w kępę cierni, Diego zaczął się śmiać.

– W takim razie niech go sobie de Soto zatrzyma – stwierdził wreszcie. – Ten koń może mu sprawić niejedną niespodziankę. Niech go sobie zatrzyma.

Don Alejandro i Felipe roześmiali się także, ale Diego nieoczekiwanie spoważniał.

– Będę potrzebował twojej pomocy, Felipe. Dasz radę pojechać ze mną do Los Angeles?

x x x

De Soto może i był potłuczony i podrapany po upadku w kępę cierni, ale też doskonale zrozumiał wyjaśnienia, jakim zagrożeniem dla Los może stać się pożar. Na jego rozkaz Sepulveda wraz ze swymi żołnierzami opuścił o zmierzchu pueblo, by spędzić noc przy podpalonym przez El Conejo kanionie, pilnując, czy zmienny wiatr nie roznieci na pogorzelisku nowego pożaru.

opatrzył skaleczenia alcalde i wyciągnął z jego pleców kolce i ciernie. Przygotował także dla niego, Mendozy i reszty rannych kojący dekokt, który nie tylko złagodził ból potłuczeń żołnierzy, ale i ich uśpił. Tej nocy koszary w Los rozbrzmiewały wyjątkowo donośnym, równomiernym chrapaniem, bo i oddział Rojasa odsypiał podwójny patrol. Nawet wartownik, Rocha, spał przy zamkniętej bramie, wiedząc, że ten jeden jedyny raz dowódca nie może go przyłapać. Nikt więc nie widział czarnej sylwetki na dachu i nikt nie usłyszał cichych trzasków, kiedy Zorro wyłamywał gwoździe mocujące klapę świetlika nad aresztem.

Sam Ignacio po wypiciu mikstury doktora przespał całą noc, chrapiąc, wtulony nosem w poduszkę i obojętny na stuki, szmery i szelesty dobiegające przez chwilę z sąsiedniego pomieszczenia. Rano obudził się wypoczęty, a humoru nie mogły mu zepsuć nawet sińce i zadrapania. Pozwolił sobie jednak, wychodząc na dziedziniec, na brak halsztuka i niezapiętą kurtkę, bo tkanina drażniła zaschnięte skaleczenia na plecach.

W tym samym dobrym nastroju alcalde wysłuchał raportu Sepulvedy. Noc w kanionie minęła spokojnie, wiatr wiał ciągle w stronę wzgórz i nie było już niebezpieczeństwa, że wywieje jakieś iskry na suche zarośla poniżej. De Soto przyjął te wieści z zadowoleniem, a jeszcze bardziej przypadł mu do gustu widok w koszarach, gdzie poszedł sprawdzić, jak miewają się żołnierze sierżanta. Martinez, z głową obwiązaną bandażem, siedział na progu i mozolnie czyścił buty swoje i swych kolegów. Reszta oddziału Mendozy też wykorzystywała przymusowe zwolnienie z patrolu, by porządkować swoje kwatery i dobytek. De Soto nie mógł się nie uśmiechnąć na widok sierżanta, mozolnie cerującego rozdarty rękaw kurtki.

