Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 1

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie ,

Od autora:

Chyba będzie tradycją, że kolejne teksty zaczynam zamieszczać w rok po poprzednim. Tak, wiem, że to długo, lecz mam nadzieję, że ktoś jeszcze ma ochotę to przeczytać. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że tekst będzie długi, bardzo długi, a pisany jest równocześnie z trzema innymi z tego cyklu. Jeśli więc zdarzyły mi się, czy też zdarzą jeszcze przestoje w publikacji, to tylko dlatego, że piszę to, co wydarzy się później.

Podziękowania dla Fili, Arianki i Amigi, które mnie mobilizują do pisania. Zwłaszcza do Amigi, za wszystkie mentalne szturchańce, które popychają wenę na nowe tory. Może to mnie nieco spowalnia, gdy muszę rzucić wszystko i snuć nową opowieść, ale za to główna historia jest wciąż wzbogacana o nowe wątki.


KWESTIA ZASAD


Rozdział 1. Obrachunki

Kuchnia w gospodzie w Los nieraz bywała miejscem zarazem cichym i tłocznym. Kiedy zbierali się głodni goście, przyjezdni z dyliżansu czy żołnierze z garnizonu, Antonia, Pilar, Marisa, Tereza i Juanita uwijały się jak w ukropie, podgrzewając, gotując, smażąc czy piekąc. W obszernym piecu w połyskujących kociołkach bulgotały sosy i zupy, a na półmiskach piętrzyły się stosy tortilli i ciasta. W takich chwilach w kuchni panowała cisza, kobiety zajęte pracą nie traciły czasu na próżne rozmowy.

Kiedy indziej, gdy w sali głównie pito i rozmawiano, kuchenne zaplecze stawało się również miejscem plotek i żartów. Odkorkowywano kolejne butelki czy otwierano antałki, przelewano wino do dzbanków i karafek, zagniatano ciasto czy krojono warzywa, ale kobiety jednocześnie śmiały się i dowcipkowały. Jeśli ktoś chciał wiedzieć, o czym się mówi w , nie musiał szukać sobie miejsca w sali. Wystarczyło, że posiedział właśnie tu, w kuchni gospody.

Nie było więc nic dziwnego w tym, że właścicielka gospody, doña Victoria, też spędzała tu sporo czasu, czy to pomagając przy przygotowywaniu potraw, czy porządkując rachunki, tak jak w to popołudnie, kiedy to rozłożyła na końcu stołu księgi rachunkowe, tabliczki i świstki z notatkami, i zajęła się podliczaniem obrotów lokalu. Kuchnia była tego dnia tym przyjemniejszym miejscem, że wiatr znad oceanu przygnał niskie, ciężkie od deszczu chmury i Los mokło w ulewie. Przez otwarte drzwi kuchenne można było zobaczyć, jak strużki wody ściekają z nasiąkniętej markizy nad wejściem, rozbryzgując się w obszernej kałuży, jaka uformowała się przed progiem. W kontraście do tego wnętrze było ciepłe i przytulne. Ogień potrzaskiwał w piecu, powietrze przesycał zapach pieczonego właśnie ciasta, a zza kotary dobiegały ściszone głosy gości. Akurat zbliżała się sjesta, więc większość z nich popijała tylko wino, zbierając siły na powrót do domów.

– Pilar, czy mogłabyś sprawdzić, ile zostało nam baryłek tego czerwonego wina z San Diego? – spytała w pewnej chwili Victoria. – Według rachunku powinny być jeszcze trzy.

– Są cztery i jedna otwarta, doña – odpowiedziała kobieta. – Pewnie nie zużyjemy ich aż do Bożego Narodzenia. To wino daje się wypić tylko dobrze doprawione, a dopiero wtedy wszyscy pytają o grzane napoje.

– Dobrze… – wyprostowała się na swoim zydlu. Rosita przepowiadała jej rozwiązanie na czas po Nowym Roku i ostrzegała, że te ostatnie miesiące będą naprawdę niewygodne, ale na razie doña de la Vega nie uskarżała się zbytnio. Owszem, spędzała więcej czasu siedząc niż pochylając się nad kuchennym stołem, a do pueblo jeździła wygodnym resorowanym koczem, a nie zwykłym wozem, ale to nie było zbyt uciążliwe. Teraz też poprawiła się na siedzisku i raz jeszcze zaczęła uważnie sumować słupek cyfr na tabliczce.

