Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 26

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Nawet aniołom stróżom nie zawsze wszystko się udaje…


Rozdział 26. Wina bez winy


De Soto szarpnął za kołnierzyk koszuli. Fular już dawno zgniótł w kulkę i gdzieś zgubił, teraz zaczął się zastanawiać, czy nie powinien porzucić mundurowej kurtki. Błękitna wełna ciążyła coraz bardziej i nawet rozpięta przytrzymywana na ramionach stała się uciążliwym brzemieniem. Po przyjemnym chłodzie świtu nie było już śladu, na bezchmurnym niebie jesienne słońce grzało coraz mocniej i to, co dawało się znieść w końskim siodle, stawało się trudną do wytrzymania uciążliwością dla piechura. Już czuł, że jego buty zmieniły się w rozprażone, bolesne piece, gdzie jego stopy wydawały się gotować.

Zagajnik na swej drodze Ignacio powitał z mieszanymi uczuciami. Drzewa obiecywały cień, schronienie przed słonecznym blaskiem, odrobinę ochłody, a może nawet wodę i ulgę, ale też wysiłek przy przepychaniu się pomiędzy splątanymi gałęziami krzewów czy omijaniu przewróconych pni. Nie mówiąc już o tym, że w takim lesie na samotnego wędrowca mogło czekać sporo niebezpieczeństw. Myśl o kuguarach, ich kłach i pazurach, wciąż prześladowała de Soto. Przed takim zwierzęciem nie mógł się obronić gałęzią, nawet gdyby miał siły do walki. Po raz kolejny zastanowił się, czy nie byłoby rozsądniej przeczekać te kilka godzin w jaskini, gdzie ogień dawał choćby minimalną ochronę przed drapieżnikami, a skalny nawis – przed słońcem. Ale też po raz kolejny odepchnął tę myśl. Nie miał pewności, czy jego ludzie tam przybędą, Zorro mógł tylko obiecywać, że ich sprowadzi. Patrol, i to z wozem… Nie, Ignacio jeszcze raz potrząsnął głową. Żaden z jego żołnierzy nie byłby… Urwał, uświadamiając sobie, że Mendoza z całą pewnością wysłuchałby banity w czerni. Przecież na sam jego widok zapominał o broni przy boku. Zresztą, czy nie zdarzyło się już tak, że Zorro wyciągnął Mendozę i jeszcze dwóch szeregowców z garnizonu, i to nocą? Nawet jeśli to był pomysł Ortiza, by wysadzić kopalnię, nawet jeśli sami zdecydowali się jechać z porucznikiem, by być jego przewodnikami, to tylko Zorro mógł podpowiedzieć im, dokąd mają pojechać. Ignacio zaklął, zachrypniętym, zmęczonym głosem i wyjątkowo paskudnymi słowami, rozumiejąc nagle, że popełnił poważny błąd. Zorro zapewne dotrzyma słowa i sprowadzi mu pomoc, ale żołnierze nie odnajdą swego dowódcy, bo on wolał zaryzykować spotkanie z głodną pumą, niż zaufać słowu banity.

Zamarł, słysząc szmer pomiędzy drzewami. Kuguar? Głodna i rozwścieczona po nocnej ulewie puma, gotowa skoczyć na bezbronnego człowieka? Stado wilków? Od przybycia do Los nie słyszał o napadach wilków na ludzi, ale przecież vaqueros strzegli stad przed jakimś zagrożeniem i nie bez powodu chodzili uzbrojeni. Jednak następny hałas sprawił, że Ignacio prawie roześmiał się z ulgi. Gdzieś w pobliżu prychnął koń, a koń w tej okolicy i po takiej ulewie oznaczał ludzi. Wędrowców, vaqueros, myśliwych, kogokolwiek, kto pomoże samotnemu piechurowi dostać się do pueblo.

Buenos dias! – oznajmił głośno de Soto, wkraczając na niewielką przestrzeń między krzewami.

– …dias… – mruknął mężczyzna przy ognisku. Przemoczone drewno dawało więcej dymu niż ognia, ale dookoła niego porozpinano na patykach kurtki i marynarki. Po drugiej stronie polany trzy konie tłoczyły się między krzewami.

Gracias a Dios, że was spotkałem, señor. – Ignacio przeszedł od razu do rzeczy. – Ta burza przepłoszyła mi konia. Chcę wziąć jednego z waszych. – Wskazał na zady uwiązanych w zaroślach zwierząt.

Mężczyzna podniósł się powoli.

– A jeśli ja nie chcę, byście brali mojego konia? – zapytał.

– Oddam wam go w Los Angeles.

– Doprawdy?

Nieskrywana nieufność rozmówcy zirytowała de Soto, ale zmusił się, by zachować spokój. Ten człowiek miał prawo odmówić pożyczenia konia komuś nieznajomemu. Był obcy w tej okolicy i nie wiedział, z kim rozmawia. Dla niego Ignacio był tylko przypadkowym wędrowcem, może nawet jakimś desperado, a nie pobliskiego pueblo.

– W takim razie udajcie się ze mną do pueblo.

– Po co?

– Zależy mi na tym, by się tam dostać jak najprędzej. – De Soto nie potrafił już ukryć swego poirytowania. – Jeśli nie pożyczycie mi konia, zawieźcie mnie tam. Zapłacę wam za to.

Wędrowiec skrzywił się tylko.

– Nie wyglądacie na takiego, co może zapłacić – stwierdził krótko.

– Jestem Los Angeles! – odparł de Soto.

– Taaa… A ja jestem wicekrólem! – roześmiał się mężczyzna drwiąco. – Wyglądacie mi bardziej na kiepskiego kaprala!

– To jest , Ramon – odezwał się ktoś za plecami Ignacio. Niezbyt przyjaznym głosem.

x x x

Zorro objechał zagajnik dookoła, nim wszedł pomiędzy drzewa. Kogokolwiek spotkał tam de Soto, nie wyjechali stamtąd w stronę pueblo i Zorro zaczynał się martwić. Szczęście czy pech, mógł wpaść w tarapaty. Wprawdzie nadal nie było żadnych meldunków czy choćby podejrzeń, że desperados są w okolicach Los Angeles, ale to nie oznaczało, że właśnie teraz jacyś nie mogli się tu zabłąkać, niedostrzeżeni przez żołnierzy czy vaqueros.

Zeskoczył z siodła i ruszył pomiędzy drzewa, gestem dłoni dając znać , że ma iść za nim i być gotowym do ataku czy odwrócenia uwagi. Krzewy były tu dość gęste, by nie widział, co się dzieje pod drzewami, ale też na tyle luźne, by on i koń nie robili za wiele hałasu, który mógł ostrzec obozujących.

Szybko zdał sobie sprawę, że kimkolwiek byli ludzie, jacy właśnie spotkali się z de Soto, byli w tej chwili tak zajęci, że mogli przeoczyć nawet stado pędzących krów. Hałasy zza zasłony zieleni były jednoznaczne. Ciężkie kroki, tupnięcia, odgłosy uderzeń, jęki i sapnięcia wybijanego z płuc powietrza. W obozowisku toczyła się walka na pięści.

– Dość, Tito!

– Nie dość, Ramon! – Tito najwidoczniej się dopiero rozgrzewał. Ktoś odpowiedział jękiem na kolejne uderzenie.

Zorro przyspieszył kroku. Wyglądało na to, że de Soto, tak jak Ramone, miał szczęście do prowokowania napastników.

– Dość, powiedziałem! Chcesz go zatłuc?

– A co? Będziesz mi żałował? Po tym co ten – tu padło wyjątkowo nieprzyjemne określenie – nam zrobił?

Zorro odsunął gałąź. De Soto stał, trzymany przez dwóch mężczyzn za wykręcone ręce, a trzeci okładał go pięściami. szarpał się, próbując wyrwać, ale słabo.