Ale jeśli nastrój Ignacio zaraz po przebudzeniu można było nazwać dobrym, to po wizytacji koszar, kiedy wracał ze stajni, był już bliski doskonałości. Rubio, żołnierz z oddziału Sepulvedy, szczycił się swym podejściem do koni i po powrocie z kanionu wyprowadził nowego wierzchowca dowódcy na wybieg, by wyczyścić go i sprawdzić, jak dobrze jest ułożony. Wzięty na linkę wałach początkowo się boczył i wierzgał, ale w końcu uległ i teraz krążył posłusznie w koło, to kłusem, to skróconym galopem, od czasu do czasu rzucając łbem czy ociągając się przy wykonywaniu poleceń. De Soto długo nie mógł się napatrzyć na kształtną głowę i połyskującą sierść zwierzęcia. Za kilka lat ten koń miał być całkowicie biały, ale teraz wydawał się być tylko pokryty na grzbiecie i bokach srebrnym nalotem. Alcalde pogratulował sobie w myślach przezorności. Poprzedniego dnia, poobijany i podrapany, zamiast natychmiast po powrocie udać się pod opiekę lekarza, wymógł na don Fernando, by ten przekazał wałacha właśnie jemu, zamiast zabierać zwierzę wraz z pojmanym oszustem czy też zwrócić je de la Vegom. Wprawdzie don Alejandro zażądał zwrotu konia, ale Solea, mimo swego nieskrywanego zdegustowania, ostatecznie dał się przekonać alcalde, że skonfiskowany wierzchowiec nie może wrócić do swego poprzedniego właściciela. A teraz Ignacio sycił oczy jego widokiem i rozważał potencjalne zyski. Ten koń wydawał się dorównywać Tornado, jeśli nie wyszkoleniem, to wzrostem i szybkością, a jeśli tak było naprawdę, mógł stać się dla swego jeźdźca przepustką do przyszłej sławy i zysku.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 3

Na razie jednak to piękne zwierzę potrzebowało odrobiny wychowania. Rubio, odprowadzając je do boksu w stajni, kręcił głową. Koń był chwilami agresywny, protestował przy siodłaniu i zakładaniu ogłowia, a potem był oporny przy wyprowadzaniu na wybieg i niechętny przy wykonywaniu poleceń. Może nie były to zbyt znaczące wady, nic, z czym żołnierz nie mógłby sobie poradzić, ale było dla niego jasne, że ten wałach wymagał silnej ręki, zdecydowania i wprawy jeźdźca, by pokazać w pełni swe walory.

To jednak nie popsuło Ignacio humoru. Choć przeczyły temu wydarzenia poprzedniego dnia, przypominające o sobie nieprzyjemnym drapaniem skaleczonej skóry, nadal uważał, że był dostatecznie doświadczony, by poradzić sobie z krnąbrnym wierzchowcem. Zadowolony z siebie wrócił do gabinetu i… zamarł, widząc na biurku rozrzucone papiery.

Nim zdążył odezwać się czy zrobić krok, coś zimnego i twardego dotknęło jego szyi, tuż pod uchem.

– Bez hałasu, alcalde – wycedził nieprzyjemnie znajomy głos. – Nie chcecie chyba ucierpieć bardziej niż do tej pory.

Szpada de Soto zwisała z oparcia krzesła w jego kwaterze, od najbliższego pistoletu, zamkniętego w szufladzie biurka, dzieliło go kilka kroków, a chłód przy szyi mógł być tylko ostrzem szpady czy sztyletu, niebezpiecznie bliskim gardła.

– Czego chcesz, Zorro? – zapytał, starając się powstrzymać mimowolne drżenie.

Za plecami alcalde rozległ się chrzęst klucza obracanego w zamku drzwi wejściowych. Choć nacisk stali na szyję zelżał w tym momencie minimalnie, de Soto nie krzyknął i nie spróbował się obrócić. Wolał nie podejmować ryzyka.

– Nic wielkiego – odparł banita. – Mogłem napisać list, ale uznałem, że lepiej będzie, jak z wami porozmawiam. Wydawało mi się, że tak będzie uprzejmiej z mojej strony. Wiecie, ręka przy szpadzie odwyka od pióra. Nie chciałbym też urazić was swoimi bazgrołami.

– Nie błaznuj, Zorro! O czym chciałeś mówić?

– Chyba w tym roku gubernator pomylił się w tutejszym podatku. Dobrze, że ten jego wysłannik był lepiej poinformowany.

Ignacio oblizał nagle zaschłe wargi.

– Co to ma ze mną wspólnego?

– Zebraliście, ile wam wyznaczono – wyjaśnił Zorro. – Nic ponad to, i to się wam chwali. Ale jeszcze lepiej będzie, gdy oddacie to, co doliczono przez pomyłkę skryby w Monterey.