Wreszcie podkreśliła wynik i z zadowoleniem stwierdziła, że poprzedni miesiąc przyniósł całkiem spore zyski. Po letniej katastrofie, gdy przez zatrutą wodę prawie nikt nie przyjeżdżał do Los Angeles, a , bojąc się wybuchu buntu, nakazał zamknięcie gospody, jesień zapowiadała się całkiem dobrze. W każdym razie ruch w gospodzie był wystarczająco duży, by coraz częściej wracała myślami do porzuconego latem projektu budowy nowych pokoi gościnnych.

Wątpliwości budziła tylko jedna pozycja w rachunkach. Spora suma zaległej należności za posiłki dla garnizonu. Do tej pory de Soto co miesiąc przekazywał doñi Victorii niezbędne pieniądze, a ona dbała, by miski i talerze żołnierzy były pełne smacznej strawy. Wyjątkiem były tylko te dni, kiedy w Los był oddział Ortiza, ale gdy ci żołnierze wyjechali, pozostali wrócili do stołowania się w gospodzie. Porucznik nie miał zamiaru pozostawiać w tym właśnie pueblo swego kucharza, a alcalde także zbytnio na to nie nalegał. Po awanturze, jaka wybuchła w sprawie Segovii, Ignacio de Soto nie chciał mieć do czynienia z Juanem Ortizem więcej, niż to było absolutnie niezbędne. Nikt nie wiedział, czemu porucznik z taką furią przyjął próbę ostrzelania tłumu, ale też nikt za bardzo tego nie dociekał. Wystarczyło, że alcalde musiał uznać racje Ortiza i publicznie został zmuszony do ustępstwa.

Jednak w tym miesiącu alcalde nie przekazał należności. Było to o tyle dziwne, że zgodnie z wiedzą doñi de la Vega te pieniądze były w garnizonie. dotrzymał słowa i z Monterey przysłano, pod silną eskortą, zapasy prochu i kul, a razem z nimi przywieziono solidną szkatułę. De Soto wypłacił nagrody, jakie wysłużyli sobie sierżant Mendoza i żołnierze z patrolu, i zrobił to bez wahania, więc w kasie musiał mieć także kwoty przeznaczone na wyżywienie.

READ  Serce nie sługa - Rozdział 5. Cienie przeszłości

– Ktoś widział alcalde? – zapytała układając świstki z notatkami. Dla żołnierzy prowadziła osobny rejestr posiłków i wina.

– Był na śniadaniu. – Antonia wzruszyła ramionami. Tak jak wszyscy w Los traktowała de Soto jako zło konieczne.

– Jest i teraz, doña – odezwała się Pilar. – Zamawiał dzbanek grogu. Chyba chce się rozgrzać po spacerze.

– Fiu, fiu, cały dzbanek? – skrzywiła się Juanita. – Czy on przypadkiem nie zaczyna…?

Niewypowiedziane pytanie zawisło na moment w powietrzu. Poprzedni alcalde pod koniec swoich rządów nie wylewał za kołnierz, jednak w powszechnej opinii Luisa Ramone tłumaczyło kalectwo i narastający obłęd. Ignacio de Soto nie miał takich usprawiedliwień, poza jednym: Los nie było Madrytem. To, co miało być względnie krótką, chwalebną misją obrony Korony Hiszpańskiej w koloniach, zmieniało się powoli w wygnanie. A obojętność, z jaką kobiety pracujące w gospodzie rozmawiały o alcalde, dobrze oddawała ogólną niechęć w stosunku do jego osoby, jaka panowała w pueblo.

wstała i odchyliła kotarę dzielącą kuchnię od sali. Rzeczywiście, de Soto był w gospodzie. Siedział na swoim miejscu, oparty plecami o bok schodów, na niewielkim stoliku przed nim stał dzbanek i leżał notes czy też książka. Dookoła alcalde była pusta strefa, jakby nikt nie chciał znaleźć się w jego pobliżu. Co akurat było prawdą. Czas, kiedy Ignacio de Soto był duszą towarzystwa i przy jego stole w gospodzie gromadził się tłumek chętnych rozmówców, minął chyba bezpowrotnie. Teraz, w kilka tygodni po sprawie Zafiry Rodrigues i wszystkim tym, co się zdarzyło w związku z zatrutą wodą, ludzie może już nie odwracali się demonstracyjnie plecami do alcalde, ale też nikt, kto nie musiał, nie odzywał się do niego. De Soto musiał być świadomy tego ostracyzmu, bo mina, z jaką wpatrywał się w podłogę, była bardziej niż ponura. uświadomiła sobie, że w tych dniach zapewne przypadała rocznica jego wyjazdu z Madrytu i być może właśnie to wprawiło go w tak posępny nastrój.

Jednak posępny nastrój i rocznica na wygnaniu czy nie, doña de la Vega nie miała zamiaru rezygnować ze swojej rozmowy. Zły humor alcalde nie zwalniał go z obowiązku dbania o podwładnych, a jeśli miał on ochotę o coś się z nią pokłócić, to była bardziej niż chętna.

Podeszła do stolika i położyła plik kwitów na książce. Ignacio de Soto podniósł ospale wzrok.

Buenos dias, doña – powiedział, ale nie ruszył się z miejsca.

zlekceważyła to uchybienie grzeczności. Samo to, że zwrócił się do niej doña, było zaskakujące. Do tej pory, poza tym jednym razem, gdy Diego zmusił go do przeprosin, de Soto albo ją ignorował, albo pomijał tytuł.

Buenos dias, alcalde – odpowiedziała, siadając na wolnym stołku.

De Soto uniósł na ten widok brwi ze zdziwienia. Sprawiał wrażenie sennego czy otumanionego, ale raczej, sądząc po zawartości dzbanka, co sprawdziła Victoria, był solidnie podpity.

– Czego chcecie ode mnie, doña?

– Miesiąc minął i mamy nowy miesiąc do rozliczeń, alcalde. – postukała palcem w plik karteczek. – Wyżywienie garnizonu.

– Czy nie umawialiśmy się, że będę płacił z góry? – Na twarzy de Soto namysł zastąpił zdziwienie.

– Nie od wyjazdu ludzi Ortiza.

Alcalde tylko się skrzywił. Rzeczywiście, w tamtym czasie żołnierze przez dwa tygodnie stołowali się znów w garnizonie. By uniknąć kłopotów z obliczeniami, miał zapłacić tylko za te parę dni, jakie zostały wtedy do końca miesiąca, i uznał to za na tyle wygodne, że zmienił sposób płacenia. A teraz doña przypomniała mu, że pominął płatność.

– Pokażcie mi te rachunki, doña – powiedział leniwie.

podsunęła mu stosik kwitów, a jednocześnie spięła się wewnętrznie, gotowa na awanturę. De Soto potrafił w jednej chwili przejść od uprzedzającej grzeczności do furii, zwłaszcza gdy jego rozmówcą był ktoś niższy rangą, przynajmniej w jego oczach. Teraz przerzucał kolejne świstki, z wysiłkiem odszyfrowując zapisane na nich cyfry.

– Ile to? – warknął w końcu.

– Proszę. – Podsunęła mu tabliczkę z wypisaną kolumną liczb.

– To nie…

– Dzień po dniu, alcalde. Dzień po dniu. Możecie sprawdzić.

– To za dużo. – Puknął palcem w sumę.

– Tyle, co zawsze.

De Soto skrzywił się i wlał do kubka resztę grogu. Upił łyk i skrzywił się ponownie, co nie zdziwiło Victorii. Zimny grog, a taki był w kubku, nie smakował najlepiej.

– Moglibyście taniej liczyć.

– Już liczę najtaniej, jak mogę, alcalde.

– Nie wierzę wam.

– Chcecie sami porachować? – nachyliła się nad stołem.

De Soto nagle ocknął się ze swej alkoholowej zadumy.

– Żebyście wiedzieli, że to zrobię! – Zgarnął ku sobie wszystkie kwitki i zaczął sumować wypisane na nich kwoty.

Doña de la Vega obserwowała go kątem oka. Mogła bez trudu dostrzec, że wypity grog spowolnił myślenie alcalde, bo liczenie szło mu ciężej niż sierżantowi Mendozie. Nie miała zamiaru jednak przerywać mu tego trudu czy odkładać na inny dzień.

Wreszcie de Soto skończył.

– Zgadza się – oświadczył ponuro.

– A więc?

– Czego chcesz ode mnie, kobieto?! – wypalił nieoczekiwanie de Soto. – Pada!

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 39

– Wczoraj nie padało. Ani przedwczoraj. – zignorowała ten wybuch. Zebrała kwity i ułożyła z nich zgrabny stosik przed kubkiem de Soto. Jeszcze raz popukała w niego palcem. – Nie powinnam wam przypominać o waszych obowiązkach, alcalde.

De Soto popatrzył ponuro na kobietę, potem na dzbanek i wreszcie na kwity przed sobą. Machnął z rezygnacją ręką.

– Zajrzyjcie do mojego biura – burknął. Na odwrocie kwitu nabazgrał pospiesznie kilka słów, kwotę i podpisał się. – Asygnata. Wypłacę wam lub okazicielowi pieniądze. Tylko niech przestanie padać!

Gracias, alcalde. – zwinęła świstki ze stołu.

Widać było, że tym razem chyba alkohol wygrał, skoro de Soto tak szybko zrezygnował z dyskusji i, poza tym jednym wybuchem, nie próbował jej obrazić.

Wstała już, by odejść, gdy de Soto odezwał się znowu.

– Przynieście też resztę kwitów – powiedział. – Zapłacę za to, co w tym miesiącu, i znów będę płacił z góry.

– Jak sobie życzycie, alcalde. – Ton głosu Victorii był niemal ciepły.

Mając nie tylko obietnicę zwrotu należności, ale i perspektywę zmiany opłacania posiłków dla żołnierzy na dawny, wygodniejszy dla niej sposób, mogła nieco łagodniej odnieść się do de Soto. Ten zerknął na nią, zaskoczony.

– Usiądźcie jeszcze na chwilę, doña – poprosił i jakby przypominając sobie o dobrych manierach poderwał się zza stołu. Zachwiał się, ale odsunął przed nią krzesło.

usiadła. Kątem oka zauważyła, że inni goście zerkają w jej stronę zaciekawieni. Nie dziwiło ją to, sama była ciekawa, skąd taki proszący ton głosu.

De Soto zajrzał do dzbanka.

– Zaproponowałbym wam wino, doña – odezwał się – ale nic już nie zostało…

– To był grog.

– I tak już go nie ma – westchnął alcalde.

Obrócił w palcach kubek, zakołysał nim, wreszcie odstawił z powrotem na stół. W jego ruchach była ostrożność, na jaką może się zdobyć tylko człowiek pijany i świadomy tego faktu.

nie odzywała się, jedynie obserwując mężczyznę. Potwierdzało się pierwsze wrażenie, że de Soto jest w bardzo ponurym nastroju. Złość, z jaką przyjął fakt, że ma opłacić kwity, znikła bez śladu i wydawał się być bardziej niż przygaszony, wręcz smutny.

– Nienawidzicie mnie, doña? – zapytał nieoczekiwanie. Nie odwracał wzroku od wnętrza kubka.

– Słucham?

– Spytałem, czy mnie nienawidzicie.

– My, czyli kto?

– To Diego was tego nauczył, prawda? – De Soto uśmiechnął się słabo. – Tak pytać, by wiedzieć wszystko. A pytałem o was, doña. Bo o innych chyba nie muszę pytać.

– Możecie się zdziwić – odparła szorstko.

– Więc nienawidzicie. Jakbyście nie nienawidzili, odpowiedzielibyście – skonstatował sucho, ale wyczuła w jego głosie nutę żalu.

– Moglibyście się inaczej zachowywać – zauważyła.

– Po co? – Uśmiech de Soto był znacznie wyraźniejszy, krzywy i niewesoły. – Byliście kiedyś w Madrycie?

– Nie.

– No tak, zapomniałem, do kogo mówię… – Wbrew swoim słowom de Soto nie sprawiał wrażenia, że chciałby ją obrazić. Raczej był zamyślony. – Powiadają, że Rzym jest najpiękniejszy, albo Paryż, ale dla mnie Madryt to serce świata… Gdybyście to widzieli… Wojskowi i cywile krążą alejami, w cieniu drzew turkocą powozy, w fontannach woda lśni na brązie i marmurze… A wieczorem w operze czy teatrze stroje mienią się kolorami i połyskują klejnoty. Jeden ruch wachlarza pięknej kobiety może cię wynieść na szczyty albo strącić w niebyt.

Jego głos był cichy i rozmarzony, i Victoria, nieco wbrew sobie, przysłuchiwała mu się uważnie. Diego niewiele opowiadał o Madrycie, jeśli już, to o tamtejszym uniwersytecie, profesorach i bibliotekach. A de Soto wspominał życie, jakie toczyło się w samym mieście, życie ludzi, którzy się tam urodzili i mieszkali, w całym swoim pięknie i nieświadomym okrucieństwie wobec tych, którzy nie mieli tego szczęścia. W jego słowach była tęsknota i żal kogoś wygnanego, tak silne, że po raz pierwszy doña de la Vega zastanowiła się, co dla tego mężczyzny oznaczał wyjazd do Los Angeles. Sądząc po wyrazie twarzy innych obecnych w gospodzie, oni też zaczęli się zastanawiać.

– To pueblo jest więzieniem – zakończył wreszcie gorzko. – Klatką. A ja jestem w niej uwięziony razem z ludźmi, którzy mnie nienawidzą.

– Którzy wam nie ufają – wtrąciła się Victoria.

– Czy to jest różnica? – skrzywił się.

– Jest.

De Soto otrząsnął się i przez moment patrzył na nią przytomnie.

– Mogłem się domyślić, że jest – stwierdził. – Ale nie zaprzeczycie, że nie chcą ze mną rozmawiać.

Machnął ręką wskazując na siedzących przy innych stołach gości gospody, wędrowców, peonów, dwu czy trzech caballeros. Mówił na tyle głośno, by słyszeli jego słowa, a teraz, widząc gest, odwracali pospiesznie wzrok.

– Dziwi was to? – zapytała w odpowiedzi. – Po tym, co zrobiliście?

De Soto przez moment się zastanawiał, jakby starając się odgadnąć, co miała na myśli, aż wreszcie wzruszył ramionami.

– W Madrycie wystarczało mieć kilka pesos, by utrzymać aktoreczkę – powiedział obojętnie. – A jak się jej dało jakąś błyskotkę, to była naprawdę miła.

– Ale żadnej nie groziliście szubienicą – wytknęła mu doña de la Vega.

Alcalde skrzywił się i nie odpowiedział. wstała.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 4

– Gdy tu przybyliście, alcalde – powiedziała na tyle głośno, by słyszeli ją też inni zebrani w sali – mieliśmy was za zesłanego przez Opatrzność, by ochronić to pueblo. Przekonaliście nas, byśmy wam zaufali.

– Zaufanie to głupota – zauważył de Soto leniwie. – Nie można się na nim opierać.

– Jeśli tak – zripostowała Victoria – to czemu żalicie się na naszą niechęć? Zrobiliście przecież wszystko, by nam udowodnić, że się pomyliliśmy w naszym osądzie. Możecie więc winić tylko siebie.

– Diego rzeczywiście dobrze was wyuczył. – De Soto także wstał, przytrzymując się przez moment ściany, by zachować równowagę. – To jego powołanie, uczyć. Powinien był iść na księdza i pracować w misji, tam byłby szczęśliwy.

Coś w wyrazie jego twarzy czy tonie głosu sprawiło, że zamarła na moment. Dlaczego on się tak jej przypatrywał? Niemal odruchowo oparła rękę ochronnym gestem na brzuchu.

– Ale nie jest i też może za to winić tylko siebie. Tak samo jak wy – stwierdził alcalde i odmaszerował do wyjścia, sztywnym krokiem kogoś, komu nieźle szumiało w głowie.

podeszła za nim do drzwi i obserwowała, jak idzie przez plac, pozornie niewrażliwy na deszcz, który zresztą przestawał już padać. Szare, ciężkie chmury, jakie od świtu wisiały nad Los Angeles, podniosły się wyżej i poszarpały. Ze swego miejsca w wejściu do gospody Victoria widziała nad dachami garnizonu i domów po drugiej stronie placu, że nad horyzontem rozciąga się jasna smuga, zwiastująca nadchodzące słońce.

Ale to miało być za godzinę czy dwie, a póki co kałuże wciąż jeszcze roiły się kręgami od wpadających w nie kropel, choć już nie tańczyły po nich bąbelki, jak wcześniej. Za to same kałuże były głębokie. Rozbryzgiwały się szeroko pod kołami wjeżdżającej na plac soliterki i kopytami ciągnącego ją kłusaka. Powożący, ledwie widoczny w postawionej budce, poprowadził konia pięknym łukiem przez plac, okrążając fontannę. Chciał widocznie z wdziękiem zajechać pod gospodę, ale jednocześnie ledwie wyminął idącego do swej kwatery de Soto. O nastroju alcalde chyba najlepiej świadczyło to, że choć bryzgi wody z piaskiem trafiły aż na surdut, nie zareagował gniewem, a przeciwnie, przygarbił się i skulił. Jadący chyba nie zwrócił na to uwagi, bo zakręcił i podprowadził powóz pod gospodę.

Dopiero teraz Victoria go poznała. Don Rafael de la Vega z Santa Barbara. On również zorientował się, kto stoi w drzwiach gospody.

Doña de la Vega. – Skłonił się sztywno. – Dowiedziałem się w hacjendzie, że jesteście w pueblo, więc zdecydowałem się tu przyjechać, a nie oczekiwać na wasz powrót.

Don Rafael – odpowiedziała równie obojętnym tonem. – Miło mi powitać kuzyna mego męża – skłamała.


CDN.

Series NavigationLegenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 2 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya