Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 12

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Cóż, Diego zawsze się tłumaczył, że pióro jest potężniejsze od miecza. Ale na razie zaczynają się nowe kłopoty…


Rozdział 12. Ojcobójca


Piątkowy numer Guardiana cieszył się równie wielką popularnością, co zazwyczaj. Historia Paco Garcii i jego starcia z Lamarką, a potem z Narcisco, była szeroko komentowana wśród obecnych na targu, zwłaszcza że autor artykułu napomknął o pomocy dla odważnego rolnika. Jednak w gospodzie doñi Victorii, przy winie i cydrze, bardziej omawiano inny artykuł, o wadach i zaletach wprowadzonych przez alcalde asygnat. W powszechnym przekonaniu były one znacznie mniej użyteczne od zwykłych pesos, a co poniektórzy obawiali się, że jest to jakiś sprytny sposób alcalde na obciążenie mieszkańców dodatkowymi podatkami.

To, że sam de Soto nie był zachwycony tym artykułem, było bardzo oględnym określeniem. Miał zamiar dać temu upust i być może wszyscy zebrani w gospodzie, jak i spora część ludzi obecnych na targu, wysłuchaliby i obejrzeli awanturę, jaką po lekturze Guardiana chciał urządzić młodemu de la Vedze, gdyby nie to, że wymachiwanie przez alcalde płachtą papieru okazało się dość nieprzyjemne w skutkach dla otoczenia. Biały, duży przedmiot poruszający się w niekontrolowany sposób i wydający szeleszczące, trzaskające dźwięki okazał się być czymś aż nazbyt przerażającym nie tylko dla uwiązanych przy koniowiązie wierzchowców, ale też kilku osłów, a nawet jednego muła. Panika i tumult, jakie nastąpiły, skutecznie odwróciły uwagę wszystkich, nie tylko alcalde, od „insynuacji, oszczerstw i mętnych wyjaśnień”, jakie de Soto zarzucał artykułowi dawnego kolegi.

Kiedy wreszcie uspokojono przestraszone zwierzęta, popodnoszono powywracane stragany, pozbierano rozsypane towary i uprzątnięto to, co zostało zniszczone w zamieszaniu, de Soto siedział już w swoim gabinecie i nie miał zamiaru wychodzić. Nie po tym, jak uskakując przed spłoszonym koniem wpadł prosto w wózek z klatkami kurczaków, a jakoś nikt nie pospieszył, by pomóc mu się z nich wydostać. Ta nieobecność alcalde dodatkowo rozwiązała języki wszystkim, którzy mieli coś do powiedzenia na temat jego najnowszego pomysłu. Dyskusje w gospodzie toczyły się naprawdę żywo i skończyły dobrze po rozpoczęciu sjesty, a Diego zapisał sporo kartek w swoim notatniku zasłyszanymi uwagami i sugestiami.

Plac w pueblo był już pusty, gdy ostatni goście zaczęli wychodzić z gospody przed sjestą. Oliveira wyminął Diego w drzwiach i podszedł do siedzącego w kącie werandy chłopaka. O ile młody de la Vega mógł wywnioskować z zasłyszanej przelotnie wymiany zdań, don Esteban właśnie sprzedawał kolejnego konia, a ów młodzieniec go kupował. Wyjechali razem z pueblo, wciąż pogrążeni w żywej dyskusji. Kiedy wsiadali na konie, uwagę młodego de la Vegi przyciągnął wierzchowiec obcego młodzieńca. Rosły, złocisty gniadosz był nie tylko piękny i dobrze utrzymany, ale też wyraźnie przywiązany do swojego pana. Zresztą z wzajemnością, bo chłopak, nim znalazł się w siodle, podsunął zwierzęciu smakołyk i jeszcze przez chwilę głaskał i drapał konia pod ganaszami. Sam Diego nie miał zamiaru wracać do hacjendy. Victoria położyła się w pokoju na piętrze, by odpocząć, a on mógł czas sjesty wykorzystać na uporządkowanie notatek z narady i napisanie kolejnego artykułu. Wizja, że jeszcze raz dorobi się własnego banku, tym razem uczciwie prowadzonego, stawała się coraz bardziej realna.

x x x

Sobotnie poranki w były zwykle bardzo spokojne. Większość gości gospody, głównie kupców, którzy przybyli na piątkowy targ, wyruszała w drogę jeszcze poprzedniego dnia, przed sjestą. Ci, którzy nocowali, zbierali się bez pośpiechu do wyjazdu, a samych mieszkańców było o tej porze niewielu. Dlatego Victoria zwykle nie spieszyła się w sobotę do gospody, bo największy ruch zaczynał się po sjeście.

Tego ranka jednak musiała zjawić się wcześnie. Poprzedniego dnia, przez wynikły z nieostrożnego postępku de Soto popłoch na targu, nie miała czasu porozmawiać z jednym z dostawców. On zresztą też go nie miał, bo akurat to w jego klatkach wylądował alcalde i sporą część ranka zajęło mu łapanie przestraszonych kurczaków. Teraz więc podjechał wózkiem pod kuchenne drzwi i demonstrował doñi Victorii przywieziony drób.

Diego mimowolnie przysłuchiwał się tej rozmowie, chodząc po stajni i oglądając, jakie postępy zrobiono w przebudowie. Synowie señora Nacho postawili już pierwszy z kilku solidnych słupów jakie miały być zarówno filarami pomiędzy przegrodami dla koni, jak i dodatkowym oparciem dla stropu będącego zarazem podłogą powstających pokoi. W dachu przebito pierwsze z okien, a sam stolarz właśnie osadzał w nim okiennice. Sterta desek złożona na końcu stajni świadczyła, że w najbliższym czasie strych zostanie podzielony na pokoje. Przed świątecznym okresem gospoda miała prawie podwoić ilość łóżek dla gości.

Głośne tupnięcie zwróciło uwagę młodego de la Vegi. Złoty gniadosz, który tak mu się podobał poprzedniego dnia, stał w jednym z boksów. Z bliska koń wyglądał jeszcze lepiej. Wypielęgnowana sierść lśniła, nieskażona zadrapaniem czy ukąszeniem, a cała jego postawa wyrażała zarazem ciekawość, jak i ostrożność, cechujące najlepiej ułożone konie. Sądząc po kształcie głowy i jej osadzeniu, wierzchowiec miał co najmniej kilku przodków wśród najbardziej rasowych lusitano. Tak piękne, cenne zwierzę było w Kalifornii rzadkością i Diego uznał, że będzie warto porozmawiać z jego właścicielem.

Nie musiał go daleko szukać. Chłopak siedział wraz z don Estebanem na werandzie i, jak to młody de la Vega od razu usłyszał, nadal z zapałem dyskutowali o technikach układania wierzchowców, w tym zaś momencie o wyuczeniu ich podawania nogi do rozczyszczenia kopyt. Czynności potrzebnej, często niezbędnej, która bez współpracy konia nie była łatwa do przeprowadzenia. Obaj, Oliveira i przybysz, byli tak pochłonięci rozmową, że Diego po prostu usiadł przy sąsiednim stole, by się im przysłuchiwać.

Ruch po drugiej stronie placu przyciągnął jego uwagę. Jakiś konny wjechał szybkim kłusem i zaraz skierował się nie do gospody, ale do garnizonu. Rzucił wodze wartownikowi, ignorując jego protest, i zniknął w drzwiach gabinetu alcalde. Przyjezdny nie miał na sobie munduru, nie sprawiał też wrażenia kuriera. Jego koń, tak bezceremonialnie porzucony, stał w bramie ze spuszczonym ciężko łbem.

Chyba właśnie to wyraźne zmęczenie wierzchowca przyciągnęło uwagę siedzących na werandzie.

– Dziwne… – W głosie chłopaka był namysł.

– Cóż takiego, Santana? – spytał Oliveira.

– Ten koń. Tam, pod garnizonem. Przysiągłbym, że znam tego tobiano. Jeden z ludzi mojego ojca jeździ na takim. Ale on nigdy nie potraktowałby tak swojego zwierzęcia… – zastanawiał się Santana.

– Mnie ciekawi bardziej, co sprowadza jego pana do Los Angeles…

Co to było, Oliviera dowiedział się już za moment. Mendoza, drzemiący na werandzie przed gabinetem, poderwał się nagle, jak uderzony, i wpadł do wnętrza. Parę chwil potem zobaczyli go, jak biegnie przez wewnętrzny dziedziniec. Wrócił szybko, wraz z Sepulvedą i trzema innymi żołnierzami, i wszyscy razem zniknęli w kwaterach alcalde. Już sam ten widok zaniepokoił Diego. To nie wyglądało na zwykły alarm czy ćwiczenia. Zaraz potem drzwi gabinetu otwarły się szeroko i wszyscy wyszli, wraz z de Soto, by ruszyć przez plac w stronę gospody.

– Ależ to naprawdę Xavier… – odezwał się Santana z pełnym niedowierzania napięciem w głosie. Machinalnie podniósł się, jakby w ten sposób mógł przyspieszyć nadejście przybyłego. – Xavier… Co się stało? – zapytał głośno.

Ze strony mężczyzny nie było odpowiedzi, jego blada, zmęczona twarz miała ponury wyraz. Tak samo patrzyli i żołnierze, nawet Mendoza stracił swój zwykły przyjazny uśmiech i był dziwnie przygnębiony.

– Czy to ten człowiek, ? – odezwał się za to de Soto.

Xavier skinął głową.

Si – odparł krótko. Diego spostrzegł, że mężczyzna jest nie tylko zmęczony, ale i patrzy na chłopaka z wyraźną nienawiścią.

– Xavie… – zaczął mówić Santana, ale de Soto wszedł mu w słowo.

– Jacinto Santana, aresztuję was pod zarzutem morderstwa! – oświadczył donośnie. – Sierżancie, czyńcie swoją powinność!

– Co?! – Santana zamarł, gdy żołnierze ujęli go za ręce. – O czym wy mówicie…? – wykrztusił.

– Jesteście oskarżeni o zamordowanie waszego ojca, Eduardo Santany – stwierdził chłodno de Soto. Na twarzy alcalde malowała się wyraźna odraza. – Niech Bóg się zlituje nad waszą duszą! – dorzucił.

Ze swego miejsca Diego widział, jak chłopak blednie i uginają się pod nim nogi. Ludzie Sepulvedy wzmocnili uchwyt, by nie upadł.

– Nie… – jęknął Jacinto. – Nie… – Żołnierze pociągnęli go do wyjścia z werandy. Odeszli już kilka kroków, gdy Santana szarpnął się nieoczekiwanie. – Xavier! – krzyknął łamiącym się głosem, wykręcając głowę w stronę pozostałego przy stołach mężczyzny. – Xavier! Powiedz, że to nieprawda!

Xavier nie spojrzał w jego stronę, lecz splunął w odpowiedzi i chyba ten gest przekonał chłopaka, bo przestał się szarpać i pozwolił poprowadzić dalej, a właściwie pociągnąć.

– To niemożliwe… – powiedział nagle Oliveira.

– Słucham? – De Soto odwrócił wzrok od odprowadzanego więźnia.

– Powiedziałem, że to niemożliwe – powtórzył don Esteban. – Ten młodzieniec przyjechał do mnie kupić konia w prezencie urodzinowym dla ojca.

– Ktoś, kto podnosi rękę na własnego ojca – odparł alcalde – jest zdolny do każdego kłamstwa. Ale, ale… powiedzieliście, że chciał kupić konia?

– Tak…

– Mienie mordercy podlega konfiskacie – oświadczył de Soto. – Przyślę żołnierza po konia i pieniądze tego człowieka.

– Ale…

– Chyba wyraziłem się jasno?!

De Soto odwrócił się i odszedł.

– To niemożliwe… – powtórzył raz jeszcze Oliveira. Osunął się ciężko na siedzisku i oparł głowę na rękach, jakby przygnieciony wydarzeniami. W podobnej pozie opadł na ławę przy sąsiednim stole Xavier.

Także Diego nie wiedział, co powiedzieć. Przez moment czuł tylko zadowolenie, że Victoria, wciąż jeszcze zajęta w kuchni, nie była świadkiem tego aresztowania. Zbrodnia, o którą oskarżono Jacinto Santanę, była tak przerażająca, że po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie potrafił znaleźć słów. Niemożliwe, jak to powiedział Oliveira. Sama myśl, że ten przyjazny, z taką pasją rozmawiający o trenowaniu koni chłopak był w rzeczywistości zimnokrwistym mordercą, wydawała się niemożliwa.

A potem uświadomił sobie, że to, co czuł, to wrażenie nierzeczywistości czy koszmarnego snu, odpowiadało dokładnie temu, co widział przez moment na twarzy Santany.

Xavier… – odezwał się cicho.

– Tak? – Mężczyzna uniósł głowę.

– Jesteście całkowicie pewni, że to właśnie Jacinto jest winien śmierci swego ojca? Alcalde może mówić o kłamstwie, ale byłem świadkiem wczorajszej rozmowy…

– A któż by inny?! – odpalił Xavier z nagłą złością. – Sam widziałem ciało EduardaoSantany, z raną od noża w sercu. A dwa dni wcześniej całe San Diego widziało, jak kłócił się z synem. Także señora Augusta potwierdziła, że Jacinto dzień wcześniej odgrażał się ojcu, i to słowami, jakich syn nie powinien używać…

– O co się kłócili? – zapytał szybko Diego. – I kim jest ta señora?

– Zamożną wdową, która niedawno przyjechała do San Diego. Bardzo się zaprzyjaźniła z alcalde Santaną.

READ  New World Zorro piosenka When daggers are pointed at innocent hearts...

– A ja będę twierdził, że to nie mógł być on – włączył się nieoczekiwanie Oliveira. – Ten koń…

– Mógł wam tylko tak powiedzieć! – Xavier ze złością odwrócił się do drugiego z rozmówców. – Doprawdy, ja sam nie mogłem w to uwierzyć! Znałem tego chłopaka od lat! Ale kto by inny…

– Jego ojciec ma, miałby, urodziny w styczniu, nieprawdaż? – przerwał mu don Esteban.

– Skąd to wiecie? – Xavier spojrzał na niego ostro.

– Bo prosił mnie, bym przetrzymał wybranego konia do połowy stycznia. Zapłacił dodatkowo za jego utrzymanie przez ten czas! – Oliveira wyprostował się i uderzył dłonią w stół, podkreślając swoje słowa.

Xavier znieruchomiał, a za moment przechylił się w stronę caballero.

– Mówicie, że Jacinto kupił u was konia i chciał, byście trzymali go do stycznia?

– Mam na to jego własne słowa i spisaną umowę, jeśli chcecie przeczytać!

Stojący obok Diego słuchał tej wymiany zdań z coraz większym z napięciem. Tak, to było to, co potwierdzało jego własne odczucia. Jeśli rzeczywiście Jacinto był niewinny, to zgadzało się to z jego szokiem i przerażeniem, z jakim przyjął aresztowanie. Nie dlatego, że to on był oskarżony, a właściwie, jeśli wnioskować ze słów alcalde, już skazany, ale dlatego, że właśnie stracił ojca.

– Macie tę umowę? – spytał Xavier.

– Proszę! – Oliveira triumfalnie wyciągnął papier z kieszeni. – Czytajcie!

Diego nie wytrzymał.

Don Estebanie, Xavier… – odezwał się. – Mogę także zobaczyć?

Oliveira przytaknął, a Xavier tylko skinął głową i przesunął się tak, by młody de la Vega mógł mu czytać przez ramię.

Tak jak powiedział to don Esteban, to była umowa, w której Jacinto Santana zastrzegał, że zakupiony koń ma być doprowadzony przez vaqueros Oliveiry w określonym dniu stycznia do San Diego i oddany jednej konkretnej osobie, Eduardo Santanie, alcalde tego pueblo. Do niemałej kwoty, jaką młody Santana zapłacił za wyszkolonego wierzchowca, dochodziła druga, należność za paszę i samą podróż tylu opiekunów wierzchowca, ilu Oliveira uznałby za konieczne, by go bezpiecznie dostarczyć. Razem stanowiły imponującą sumę, przed jaką zawahałby się niejeden zamożny rolnik czy caballero.

– Taka fortuna za konia… – wyszeptał mężczyzna.

– Sami widzicie! – zatriumfował Oliveira. – Po co miałby zostawiać u mnie tyle pesos, jak nie kupując prezent dla ojca?!

Dios mio… – Szept Xaviera był prawie niesłyszalny. – Dios mio, chciałbym, by to było prawdą!

– Jego bardziej załamała wieść o śmierci ojca niż aresztowanie – powiedział cicho Diego.

Xavier znów oparł głowę na dłoniach.

– Znam tego chłopaka prawie od dziecka… – odparł. – Widziałem, jak są sobie bliscy… Dlatego nie mogłem uwierzyć, że to on zabił. Ale señora mówiła, że była świadkiem ich kłótni w czwartkowy wieczór, a rano znaleziono alcalde martwego w biurze… A tylu ludzi widziało, jak się spierali kilka dni wcześniej…

– Chyba każdemu zdarzyło się spierać z ojcem… – odezwał się ostrożnie Oliveira. – To nie musi być powodem zbrodni.

Xavier nie odpowiedział i nie poruszył się. Diego się nie odzywał. Był świadomy, że jeśli ten mężczyzna był głęboko przekonany o winie Jacinto, to potrzebował teraz chwili namysłu, by uznać swoją pomyłkę. Naleganie i naciski nie mogły mu w tym pomóc.

Tupot butów zakłócił ciszę, jaka zapanowała na werandzie. Diego obejrzał się. Przyszedł Rocha, jeden z szeregowych, a z nim Garcia i Landa, żołnierz z patrolu Sepulvedy.

Don Oliveira… – odezwał się Rocha.

– Tak?

Alcalde nakazał mi odebrać od was konia tego Santany.

– Koń Santany jest w stajni gospody – odparł don Esteban.

– Nie, nie tego konia. Tego, co on od was kupił – sprostował Rocha. – Po tamtego już Gomez poszedł.

Diego podniósł się. Gomez właśnie znikał za rogiem, w zaułku prowadzącym do stajni. Powinien uprzedzić Victorię, że to alcalde go wysłał, by się nadmiernie nie zdenerwowała zabieraniem wierzchowca jednego z gości.

– Dlaczego macie zabierać ode mnie konia? – spytał w międzyczasie Oliveira.

– Rozkaz alcalde. Mienie aresztowanego podlega konfiskacie.

– Mienie skazanego, jeśli ma to być zgodne z prawem. – Diego nie mógł się powstrzymać od uwagi. – Do czasu wydania wyroku nie można skonfiskować mienia Jacinto Santany. Gomez zaraz się tego dowie.

– Ale…

Alcalde chyba o tym nie pomyślał. A teraz wybaczcie mi, ale muszę uprzedzić żonę…

– Chwileczkę, …? – Xavier zatrzymał młodego de la Vegę.

– Diego de la Vega. – Diego zdał sobie sprawę, że nikt go nie przedstawił przybyszowi.

de la Vega – powtórzył Xavier. – Jestem Xavier Flores. Wybaczcie, że wciągnąłem was w tak nieprzyjemną sprawę.

– Przeprosiny przyjęte – Diego wyminął Rochę i ruszył do drzwi. Wychodząc usłyszał jeszcze, jak Oliveira mówi.

Don Diego jest miejscowym wydawcą gazety, Flores. Tak czy inaczej zapytałby was o tę sprawę…

Wiadomość, że de Soto aresztował człowieka oskarżonego o zamordowanie własnego ojca, obiegła piorunem całe Los Angeles. Ojcobójstwo było czymś budzącym powszechną grozę i w gospodzie szybko zebrali się liczni goście, w mniej lub bardziej niewyszukanych słowach wyrażający swoją niechęć i przerażenie zbrodnią. Na razie tylko co poniektórzy z nich powątpiewali w winę Santany, bo na jego obronę mieli jedynie słowa Oliveiry o zawartej umowie.

Całą sytuację zmienił powrót don Estebana. Musiał on nie tylko pojechać w towarzystwie Rochy do swej hacjendy, by przekazać do garnizonu wybranego przez Jacinto konia, ale też, na wyraźne polecenie alcalde, oddać zapłacone przez niego pieniądze. Strata zarówno cennego zwierzęcia, jak i należności za nie, dotkliwie zabolała caballero, który głośno narzekał, że przynajmniej jedna z tych konfiskat była nieuzasadniona. Niezależnie od tego don Esteban powątpiewał w winę Jacinto. Może jego uwagi, że młody Santana nie mógł być aż takim potworem, nie znalazłyby większego odzewu, gdyby nie fakt, że przywołał wspomnienie przypadku Jose Rivasa. Kilku słuchaczy podchwyciło, że już raz ktoś, kto zdaniem de Soto wykazał się skrajną niewdzięcznością, był w rzeczywistości niewinny, i przyłączyło się do don Estebana w przekonywaniu innych.

Diego obserwował z boku cały ten rozgardiasz, odzywając się tylko od czasu do czasu. Niezależnie od swego osobistego przekonania i opinii Oliveiry, chciał mieć całkowitą pewność co do niewinności chłopaka, a do tego musiał z nim porozmawiać, zapytać o coś, co pomogłoby udowodnić, że to nie Jacinto jest mordercą. Po to jednak potrzebował wsparcia. Kogoś, kto chociaż na parę chwil odwróciłby uwagę de Soto od więźnia. Podwójna konfiskata była znakomitym pretekstem, więc kiedy don Esteban zebrał kilku , w tym don Alfredo, by porozmawiać z alcalde o zasadności przejęcia i konia, i zapłaty za niego, młody de la Vega przyłączył się do grupy idącej do garnizonu. Jednak ku jego rozczarowaniu to Gomez stał na warcie przed celą, więc nie było mowy o tym, by porozmawiać z więźniem bez wiedzy i zgody alcalde.

De Soto przyjął w swoim gabinecie z uprzedzającą uprzejmością, która jednak zmieniła się w słabo skrywaną irytację, jak tylko okazało się, że przyszli oni nie po to, by ustalić termin egzekucji przestępcy, lecz by wyjaśnić sprawę rekwizycji jego mienia, a w dodatku otwarcie powątpiewają w jego winę.

– Cały majątek mordercy przepada na rzecz Korony – dowodził. – A ja jestem tu jej przedstawicielem!

– Majątek mordercy może i tak, ale nie ma pewności, czy Jacinto Santana rzeczywiście jest mordercą – odparował don Alfredo.

– Rozumiem, że nie wierzycie w możliwość ojcobójstwa?

– Czy ojcobójca kupuje swemu ojcu prezent? – włączył się don Esteban.

– I co z tego? Mógł wiedzieć, że ojciec nigdy go nie otrzyma. Dobry koń mógł być mu bardziej niż przydatny w ucieczce.

– Jak możecie przeczytać w umowie – nie dawał za wygraną Oliveira – Jacinto Santana chciał, by to moi ludzie dostarczyli jego ojcu konia. W dniu jego urodzin, za prawie trzy miesiące. Dodatkowo za to zapłacił. Nie chciał go ode mnie sam zabierać, więc nie mógł użyć do ucieczki, jak to mówicie, alcalde!

– Mydlenie oczu! – prychnął de Soto. – Po prostu mydlenie oczu! Majątek Santany musi być niemały, skoro jego syn zdobył się na taki wydatek tylko po to, by zmylić ślady. Jeśli więc tak jest, zyskałby o wiele więcej.

Przez moment zapanowała cisza. To był argument, o którym większość z nie pomyślała.

– Tak czy inaczej, alcalde – odezwał się po chwili Oliveira – nie rozumiem powodu, dla którego nakazaliście mi oddanie nie tylko kupionego przez Santanę konia, ale i wypłaconej za niego należności.

– Jak to nie rozumiecie? Skoro Santana kupił tego konia, to jest on jego własnością i podlega przepadkowi, jak całe mienie mordercy. Już wam to mówiłem.

– W takim razie po co konfiskata zapłaty?

– Skoro konia nie odebrał, to są to jeszcze jego pieniądze – odparł de Soto chłodno.

To stwierdzenie spowodowało, że zebrani zaniemówili na chwilę. Tak bezczelnego argumentu można się było spodziewać raczej po Luisie Ramone, nie po Ignacio de Soto. Oliveira zbladł, a potem poczerwieniał i wyraźnie ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś, co zapewniłoby mu miejsce w celi obok Jacinto.

Don Alfredo nie miał takich zahamowań.

– Byłoby dobrze, gdyby o winie Jacinto Santany wypowiedział się sędzia w San Diego. Do tego czasu nie można mówić o konfiskatach – zauważył.

– Nie będzie sądu w San Diego! – De Soto uderzył ręką w stół i wstał.

– Jak to?

– Mam tu pismo od obecnego komendanta garnizonu w San Diego, zastępcy Eduardo Santany. Prosi w nim, by mordercę stracono tam, gdzie zostanie pochwycony. Ludzie w pueblo San Diego, rozżaleni śmiercią powszechnie lubianego alcalde, są gotowi do samosądu na jego zabójcy, a takie poruszenie prowadzi do buntów i rewolucji.

– Tak czy inaczej – upierał się da Silva – powinniśmy przeprowadzić proces tego chłopaka.

– Nie ma takiej potrzeby!

Alcalde, czy muszę wam przypominać, że już raz, nie tak dawno, ktoś inny wydawał się być zabójcą? A przecież Jose Rivas był niewinny. Więcej, był bohaterem ratującym swych dobroczyńców!

Teraz na de Soto przyszła pora, by poczerwienieć. Sprawa Rivasa, która przyciągnęła Zorro z powrotem do Los Angeles, musiała być dla niego bardzo drażliwym tematem. Diego, przysłuchujący się całej rozmowie i szukający pretekstu, by zapewnić sobie wejście do aresztu, nie był jednak zadowolony, że don Alfredo ją przywołał. Skojarzenia alcalde musiały być jednoznaczne.

– W tym przypadku wątpliwości mam jeszcze mniej niż wtedy! – wycedził w końcu de Soto. – Nie tylko zresztą ja. – Potrząsnął plikiem kartek. – Ten list wprost mówi, że winę Santany ustalono i udowodniono w San Diego i zrobili to ludzie, którzy znali i jego, i jego ojca! Do mnie należy tylko wykonanie ich wyroku.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 22

– Ci ludzie mogą się mylić… – zauważył ostrożnie Diego.

– Doprawdy, de la Vega? – Wydawało się, że de Soto dopiero teraz zauważył młodego caballero. – To powiedz mi, jakim sposobem wiesz, że oni się tam mylą, a ty tutaj, nie będąc w San Diego, znasz prawdę?

– Cóż… – Diego bezradnie rozłożył ręce. Miał nadzieję, że taka demonstracyjna słabość rozbroi Ignacio i odwróci jego uwagę.

– No właśnie! – Poskutkowało. De Soto uśmiechnął się triumfalnie. – Señores! – oświadczył. – Egzekucja Jacinto Santany, ojcobójcy, odbędzie się jutro w południe. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie.

– Ależ alcalde

– Konfiskata jego mienia jest całkowicie zgodna z prawem, don Estebanie! – Alcalde nie dał dojść do słowa Oliveirze.

Diego wykorzystał tę chwilę.

– Wybacz, Ignacio, ale czy mogę porozmawiać z więźniem?

– Dla ciebie don Ignacio, de la Vega! – napomniał go de Soto. – I po co chcesz z nim rozmawiać?

– Cóż, Guardian… – Diego uśmiechnął się lekko, przepraszająco, jakby czuł się winny, że chce przeprowadzić wywiad ze skazańcem.

Niestety, tym razem to nie poskutkowało.

– Możesz to opisać po swojemu – parsknął alcalde. – Zawsze przecież tak robisz – wytknął. – Nie musisz powtarzać tych jego wszystkich łzawych kłamstw o niewinności.

– Ale…

– Nikt nie będzie rozmawiał ze skazańcem!

– Nikt? – zareagował don Alfredo. – Ależ alcalde, a padre Benitez?! Nie można przecież…

De Soto westchnął ciężko.

– Ktoś, kto popełnił najgorszą z możliwych zbrodnię, nie zasługuje… – zaczął mówić.

– Wybaczcie, alcalde, ale wręcz przeciwnie! – wszedł mu w słowo starszy caballero. – Tym bardziej nie można mu odmawiać pojednania z Bogiem! Jak to tak? Jeszcze jutro jest przecież niedziela! Nie możecie…

Czerwone plamy na policzkach de Soto zwiastowały nadciągający wybuch.

– Zostawcie ocenę, co można, mnie, da Silva! – warknął gniewnie. – Nie mam zamiaru trzymać i karmić tego degenerata dłużej niż to konieczne. Skoro nie pasuje wam niedziela, to możecie poinformować wszystkich, że egzekucja będzie o zmierzchu!

cofnęli się przed tym wybuchem furii.

– O zmierzchu, alcalde? – jęknął Mendoza od drzwi. – Nie zdążymy…

– Nie będzie szubienicy! Każcie wyczyścić muszkiety, sierżancie! – polecił de Soto. – A was, señores, uprzejmie proszę o opuszczenie gabinetu.

Jadowity ton głosu alcalde nie pozostawiał wątpliwości, że w razie oporu każe żołnierzom ich wyrzucić, więc , niechętnie, bo niechętnie, ale wyszli.

Diego wychodził jako ostatni, w nadziei, że zdoła zwrócić na siebie uwagę Mendozy i ten umożliwi mu rozmowę z Santaną. Bezskutecznie jednak, bo de Soto miał sporo do powiedzenia sierżantowi o przygotowaniach żołnierzy do egzekucji i zaczął to mówić jeszcze zanim młody de la Vega przekroczył próg.

Wracających do gospody powitały pytające spojrzenia. Gdy don Alfredo poinformował zebranych o decyzji alcalde, panująca w sali cisza stała się jeszcze głębsza. Zakłócił ją dopiero Oliveira, który przepchnął się pomiędzy stojącymi przy barze i zażądał czegoś mocniejszego niż wino.

Zaraz dołączył do niego Xavier Flores. Przybysz z San Diego milczał od chwili przeczytania umowy Santany z Oliveirą, a zapytany wprost wyrażał jedynie żal z powodu śmierci dobrego człowieka, jakim był alcalde San Diego. Dopiero na widok wierzchowca Jacinto prowadzonego do stajni w garnizonie nie zdołał powstrzymać okrzyku zaskoczenia, ale zaraz w ostrych słowach odmówił odpowiedzi, co go tak zdziwiło. Teraz, po powrocie , stanął przy Oliveirze i również zażądał brandy.

– Wybaczcie, señores – oświadczył po wypiciu duszkiem zawartości szklaneczki. – Było dla mnie zaszczytem was poznać.

Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.

– Chwileczkę, Flores – odezwał się Diego. – Możecie nam wyjaśnić, co zamierzacie?

Xavier zatrzymał się tuż przed drzwiami.

– To nie jest ani wasza sprawa, de la Vega – oznajmił chłodno, nie odwracając głowy – ani wasz problem. Także i nie wasza wina. A teraz wybaczcie, mam przed sobą jeszcze długą drogę.

Wyszedł i trzasnął drzwiami gospody. Za chwilę zobaczyli go prowadzącego wierzchowca w stronę bramy pueblo.

Dziwne zachowanie Floresa wywołało tylko kilka komentarzy. Decyzja de Soto, by przyspieszyć egzekucję Santany, zwarzyła już i tak niewesołe nastroje. Także to, że alcalde dał się poznać jako zwolennik licznej widowni przy wymierzaniu sprawiedliwości, nie poprawiało sytuacji. Nikt nie miał ochoty na takie widowisko.

Ze swego miejsca przy oknie Diego dostrzegł padre Beniteza, rozmawiającego z Sepulvedą w bramie garnizonu. Już chciał podnieść alarm, że de Soto odmówił kapłanowi spotkania ze skazańcem, ale kapral ustąpił i pozwolił padre przejść. Ksiądz nie wyszedł przez kilka następnych minut, więc można było założyć, że alcalde nie zabronił mu wejścia do aresztu.

– Biedny chłopak – odezwał się nieoczekiwanie Oliveira nad głową Diego. Stanął przy stoliku z butelką brandy w ręku i także obserwował kapłana.

– Przynajmniej padre może się z nim zobaczyć – odparł Diego.

– To nie jest wielka pociecha. On jest niewinny.

– Nie mamy na to innego dowodu niż jego własne słowa, skoro alcalde nie uwierzył tej umowie – zauważył ze smutkiem don Alfredo. Starszy caballero także podszedł do okna. – Zabierzcie dziś po sjeście żonę do domu, don Diego. Wiem, że doña Victoria nie jest strachliwą kobietą, ale w jej stanie… Dosyć miała nerwów jak na jeden dzień.

Diego tylko skinął głową, obliczając, jak długo padre Benitez może rozmawiać z Jacinto i czy w czasie sjesty kapłan będzie sam na plebanii. Wcześniej nie zdążył uprzedzić Victorii, że Gomez zjawi się w stajni, by z rozkazu de Soto zabrać wierzchowca Santany, i jego żona dowiedziała się o aresztowaniu chłopaka od żołnierza. Tak jak Oliveira nie uwierzyła w jego winę, więc teraz siedziała w kuchni i siekała warzywa, milcząc ponuro. Nikt nie wątpił, że gryzła się w język, by nie usłyszano, co sądzi o alcalde. A właściwie, jak Diego wiedział, czekała, co zrobi Zorro.

– I jak tu nie uwierzyć, że szkarłatny księżyc przynosi pecha – westchnął Oliveira i usiadł ciężko na ławie.

– Szkarłatny księżyc? – Diego oderwał się od swoich rozmyślań na temat tego, gdzie i w jaki sposób Ignacio zorganizuje egzekucję.

– Tak. Jacinto mówił mi, że widział go wyjeżdżając z San Diego. Żartował, że powinien mieć pecha, a szczęśliwie znalazł dokładnie takiego konia, jakiego chciał. Ale teraz…

– Wrócę za moment, don Estebanie. – Diego poderwał się z miejsca. Szkarłatny księżyc! Czerwona tarcza wschodzącego księżyca w jesiennej pełni nie była częstym zjawiskiem astronomicznym. On sam widział ją w środowy wieczór, specjalnie wybrał się na wzgórza, by móc spokojnie obserwować. Jeśli Jacinto wyjechał z San Diego w jego świetle, musiał zjawić się w Los Angeles…

Bez słowa sięgnął po leżącą w rogu baru księgę, w której señora Antonia zapisywała nocujących w gospodzie gości. Jacinto Santana zjawił się w piątek, niedługo przed sjestą, a jako ostatnie miejsce pobytu podał port w San Pedro. Musiał mieć stamtąd pokwitowanie w liście podróżnym, bo Mendoza potwierdził ten zapis swoimi kulfonami.

– Co znaleźliście, don Diego? – Oliveira i don Alfredo podeszli także do baru.

– Poprawcie mnie, jeśli się pomyliłem – powiedział cicho Diego – ale czy Xavier Flores nie powiedział, że Eduardo Santanę zamordowano w czwartkowy wieczór?

Postukał palcem w zapis w księdze. Don Alfredo pierwszy przeliczył w myśli, ile czasu zajęła młodemu Santanie droga, i ze świstem wciągnął powietrze.

X X X

Chylące się ku zachodowi słońce nadawało białym murom w złocisty odcień. Lekki wiatr trzepotał markizami i kołysał pędy kwiatów. Było cicho, bardzo cicho. Nawet psy nie hałasowały w odleglejszych zaułkach. Domy przy placu miały zatrzaśnięte okiennice, zamknięto drzwi gospody. Pueblo wydawało się być wymarłe.

Druga wizyta w garnizonie była równie bezowocna, co pierwsza. De Soto nie chciał słuchać o zapisach w księdze gospody i liście podróżnym Jacinto Santany, a raczej był zdania, że zostały one sfałszowane, by wprowadzić w błąd potencjalnych poszukujących. Raz jeszcze powtórzył, że młody Santana został uznany w San Diego za zabójcę swego ojca, wydano już wyrok, a do niego, alcalde Los Angeles, należało dopilnowanie jego wykonania. To było wszystko, a że potrzebował czasu na przygotowania, nie miał zamiaru kłócić się po raz kolejny z nieproszonymi gośćmi. Bez większych ceregieli kazał wyprowadzić przybyłych za bramę, jednocześnie zapraszając ich do asystowania w wieczornej egzekucji.

Zorro ostrożnie wychylił się zza dzwonnicy. Miał z tego miejsca doskonały widok na cały plac, łącznie z garnizonem, i okoliczne zaułki, a padre Benitez nigdy nie sprzeciwiał się jego spacerom po dachu. Zresztą sam padre czekał na niego i ucieszył się, gdy czarno ubrany mężczyzna zajrzał na plebanię.

Wedle słów padre Beniteza Jacinto Santana nawet przed kapłanem twierdził, że jest niewinny. Owszem, były różnice zdań pomiędzy nim i ojcem, była nawet publiczna sprzeczka, ale nic z tego nie mogłoby uzasadnić takiej zbrodni. Pokłócili się, bo alcalde zarzucał synowi niechęć wobec pewnej urodziwej wdówki, jaka w ostatnich dniach przyjechała do San Diego. Sam Jacinto nie ukrywał, że zarzuty ojca były słuszne. Nie podobała mu się ta kobieta, a raczej jej wręcz nachalne zabieganie o uwagę Eduardo, i owszem, mógł być wobec niej bardziej uprzejmy. Ale stało się, señora Augusta Sinestra poczuła się urażona jego zachowaniem, starszy Santana uznał, że zwróci uwagę synowi, zaś ten, zamiast przyjąć to w pokorze i milczeniu, wygarnął ojcu, co sądzi o zachowaniu kobiety wobec niego, i ostra rozmowa zmieniła się w kłótnię. W dodatku publiczną. Jacinto uznał, że przeprosi, jak ojciec trochę ochłonie i będą mogli rozmawiać bez wzajemnego obrażania się. Dlatego też od razu wyjechał, by dać sobie i jemu czas na przemyślenie sprawy. Wpierw do San Pedro, by sprawdzić, czy przybyły zamówione przez ojca materiały; a potem do Los Angeles, gdzie, jak mu polecano, można było znaleźć najlepiej wyszkolone konie w Kalifornii. Chciał podarować ojcu na urodziny nowego wierzchowca, równie dobrego jak ten, którego sam od niego dostał. Tu dogoniło go oskarżenie, że jest mordercą, i teraz trudno było powiedzieć, czy chłopak jest bardziej zrozpaczony śmiercią ojca, czy przerażony losem, jaki go czeka. W każdym razie wizyta kapłana uświadomiła mu, że to, co brał za niemożliwe, koszmarne nieporozumienie, jest rzeczywistością, i ta świadomość prawie go załamała. De Soto, mimo swej nieskrywanej niechęci, nie zabronił padre dalszego towarzyszenia więźniowi, więc Benitez wrócił do siebie tylko na chwilę, chcąc zabrać niezbędne parafernalia, i zaraz szedł z powrotem do aresztu. Liczył też, że dowie się czegoś, co pomoże mu uspokoić Jacinto.

Drugie spotkanie padre z Santaną było też na rękę Zorro, któremu łatwiej było ratować chłopaka gotowego do walki czy ucieczki niż załamanego i biernie czekającego na koniec.

Ruch w zaułku przerwał Zorro obserwację garnizonu. Xavier Flores przemknął do stajni za gospodą, rozglądając się dookoła tak, jakby się spodziewał, że ktoś zaraz chwyci go za ramię i zapyta, co tu robi. Na ten widok Zorro nie mógł powstrzymać uśmiechu. Takie zachowanie gościa z San Diego było najlepszym sposobem, by ściągnąć na siebie uwagę. Gdyby mieszkańcy pueblo nie pozamykali się w domach, już by ktoś zaczepił Floresa. Skoro jednak nikogo na ulicy nie było, musiał to zrobić pewien banita.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 17

Choć właściwie nie potrzebował zadawać pytań. Pożegnanie señora Floresa i zdecydowanie, z jakim wyszedł z gospody, a teraz ukradkowe prześlizgiwanie się pod murem i nerwowe rozglądanie się dookoła, tak niepasujące do tego mężczyzny, to wszystko świadczyło tym, że Xavier chce wtrącić się w egzekucję Jacinto. Nieważne, czy przeważyły tu słowa Oliveiry, czy też widok konia Jacinto, dość, że Flores musiał zdecydować się, że złamie prawo.

Gdy Zorro zajrzał do stajni, Xavier właśnie pospiesznie siodłał drugiego wierzchowca.

– To nie jest najlepszy pomysł, .

Flores znieruchomiał z rękoma na siodle.

– Te konie nie należą do was, – mówił dalej Zorro.

Mężczyzna odwrócił się powoli, niepewny, kto stoi za jego plecami, i oczy mu się rozszerzyły, gdy spostrzegł czarny strój rozmówcy.

– Zorro! – sapnął.

– Owszem, Zorro. – Banita z uśmiechem uniósł dłoń do kapelusza. – A teraz bądźcie uprzejmi rozsiodłać te konie, nim ich właściciele tu zajrzą.

– Jeśli tak twierdzicie, Zorro… – Flores odwrócił się do konia i ściągnął z niego siodło.

I rzucił nim w Zorro.

Był ledwie o krok czy dwa od banity, więc mógł liczyć na to, że dosięgnie przeciwnika. Ale coś w jego ruchach zdradziło, co zamierza, i Zorro był przygotowany. Siodło jeszcze nie upadło na klepisko, gdy sam Zorro skoczył na Floresa. Zaskoczony tym kontratakiem Xavier próbował się bronić, ale bezskutecznie. W jednej chwili stał przyciśnięty do słupa, trzymany za wykręcone w tył ręce.

– Wyjaśnijcie mi, – syknął mu do ucha Zorro – coście zamierzali zrobić? Alcalde nie będzie skłonny wypuścić Jacinto za moją głowę. Raczej rozstrzela nas obu.

– Jacinto jest niewinny! – Flores szarpnął się w uścisku. – Muszę go ratować!

– Wiem, że jest niewinny. Inaczej bym nie przyszedł. Ale skąd wy o tym wiecie?

– Jego koń… Nie widziałem go w czwartek w stajni.

– W czwartek Jacinto Santana był w San Pedro, dowiadywał się w porcie o przesyłkę dla ojca – powiedział Zorro. Flores wstrząsnął się i rozluźnił mięśnie. – Miał potwierdzenie w liście podróżnym, że tam był. Jeśli chcecie mu pomóc, odszukajcie tego, z kim rozmawiał, niech zaświadczy w San Diego. Niech odwołają ten wyrok i znajdą prawdziwego mordercę.

– To nic nie… – zaczął mówić Flores i urwał. – Zorro… – Znów urwał, jakby nie mogąc sformułować tego, o co chce poprosić.

– Tak, ja zadbam o bezpieczeństwo Jacinto – przytaknął Zorro i puścił jeńca. – Wy dopilnujcie, by mógł wrócić do swego domu, wolny od oskarżeń. I bez kradzieży koni.

Flores odwrócił się powoli.

– Mój jest zbyt zmęczony, by uciekać – wyjaśnił. – Te były wypoczęte. Ale skoro mówicie…

– Zaufajcie mi.

Xavier Flores skinął głową i już bez słowa ruszył do wyjścia.

x x x

Gdy ostatnie promienie słońca znikły z kościelnej wieży, ciszę panującą w pueblo przerwał nierównomierny werbel. Szeregowy Landa, który od śmierci Luki pełnił obowiązki dobosza, wciąż miał problem z utrzymaniem rytmu. Idący za nim żołnierze nie zwracali jednak na to uwagi. Sepulveda szedł pierwszy, za nim czterech szeregowych z jego oddziału, za nimi de Soto i znów czwórka żołnierzy, prowadząca Jacinto Santanę. Chłopak szedł niepewnie i sprawiał wrażenie niezbyt przytomnego, a jego wyprostowaną postawę wymuszały związane z tyłu ręce. Pochód zamykał padre Benitez w pogrzebowym ornacie.

W murze garnizonu, niedaleko bramy, osadzono przed laty kilka żelaznych kółek do przywiązywania koni i teraz ponury orszak skierował się do jednego z nich. Ustawiono przy nim Jacinto, a Sepulveda kawałkiem sznura przywiązał mu ręce do koła. Potem kapral wyciągnął pasek materiału i chciał zasłonić skazańcowi oczy. To jakby wyrwało Santanę z oszołomienia, bo uchylił się i potrząsnął przecząco głową. Padre Benitez wyminął żołnierza i oparł rękę na ramieniu chłopaka mówiąc coś jeszcze pospiesznie.

De Soto rozejrzał się dookoła. Gdy bęben umilkł, nic już nie mąciło panującej dookoła ciszy. Plac był pusty. Zatrzaśnięte okiennice, zamknięte drzwi domów i gospody, nawet miejscowe psy, tak często wylegujące się na stopniach, gdzieś się wyniosły. Tylko na jednej z werand ktoś siedział. Skulony, okutany w poncho, wydawał się spać.

– Tchórze!

Alcalde splunął na ziemię na widok tak demonstracyjnej niechęci mieszkańców. Machnął ręką na Sepulvedę i wskazał mu siedzącego, polecając gestem, by do niego podszedł. Kapral zawahał się, ale gdy alcalde coś mu szepnął, pospiesznie odwołał żołnierzy i ruszyli w tamtą stronę z bronią gotową do strzału, rozstawiając się w półkole.

Sepulveda był już o kilka kroków od siedzącego, gdy rozległ się ostry gwizd. Brama prowadząca na podwórze jednego z domów otworzyła się szeroko i na plac wypadł Tornado. Ogier przebiegł pomiędzy żołnierzami, roztrącając ich na boki i przewracając, potem zawrócił i stanął między nimi a siedzącym na werandzie.

– Zorro! – krzyknął ktoś.

De Soto złapał za szpadę.

– Strzelajcie! – zawołał. – Koń nie da rady go osłonić, strzelajcie!

Rzeczywiście, Tornado nie był w stanie zasłonić człowieka na werandzie, który wydawał się wciąż być nieświadomy tego, co się dokoła dzieje. Huknęły strzały, siedzący drgnął i osunął się lekko. Dwóch żołnierzy ściągnęło na siebie uwagę ogiera, a Munoz i Sepulveda desperackim ślizgiem przemknęli obok, by dopaść celu. Kapral właśnie łapał za krawędź sombrero, gdy rozległ się drugi gwizd. Tornado przestał interesować się przeciwnikami i ruszył wprost ku garnizonowi i stojącemu tam alcalde.

De Soto odskoczył mu z drogi tylko po to, by zobaczyć, jak koń przystaje przy murze, przy stojącym tam padre Benitezie i… Zorro. Jacinto Santana, wolny, właśnie znikał w zaułku.

Zorro wskoczył na siodło i nim żołnierze się zorientowali, co się dzieje, najechał na nich, wytrącając im broń z rąk i przewracając. Wreszcie zatrzymał się przed alcalde.

– Jacinto Santana jest niewinny! – warknął, mierząc szpadą prosto w gardło de Soto.

– W San Diego uznano inaczej! – odpalił alcalde, pozornie nie zwracając uwagi na ostrze przed swoją twarzą. Znacznie bardziej interesowała go otwarta brama garnizonu, ku której biegli rozbrojeni żołnierze.

– W San Diego nie wiedzą, że przyjechał do po prezent dla ojca! – Tornado tańczył w miejscu, niespokojnie przebierając nogami i rzucając głową. Koń wyczuwał gniew swego jeźdźca albo był zdenerwowany atakiem na ludzi. Mimo to Zorro przysunął szpadę niemal do piersi de Soto. – Dzień wcześniej był w San Pedro, też załatwiając jego sprawy. Nie ukrywał się, nie planował ucieczki. Nie było go w domu, gdy zginął jego ojciec!

– Są świadkowie! – Ignacio nie miał zamiaru ustąpić.

Pierwsi z ludzi Sepulvedy dotarli już do bramy, szerokim łukiem omijając alcalde i banitę. Sam kapral klęczał przy werandzie, pospiesznie nabijając muszkiet.

– Doprawdy? – odparł Zorro. – Już raz zbyt szybko wydaliście wyrok, alcalde! Nad tym lepiej się jeszcze zastanówcie! A to… – Gest szpadą i na mundurze de Soto pojawiły się rozcięcia. – …żebyście pamiętali!

Tornado poderwał się do , okręcił na zadzie i ruszył galopem. Nim Sepulveda uniósł nabity wreszcie muszkiet do ramienia, Zorro zniknął w zaułku, tym samym, gdzie wcześniej odbiegł Santana.

Teraz dopiero na placu rozległy się okrzyki. Alcalde obejrzał się przez ramię. Na werandach domów i gospody stali ludzie, mieszkańcy pueblo. Niewątpliwie wyszli, kiedy pojawił się Zorro, i z całą pewnością ich okrzyki były na jego cześć.

Tylko drgnięcie brody zdradzało, jak bardzo te wiwaty dotknęły de Soto. Przeszedł powoli do werandy, gdzie wciąż siedział skulony człowiek, który odwrócił uwagę żołnierzy od egzekucji i pozwolił Zorro uwolnić skazańca. Bez jakichś oznak gniewu czy zdziwienia Ignacio podniósł sombrero i poncho, odkrywając pod spodem dwa kosze połączone wbitym w nie kijem. Potrząsnął tylko głową, jakby potwierdzając, że spodziewał się tego, co zastanie pod okryciem, i odszedł szybkim krokiem do garnizonu, pozornie nie zwracając uwagi na hałaśliwe, rozgadane grupy ludzi na placu.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 11Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 13 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/