– Nie możesz…

– Nie żądam tego dla siebie. – W głosie Zorro zabrzmiała łagodna wymówka. Banita obszedł alcalde i de Soto mógł zobaczyć, że faktycznie to była szpada, której sztych kołysał się teraz ledwie o cal czy dwa od jego policzka. – Ale niejeden gospodarz będzie wam wdzięczny, że zadbaliście o jego majątek i nie pozwoliliście, by odesłano do gubernatora więcej, niż to konieczne. A może się mylę? – Uśmiech Zorro zniknął, sztych szpady dotknął szyi Ignacio. – Może to wy sfałszowaliście list?

De Soto milczał. Czuł jeszcze chłód metalu na skórze i kropelki potu cieknące po karku i plecach, wsiąkające w koszulę, szczypiące w skaleczeniach. Ledwie ważył się oddychać.

– O, czyżbym trafił? – zakpił znowu Zorro. – A już miałem wątpliwości… No, bądźmy szczerzy. Uwierzyłem, alcalde, że chcecie być uczciwi i szanowani. Wygląda jednak na to – westchnął – że się pomyliłem.

– Cóż za rozczarowanie! – sarknął de Soto ze złością.

– Także wasze. Bo wasza uczciwość otworzyłaby wam drogę do Madrytu. Szkoda. Choć może jeszcze nie wszystko stracone.

– O czym ty mówisz?

– Nie podnoście w tej chwili alarmu, alcalde, to zniknę, nim ktokolwiek mnie zobaczy. A wy oddajcie te pieniądze ludziom. Z całą pewnością zasłużycie tym sobie na ich wdzięczność. Ja nikomu nie zdradzę, czyją to było winą, że zebraliście za dużo.

– Śmiesz proponować mi układ? – warknął de Soto.

– A czemu nie? Sądząc po zachowaniu tego Solei, niebawem przyda się wam każdy, kto mógłby za wami przemówić. Tu, w Monterey czy na królewskim dworze w Madrycie.

Ignacio zacisnął pięści.

– Co wiesz o Solei? – wycedził, ignorując w złości ostrze szpady.

– Tyle tylko, że powiedział wam coś, co sprawiło, że trzęśliście się jak liść na wietrze, a bladzi byliście niczym ściana – odparł Zorro, wzruszając ramionami. – A potem czerwoni ze złości, aż się oberwało temu biedakowi don Diego. – Banita uśmiechnął się złośliwie. – Wszyscy widzieli, jak go besztacie. Ale chyba dobrze, że był wtedy w gospodzie i mogliście na niego nakrzyczeć, nim żeście zatęsknili za patrolem.

De Soto nie zdołał powstrzymać westchnienia ulgi. Zorro uśmiechnął się lekko, ku jego irytacji.

– Nie potrzebuję… – zaczął Ignacio.

– Wdzięczności, szacunku czy listów polecających? Jak na kogoś, kto chce zdobyć awans, bogactwo i sławę, za mało oglądacie się na ludzi, alcalde.

Zorro podszedł bliżej i nim się de Soto zorientował, pchnął go na stojący przy biurku fotel.

– Zastanówcie się nad tym, alcalde – stwierdził. – Macie tydzień. Potem to ja zadbam, by oddać ludziom ich pieniądze.

Ignacio nie podniósł alarmu. W milczeniu patrzył, jak Zorro znika w jego pokoju i otwiera tam okiennice. Dopiero po dłuższej chwili zdecydował się wstać i zajrzeć do sejfu.

Skórzana sakwa, w której trzymał pięć tysięcy pesos z królewskiego podatku, była nienaruszona. Ale gdy pospiesznie przejrzał leżące poniżej papiery, odkrył, że przywieziony z Monterey list gubernatora zniknął. Zamiast niego porzucono skrawek papieru, znów udarty z raportów de Soto, z nakreśloną węglem literą „Z”.


CDN.


Od autora: Jeszcze jedno, informacja dla wszystkich zmartwionych losem Tornado – końskie kopyta są zbudowane z rogu, jednej z lepszych substancji izolujących. Osobiście poznałam (i znam nadal) jeźdźca i konia, którzy dokonali podobnego wyczynu: odcięci przez ogień na łące, przejechali przez płomienie. Koń wyszedł z tego bez szwanku.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 22Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 24 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *