Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 43

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora:

Aby właściwie zakończyć rok…


Epilog


Dzwon na kościele wybił południe i Diego obejrzał się na wieżę, jakby nie rozumiejąc, kiedy minęło tyle czasu. Ktoś stanął obok niego.

– Nadal żadnych wieści? – zapytał starszy de Silva.

Diego potrząsnął głową. Don Alfredo uśmiechnął się lekko i położył mu rękę na ramieniu.

– Wiem, wiem – powiedział. – Niestety, to pole bitwy należy do kobiet. My możemy tylko czekać.

Diego tylko kiwnął głową. Czekać, to było najtrudniejsze. Don Alfredo niewątpliwie wiedział, co mówi. Mauricio miał młodsze rodzeństwo, ale młody de la Vega nie mógł opędzić się od myśli, że starszy nie bez powodu nazwał to bitwą. Doña Maria była jego drugą żoną.

Kiedy don Alejandro wrócił szczęśliwie do domu, młody de la Vega nie zdążył się zaniepokoić nieobecnością Victorii, jak już do drzwi hacjendy zaczął się gorączkowo dobijać najstarszy z wnuków señory Antonii. Wiadomość, że doña została zaprowadzona do señory Rosity, poraziła Diego. Przez jeden moment nie wiedział, co robić. Czy stało się coś złego z nią albo dzieckiem? Na szczęście tym razem to jego ojciec zachował zimną krew i po prostu kazał mu jechać do Los Angeles, razem z Pablo.

Jednak Diego nie wpuszczono do domu señory Rosity i teraz czekał na wieści, jakiekolwiek wieści, siedząc na ławce przed wejściem do gospody.

Dookoła toczyło się życie pueblo. Kobiety przy fontannie napełniały wodą dzbany, rozmawiały o drobnych domowych sprawach czy o wydarzeniach z poranka. Dzieci biegały i bawiły się, inni ludzie podążali za swymi sprawami. Przez werandę przechodzili kolejni goście, zamawiając napoje i posiłki. poprowadził oddział na patrol, pewnie w poszukiwaniu śladów Zorro. Sierżant sprowadził kowala i razem oglądali szkody, jakie pozostały na deskach wrót po tym, jak brama ustąpiła przy szturmie. Za jego plecami, na dziedzińcu garnizonu, kapral Rojas nadzorował kilku innych żołnierzy rozbierających szafot.

Diego siedział i patrzył na to wszystko, usiłując nie myśleć, nie zastanawiać się.

De Soto wyszedł ze swego biura. Przeszedł przez plac i zatrzymał się na werandzie. Chyba chciał się odezwać do młodego , ale zrezygnował. Diego nawet nie odwrócił głowy w jego stronę. Nie musiał. Widział , gdy ten szedł przez plac i mógł dostrzec, że oko Ignacio otacza ciemnofioletowy otok, a policzek i warga napuchły. Może innym razem czułby satysfakcję z dobrego uderzenia, ale teraz to nie miało znaczenia. Ojciec był już bezpieczny, lecz Victoria…

zamówił posiłek, zjadł i wrócił do swego biura. Rojas i jego ludzie skończyli pracę i też ruszyli do gospody. Zaczęli rozmawiać dopiero w jej wnętrzu, ale Diego słyszał ich przez otwarte okno.

– Całą rękę mam w drzazgach – skarżył się Rocha.

– Nie tylko ty – burknął Garcia. – Spalić by to-to albo przerobić na szczapy. Kuchnia doñi Victorii byłaby na nie znacznie lepszym miejscem niż magazyn.

– Tylko gadajcie tak dalej – syknął Rojas. – Jak was usłyszy, to mu się jeszcze zamarzy szafot z polerowanego drewna. Spędzicie kilka tygodni szlifując te dechy. Wtedy dopiero je pokochacie.

– A niech i będą miesiące – prychnął Rocha w odpowiedzi – jak przez ten czas to przeklęte drzewo nie będzie w użytku.

– Uspokójcie się obaj!

Żołnierze zamilkli. Sądząc z syknięć, Rocha zajął się wyciąganiem drzazg.

Słońce powoli wędrowało na niebie. Ludzi było coraz mniej, gości ubywało, wreszcie Marisa zaczęła zamykać na czas sjesty. Zobaczyła Diego, wciąż siedzącego na werandzie i postawiła przed nim kubek z lemoniadą.

– Wypijcie – poleciła.

Diego machinalnie wykonał polecenie.

– Ja…

– Nic się nie martwcie – poklepała go po ramieniu. – Rosita jest z doñą, i Antonia. Będzie dobrze, naprawdę.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 11

Nie odpowiedział. Marisa wróciła do wnętrza i za chwilę wyszła z talerzem. Zjadł, co przed nim postawiła, nie patrząc na to, co je i nie czując smaku.

Czas płynął wolno, tak wolno… Wydawało się, że słońce wręcz stoi na niebie. wrócił z patrolu, bramę garnizonu zamknięto. Sjesta skończyła się, nadeszło popołudnie. Marisa otworzyła drzwi gospody i zaczęła otwierać okiennice, by wpuścić trochę popołudniowego słońca do wnętrza. Znów pojawili się ludzie na placu. A Diego wciąż czekał i usiłował nie myśleć o tym, co mogło pójść źle.

Z hacjendy przyjechał don Alejandro. Wokół starszego de la Vegi skupili się przyjaciele, winszując i poklepując po ramionach, ale wyminął ich i podszedł do syna.

– Jakieś wieści? – spytał.

– Nic. – Diego nawet nie odwrócił głowy.

Przy korycie dwoje dzieci ochlapywało się ze śmiechem, aż przyszła ich matka i przerwała zabawę. Don Alejandro tylko uścisnął ramię syna. Nie mógł mu pomóc, nie tym razem.

Było już późne popołudnie, gdy do Diego podszedł mąż señory Rosity.

Don Diego? – odezwał się cicho.

Młody de la Vega zerwał się na równe nogi.

– Co z Vi? – spytał.

Mężczyzna zmieszał się i to przeraziło Diego bardziej niż cały czas oczekiwania.

– Co z nią? – powtórzył pytanie.

– Moja żona wam powie,

Diego dawno nie szedł tak szybko, prawie biegł. To tak się zwykle poruszał, nie on, ale teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Nie, kiedy coś się stało z Vi, z jego Vi!

Prawie trzasnął drzwiami domu señory Rosity, powstrzymał go tylko widok jej dłoni uniesionej w geście nakazującym ciszę.

– Co z moją żoną?!

– Wszystko w porządku, don Diego – odparła. – Już wiele razy mówiłam, że doña jest zdrowa, silna i dobrze zbudowana. Nie miała żadnych kłopotów.

Młody de la Vega zatoczył się od nagłej ulgi i wsparł o ścianę. Wszystko dobrze. Żadnych kłopotów. Ale… Zdał sobie sprawę, że akuszerka jest niespokojna, niepewna. A więc coś było z dzieckiem.

– Co z dzieckiem? – spytał.

– Jest zdrowe… – odparła ostrożnie.

– No więc?! – Nie umiał powstrzymać niecierpliwości.

– To dziewczynka…

Diego podziękował w tym momencie losowi, że nadal opierał się o mur. Dziewczynka. Po prostu dziewczynka. A Rosita sprawiała wrażenie tak zmartwionej i przestraszonej, jakby jego dziecku czegoś brakowało. Ręki, a może nogi…

… – zaczął, ale zdał sobie sprawę, że ona może nie zrozumieć jego ulgi i zdziwienia jej reakcją.

Chyba jednak zrozumiała, bo uśmiechnęła się znacznie serdeczniej i śmielej niż chwilę wcześniej i wskazała mu drzwi.

– Tylko proszę, zachowujcie się cicho – ostrzegła.

Klamka drzwi ustąpiła pod dłonią i Diego wsunął się do pokoju ostrożniej, niż kiedy zakradał się do gabinetu . O wiele ostrożniej. Tamto miejsce doskonale znał, ale tu, tu było nieznane.

Pierwszym, co poczuł, był zapach. Słaby, już zacierany przez woń gorącej wody z mydłem i pachnące zioła, ale wciąż wyraźny zapach krwi. Pole bitwy, przypomniał sobie. Nie dla mężczyzny, ale dla kobiety. Jego Vi właśnie stoczyła bitwę i, sądząc po tym, nie wyszła z niej bez szwanku.

Doña de la Vega leżała na wąskim łóżku pod ścianą, wsparta na wysoko spiętrzonych poduszkach. Obok posłania ustawiono owalny kosz, ale na razie to ona trzymała niewielkie zawiniątko.

– Vi…? – spytał Diego cicho.

Jego żona była blada, znużona, włosy miała splątane i przepocone. Ale otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego słabo.

– Chyba przeklęłam cię do trzeciego pokolenia wstecz… – wymruczała.

– Nie wierzę.

– Masz rację. – Ożywiła się nieco. – Choć Rosita mi to proponowała. Że będzie mi lżej.

– Vi… – Wyciągnął rękę, by odsunąć jej z policzka pasmo włosów, ale złapała go za nadgarstek.

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4

– Najpierw przywitaj się ze swoją córką – oświadczyła.

Diego spojrzał na tobołek i, zaskoczony, zdał sobie sprawę, że ten tobołek patrzy na niego. Głowa dziecka była mniejsza od jego pięści, buzia mocno zaczerwieniona, rzadkie włoski ciemne i pozlepiane w kosmyki, a oczy miały granatowy odcień burzowego nieba. Spod rąbka powijaków wystawała maleńka rączka i Diego zapatrzył się, zafascynowany, na paluszki, o tyle mniejsze od jego palców. Ostrożnie, by nie sprawić dziecku bólu, spróbował rozwinąć piąstkę. Ustąpiła, zaskakująco miękka i ciepła, więc mógł policzyć, że maleństwo, jego córka, ma tak jak on, pięć palców.

Jego wzrok zamglił się na moment i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że płacze. Spojrzał na Victorię. Przyglądała mu się uważnie, jakby też obserwując, jak wita się z jej, nie, z ich dzieckiem.

– Chyba… – powiedział cicho – chyba w takiej chwili mówi się, że ma się nadzieję, że będzie tak piękna, jak jej matka…

parsknęła śmiechem, który zaraz przeszedł w grymas.

– Vi? – zaniepokoił się Diego.

– Nic, nic – uspokoiła go. – Trochę jestem obolała.

Uśmiechnęła się, ale widział, że przykrywa tym uśmiechem nie tylko zmęczenie i ból, lecz też jakąś ulgę. Zaniepokoiło go to.

– Vi… – odezwał się. – Czym się martwiłaś?

Przez chwilę panowała cisza.

– To miał być syn… – powiedziała w końcu Victoria.

Przez krótką chwilę Diego nie wiedział, co odpowiedzieć. Syn? To maleństwo było czymś tak niezwykłym i fascynującym, że w tej chwili jego płeć nie miała znaczenia. Oczywiście, wiedział, że niejeden mówił tylko o swoich męskich dziedzicach, ale on do nich nie należał. Nigdy nie należał!

Podniósł głowę i uśmiechnął się do swojej żony, próbując w ten sposób przekazać jej to wszystko, co czuł, cały swój zachwyt tym zawiniątkiem i całe zdumienie. Chyba mu się to udało, bo wyraźnie odetchnęła.

A potem Diego raz jeszcze przyjrzał się swojej córce. Sennym oczkom niknącym pod powiekami, kosmykom czarnych włosów, noskowi przypominającemu guziczek, łagodnemu zaokrągleniu policzka, zaciśniętej w piąstkę malutkiej dłoni…

I zdał sobie sprawę, że teraz naprawdę zaczyna się bać.

x x x

Jak co niedziela, kościół w był pełen ludzi. Tym razem jednak, jeszcze przed mszą, w tłumie wymieniano pełne emocji szepty, a uwaga zebranych koncentrowała się na rodzinie de la Vegów. Zainteresowanie było tym większe, że prócz don Alejandro i don Diego z żoną, w kościele był i don z rodziną, a obok nich w ławce siedzieli jeszcze zaproszeni goście. Juana Checę znano w Los Angeles. Pojawił się przecież na ślubie młodego de la Vegi, a wielu mieszkańców pamiętało jeszcze, jak skończyła się jego służba w garnizonie. Jeszcze inni rozpoznali w siedzącej obok Flor dziewczynę, która tamtego dnia pobiegła do ruin szafotu. Teraz, gdy zjawili się razem, niejedna gospodyni zastanawiała się po cichu nad tym, co ich łączy.

Msza dobiegła końca, ale padre Benitez poprosił, by nikt nie opuszczał kościoła, nim nie odbędzie się jeszcze jedna ceremonia. Przy skromnej, z lekka wyszczerbionej chrzcielnicy, stanęła para młodych de la Vegów, Juan Checa i Flor Pereira. Victoria trzymała na rękach zawiniątko.

Jeszcze zanim padły pierwsze słowa liturgii chrztu, Diego, Juan i padre wymienili spojrzenia. Każdy z nich wiedział, czyje tak naprawdę dziecko zostanie ochrzczone. Benitez wiedział też, czemu de la Vegowie na rodziców chrzestnych dziewczynki wybrali nie kogoś z miejscowych , ale bogatą dziedziczkę z nieodległego Santa Barbara i byłego żołnierza, który zawdzięczał swe życie Zorro.

Juan uśmiechnął się do Diego i wskazał nieznacznie na tłum. Choć Diego jeszcze nie powiedział tego głośno, Checa wiedział, czemu to on i Flor zostali poproszeni o przyjęcie roli chrzestnych. I tak samo jak młody de la Vega, nie mógł nie wspomnieć poprzedniej mszy, kiedy to był nie ojcem chrzestnym, ale świadkiem ślubu.

Teraz jednak nie czaił się pod kościołem z pistoletem w dłoni. siedział w pierwszej ławce, wygodnie rozparty i trochę nadąsany, że to nie jego poproszono na chrzestnego. Niewątpliwie był zagrożeniem, mając za sobą i literę prawa, i własną złą wolę, ale to niebezpieczeństwo było w tej chwili bardzo odległe, a dziś mógł jedynie siedzieć na swoim miejscu, szarpać się za siwą bródkę i zżymać na przedłużenie mszy. Żołnierze stojący pod ścianami też byli tu tylko dlatego, że chcieli uczestniczyć w nabożeństwie, nie zastawiali pułapki. Zebrani ludzie nie byli zakładnikami przedstawicieli prawa czy bandytów, ale świadkami radosnego wydarzenia i zapewne myśleli tylko o świętowaniu.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 4

Niewątpliwie jednak padre Benitez także myślał o tym, kto naprawdę przyniósł mu do ochrzczenia swoje dziecko, bo kącik jego ust wciąż drgał w powstrzymywanym, figlarnym uśmiechu, gdy patrzył na zebranych przy kolejnych słowa rytuału. Co jakiś czas spoglądał na Diego i kiwał głową, jakby on też wspominał tamten ślub.

Ale teraz zaczął wypowiadać starą, odwieczną formułę.

– Clara Felicidad, ego te baptizo


KONIEC


Od autora:

I oto dotarliśmy do kresu tej opowieści. Długo to trwało, bardzo długo. Teraz, na koniec, chciałabym podziękować. Przede wszystkim Amidze, która tak długo mnie dopingowała – widzisz, dotrzymałam obietnicy. A prócz niej – Ariance, Filigrance, milaszkowi, dizzy-fire i każdemu, kto znalazł w sobie dość cierpliwości i wytrwałości, by czytać i skomentować.

Dziękuję.

A co do i Victorii… Kiedy kończyłam pisać „Doskonały plan”, byłam pewna, że to najdłuższy tekst, jaki kiedykolwiek napiszę. Cóż, myliłam się, bo ich historia okazała się o wiele dłuższa. I jeszcze się nie skończyła…

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 42

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/