– Chcesz wiać z Kalifornii? – zaprotestował jeden z trzymających. Ów Ramon, jak Zorro rozpoznał po głosie. Puścił ramię jeńca i de Soto opadł na kolana.

Korzystając, że obcy się kłócą, a de Soto, klęczący pomiędzy nimi na ziemi, chwilowo nie zbiera ciosów, Zorro rozejrzał się dookoła. Trzy konie, więc widział wszystkich obozujących. Dwa surduty i kurtka rozpięte na gałęziach wbitych przy ledwie dymiącym ognisku, obok koce, więc obozowali w tym zagajniku, gdy przyszła burza, i teraz suszyli przemoczony dobytek. To oznaczało, że leżące pod drzewem muszkiety nie są nabite. Proch zapewne został zawinięty w skórzane sakwy w nadziei, że ocaleje przed wszechobecną wodą. Mogło to też znaczyć, że pistolety, które obcy mieli pozatykane za pasy, również będą bezużyteczne, puste lub zamoczone. Pozostawały jeszcze noże i pałasze. W tej chwili de Soto był za blisko swoich napastników i zbyt łatwo mógł się stać ich zakładnikiem, gdyby Zorro się wtrącił. A on musiał się wtrącić. Tito na razie z jakiegoś powodu próbował zatłuc gołymi pięściami, ale Ramon już wiedział, jak musi się skończyć to spotkanie. Nie mogli odjechać z okolic Los pozostawiając za sobą de Soto żywego, zdolnego mówić i opisać swoich dręczycieli. Królewskie prawo było jednoznaczne. Atak na żołnierza, oficera wojsk Jego Królewskiej Mości i atak na mianowanego przez króla , nawet nieudany, był karany śmiercią. Listy gończe za tymi mężczyznami rozesłano by po całej Kalifornii, z opisem zbrodni, jakiej się dopuścili, i zaleceniem, by uśmiercić ich na miejscu schwytania. Mogli się przed tym uchronić tylko w jeden sposób – zabijając de Soto i jak najszybciej opuszczając okolice pueblo, w nadziei, że nikt ich nie dostrzeże i nikt nie będzie umiał przypisać im tego morderstwa.

To samo musiało przejść przez myśl Tito, bo nagle cofnął się o krok i uśmiechnął nieprzyjemnie, masując sobie poobijane kłykcie.

– Javier, daj no linkę! Nauczymy tego… – wypowiedział z przekąsem tytuł – co się robi z koniokradami.

– Nie… Nie kradłem! – De Soto poderwał głowę. – Ty przeklęty durniu, prosiłem was…

– Zamknij się! – warknął Tito. – Nikt nie udowodni, że nie chciałeś kraść!

Trzeci z obcych, Javier, puścił ramię i ruszył w stronę koni. Przez moment nikt nie przytrzymywał jeńca, nikt nie stał bezpośrednio przy nim. Zorro tylko się uśmiechnął sięgając po bicz. Będzie miał co wytykać de Soto przy najbliższej awanturze.

READ  Koniec historii Początek legendy

Jednym uderzeniem zranił Ramona w prawą dłoń, nim mężczyzna sięgnął po wiszący na biodrze pałasz.

– Macie świadka, señores – oświadczył spokojnie.

Spodziewał się przekleństwa, chwili dezorientacji zaskoczonych ludzi, może nawet ich paniki. Nie oczekiwał, że Tito sapnie tylko i sięgnie po broń, natychmiast przechodząc do ataku. Ramon cofnął się, tuląc do piersi skaleczoną rękę, ale Javier też, bez wahania, wyciągnął pałasz.

Choć zaskoczony, Zorro nie miał zamiaru zbyt długo się z nimi bawić. Kolejnym ciosem bicza wyszarpnął Tito kordelas, zszedł z linii ataku jego towarzysza i też go rozbroił. Kątem oka widział, że de Soto cofnął się w stronę brzegu polany.

Ramon, choć musiała go boleć uderzona dłoń, nieoczekiwanie wyciągnął nóż i ruszył do ataku. Z drugiej strony zaszarżował Javier, a Tito zaczął zachodzić Zorro z boku. Banita tylko uśmiechnął się szerzej. Ci ludzie, kimkolwiek byli, umieli walczyć i umieli ze sobą współdziałać. Znów uniknął ataku Javiera, pchnął go na Ramona, aż obaj zatoczyli się w tył, a sam wykręcił rękę Tito i rzucił nim o ziemię. Napastnik potoczył się po trawie prosto w ogień i poderwał z wrzaskiem, gdy dłoń trafiła na żar. Ramon odepchnął swego towarzysza i znów zaczął podchodzić do Zorro, ale nie wprost, lecz znowu z boku, próbując przerzucaniem noża i balansowaniem ściągnąć na siebie uwagę, odwrócić ją od towarzyszy. Zorro śmignął mu biczem przed twarzą, zmuszając do odskoku, i rozejrzał się pospiesznie. Cała trójka, mimo kontuzji, zbierała się do ponownego ataku.

Zorro raz jeszcze strzelił z bicza, tuż przed twarzami napastników, zmuszając ich do odruchowego, obronnego poderwania rąk. Drugim ciosem wyszarpnął Javierowi pałasz i rzucił go w zarośla. Mężczyzna wrzasnął i padł na kolana, czy tuląc zranioną dłoń, czy też szukając odebranej broni. Trzecim uderzeniem chciał rozbroić Ramona, ale ten nieoczekiwanie skręcił nadgarstek, pozwalając, by bat owinął się wokół niego, zamiast wytrącić nóż, i unieruchamiając w ten sposób bicz. Zaraz też chwycił za niego, by pociągnąć, ale na to już Zorro był przygotowany. Znał tę sztuczkę z rozbrajaniem, więc gdy przeciwnik szarpnął, banita puścił rękojeść i skoczył w jego stronę, korzystając z momentu, kiedy Ramon zachwiał się od impetu. W tej samej chwili naprzód ruszył Tito, ale banita nie dał mu szansy na powodzenie szarży. Okręcił się, stawiając między sobą a atakującym unieruchomionego Ramona. Wyprowadzony zza tej osłony cios pięścią, poparty całą masą dwóch zderzających się ciał, był dostatecznie silny, by niższy i drobniejszy mężczyzna potoczył się po ziemi i legł bezwładnie, oszołomiony.

Ramon nagle ugiął nogi i chwycił za przedramię przeciwnika, próbując jednocześnie kopnięciem podciąć wyższego mężczyznę i wytrącić z równowagi przesunięciem swego ciała. Wysokie buty banity ślizgnęły się po mokrej trawie i Zorro zatoczył się, ciągnąc za sobą mężczyznę i zarazem wykręcając mu rękę w bok, tak, by odsunąć od siebie niebezpiecznie bliskie ostrze noża.

Javier znów wrzasnął. Kątem oka Zorro dostrzegł, że trzeci z napastników wpadł na de Soto i szamoce się z nim, walcząc o porzucony pałasz. , wyczerpany i obolały, przegrywał i właśnie mężczyzna wyszarpnął mu broń i uniósł do ciosu.

To był moment. Ledwie dwa kroki. Zorro złapał już równowagę, stał pewnie, a Ramon właśnie stracił grunt pod nogami i oparł się na nim bezwładnie. Banita szarpnął go w bok, chcąc wejść wraz z nim między de Soto i jego napastnika, nie dopuścić do tego, by zginął. Ale Javier dostrzegł ten ruch, porzucił swój cel i obrócił się w ich stronę. Zorro miał tylko tyle czasu, by okręcić się w miejscu, ciągnąc za sobą obezwładnionego Ramona, próbując przepuścić cios pałaszem obok siebie i swego jeńca.

Jednak Javier poślizgnął na mokrej trawie czy też potknął się i, zamiast przelecieć obok, wpadł na towarzysza i banitę.

To było niemal niesłyszalne. Bardziej wyczuwalne mimo skóry rękawic. Uderzenie, wstrząs i chrzęst rozcinanego ciała, gdy nóż Ramona, wciąż kurczowo zaciskany w dłoni mężczyzny, w ręce, której nadgarstek Zorro unieruchomił i odwrócił ostrze na zewnątrz od jego i swojego ciała, wbił się w Javiera. Mężczyzna otworzył oczy, szeroko, zaskoczone, zdumione, i szarpnął się, padając na ziemię. Próbował się poderwać, ale nagle nie miał siły.

Zorro niemalże odruchowo zacisnął dłoń na karku Ramona i pchnął go w bok. Ten padł na kolana, spojrzał na nóż i z nagłą paniką rzucił broń, odczołgując się tyłem, na oślep, byle dalej od zakrwawionego ostrza, od leżącego towarzysza i mężczyzny w czerni. Nie przebył nawet jardu, gdy de Soto z trzaskiem uderzył go w głowę podniesioną gałęzią i Ramon znieruchomiał, ogłuszony.

Zorro przykląkł, rozerwał koszulę rannego, odsłaniając niewielką, podłużną ranę, dziwnie mało krwawiącą. Javier jeszcze próbował złapać oddech, ale za moment wstrząsnęły nim drgawki i mężczyzna znieruchomiał. Ostrze musiało przebić serce.

– Nie żyje? – spytał de Soto sucho.

– Tak.

Własny głos zabrzmiał obco w uszach Zorro. Mężczyzna podniósł się powoli, nagle niepewny swych ruchów i jednocześnie świadomy, że nie może, nie wolno mu zdradzić się najmniejszym gestem ze swoją słabością, bo przed nim stał de Soto, jego wróg, wciąż niebezpieczny mimo zmęczenia czy przeżytego przestrachu. Sam Zorro jakąś cząstką swego umysłu mimowolnie dziwił się własnej reakcji. Widział już przecież zabitych. Zabrał Felipe z pola bitwy, spomiędzy zmasakrowanych ciał nie tylko żołnierzy, ale i cywili, mężczyzn, kobiet i dzieci. Jego nauczyciel i przyjaciel, sir Edmund Kendall, umarł przy nim, postrzelony z zasadzki. To pierwsze było przerażające, to drugie bolesne, ale nic wtedy nie sprawiło, by Zorro ogarniało lodowate zimno tak jak teraz. Ale tam nie poczuł tego mdlącego chrupnięcia, przełamania oporu, gdy nóż, który przytrzymywał, wbijał się w ciało mężczyzny, jak ustąpiła skóra, jak ostrze prześlizgiwało się pomiędzy żebrami, jak…

Próbował zmusić się do zachowania spokoju. Jeśli wpadnie w panikę, jeśli pozwoli sobie czuć cokolwiek, zginie. De Soto postąpił krok do przodu i to otrzeźwiło banitę. Podniósł się, powoli, wręcz leniwie, jakby nie po raz pierwszy wstawał od ciała zabitego.

Jednak nie próbował go zaatakować.

– To dobrze – stwierdził. – Ten łajdak…

Spokojny, wręcz lekceważąco obojętny ton de Soto przeważył szalę. Zorro jednym krokiem przeskoczył nad ciałem Javiera, a drugim znalazł się przy . Nim ten zdołał się zorientować, został chwycony za poły mundurowej kurtki i uniesiony w górę. Siłą rozpędu Zorro pchnął go jeszcze w tył, krok, dwa kroki, aż za plecami de Soto znalazło się drzewo.

– Milcz, ! – syknął banita prosto w twarz zaskoczonego, zdezorientowanego mężczyzny. – Gdybyś został w jaskini, ten człowiek by żył!

Trzeba było przyznać Ignacio de Soto, że różnił się od Luisa Ramone nie tylko brakiem lęku przed ciemnością czy ustalaniem podatków. Nie wpadł w panikę, choć nie zdołał ukryć przestrachu.

– Chciał mnie powiesić! Jako koniokrada! – warknął. – Puść mnie!

Zorro wypuścił go tak gwałtownie, że osunął się po pniu i niemal upadł. Sam cofnął się o krok.

– A nie jesteście? – zadrwił. – Od tygodnia jeździcie na skradzionym!

– Co? Skonfiskowałem…

– I nie oddaliście właścicielom, choć wiedzieliście, kto ich okradł. – Zorro podszedł bliżej, znów łapiąc za kołnierz munduru. – Czym się różnicie od El Conejo?

De Soto zamrugał oczyma, zaskoczony, ale nim wykrztusił z siebie choćby słowo, Zorro obrócił go plecami do polany.

– Do Los jeszcze trzy mile, alcalde – stwierdził. – Wynoście się stąd, zanim ktoś znowu zginie! – Pchnął mężczyznę w plecy.

De Soto, potykając się, prawie przebiegł kilka kroków. Złapał równowagę i okręcił się, by spojrzeć na Zorro. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zrezygnował i ruszył przed siebie, starając się nie potknąć o gałęzie i kępy trawy.

Sam Zorro przykląkł przy Javierze i zamknął zmarłemu oczy, a potem podszedł do Tornado. Przez chwilę stał między drzewami i patrzył na obozowisko, aż Tito poruszył się i usiadł z jękiem, macając się po obolałej szczęce. Wtedy wskoczył na siodło i ruszył w stronę wciąż odległej jaskini.

x x x

Diego wystarczyło jedno spojrzenie na don Alejandro i Victorię, gdy przed wieczorem wrócili z pueblo.

– Więc już wiecie – powiedział, gdy tylko stanęli w drzwiach salonu.

Victoria wyminęła starszego caballero i podeszła do męża. Bez słowa objęła go i przytuliła policzek do koszuli. Otoczył ją ramionami niemal odruchowo, ale nie odrywał spojrzenia od ojca.

Don Alejandro pokręcił głową powoli.

– Powiedziałem Marii, by poczekała z kolacją. Wolisz porozmawiać tu czy…? – Wskazał na przejście do biblioteki.

– Tam. – Diego delikatnie odsunął żonę. – Vi, czy możesz…?

– Nie – odparła twardo, zanim dokończył pytanie. – Też mam ci coś do powiedzenia.

Młody de la Vega rozejrzał się po salonie.

– Felipe jest już na dole – poinformował go ojciec. – Uznał, że też chce z tobą porozmawiać.

Victoria przez moment miała ochotę się roześmiać, spostrzegając błysk czystej paniki w oczach męża, ale zdusiła tą niewczesną wesołość. Dla niej było aż nazbyt jasne, jak bardzo Diego jest przygnębiony i zdenerwowany, ostatni raz widziała go takim po tej nieszczęsnej pułapce zastawionej przez Delgado. Ale wtedy sama spytała go, na wpół żartem, czy Zorro miał ochotę kogoś zabić, a teraz wiedziała, że nie tylko miał ochotę, ale i zabił. Nie, by nie potrafiła go usprawiedliwić. Gdyby ten człowiek nie zginął, gdyby Zorro przegrał to starcie… Jeszcze czuła chłód, jaki ogarnął ją, gdy w gospodzie żołnierze Rojasa zaczęli rozmawiać o przywiezionym zmarłym i jego zbiegłych towarzyszach. Potrzebowała dłuższej chwili, by się uspokoić w drodze do hacjendy, kiedy mogła już nie być uprzejmie uśmiechniętą doñą i właścicielką gospody, ale pomyśleć o możliwych skutkach.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 13

W jaskini Diego przeszedł przez pomieszczenie aż do zagrody Tornado, nim stanął i odwrócił się w stronę rodziny.

– A więc? – zapytał głucho. – Które z was pierwsze?

Victoria znów ruszyła, nim don Alejandro się odezwał. Zresztą miała wrażenie, że to do niej należy pierwszy krok, jako tej, która najlepiej znała Diego i Zorro. Znów objęła męża. Odwzajemnił ten gest, ale sztywno i jakby z przymusem. Pod cienką koszulą czuła napięte mięśnie. Diego, nie, Zorro, był gotów do walki.

– Żadne z nas, Diego – odezwał się don Alejandro. – Nie przyszliśmy tu po to, by robić ci wymówki.

Victoria poczuła, jak Diego wstrząsa się mimowolnie.

– Ani Zorro, jeśli o to się martwisz – dodał starszy de la Vega.

Stojący obok niego Felipe przytakiwał gwałtownie i nagle zagestykulował. Victoria nie bardzo rozpoznawała niektóre sygnały, ale zdołała zrozumieć, że chłopak nie widzi nic złego w tym, że Zorro zabił.

– Nie zabiłem! – wyrwało się Diego. Odetchnął głęboko, zmuszając się do rozluźnienia mięśni i uspokojenia. – To znaczy… Nie chciałem…

– Jak zginął ten człowiek? – spytał jego ojciec, tym razem ostrym, rzeczowym tonem. – Usiądź – wskazał na krzesło koło biurka – i opowiedz nam wszystko. Od chwili, jak wczoraj wyjechałeś.

Diego usłuchał. Przez chwilę siedział ze zwieszoną głową wpatrując się w podłogę, jakby porządkował myśli, aż wreszcie zaczął mówić. Opowiedział o udanym sprowokowaniu de Soto do pościgu, o tym, jak alcalde nieopatrznie użył ostróg i Mariposa dostał szału, zrzucając i atakując swego jeźdźca. O burzy przeczekanej w kryjówce w kanionie i rozmowie z Ignacio. Gdy wspomniał o tym, co alcalde zdradził, mówiąc o gubernatorze i jego niechęci, by wyznaczyć dla Los kogoś innego niż przysłany z Madrytu kapitan, don Alejandro przechylił się na swoim siedzisku.

– Potem o tym porozmawiamy bardziej szczegółowo, Diego – stwierdził.

– To ważne.

– Wiem. Ale to, co się stało potem, jest ważniejsze. Mów.

Victoria, która ulokowała się w swoim fotelu, by odciążyć znużone stopy, oparła dłoń na ramieniu męża. Przykrył jej rękę swoją, nim podjął opowieść o tym, że alcalde nie zaufał mu na tyle, by zostać i czekać na pomoc żołnierzy, tylko sam wyruszył w stronę pueblo. I wreszcie opowiedział o obozowisku niedaleko Los i o trójce obcych, którzy z jakiegoś powodu chcieli zamordować de Soto. Gdy wspomniał, że wszyscy trzej, mimo zaskoczenia, zaatakowali go i umieli w tym ataku współdziałać, don Alejandro westchnął.

– Wiesz, kim oni byli?

Diego potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia. Ignacio potrafi świętego doprowadzić do szewskiej pasji. Nie wiem, czemu go zaatakowali, ale jeśli ich sprowokował…

– To dlatego nie sięgnąłeś po szpadę?

– Tak. Jeśli to on zaczął zwadę… – Raz jeszcze pokręcił głową.

Victoria przytaknęła w milczeniu. Zorro nie chciał, by jacyś wędrowcy, być może całkowicie niewinni ludzie, ucierpieli bardziej, niż to było konieczne. Użył bicza, by ich odstraszyć, i nie sięgnął po szpadę, bo chciał tylko umożliwić alcalde ucieczkę.

– To byli łowcy nagród – poinformował don Alejandro.

Diego drgnął.

– Więc to dlatego…

– Tak. Co więcej, Diego, to byli ci sami łowcy nagród, którzy pobili Paco.

– Tamtych było dwóch.

– Widać mieli trzeciego towarzysza. I widać nie wybaczyli alcalde tamtej awantury i pułapki, w którą wpadli. Nie musiał ich prowokować, skoro, jak mówisz, zaczęli od pobicia go.

– Więc chcieli wyrównać rachunki…

– Tak.

– To niczego nie zmienia. – Diego znów patrzył w podłogę jaskini. – Jeden z nich, Javier, zginął.

– Powiedziałeś, że go nie zabiłeś – przypomniał mu ojciec. – Co się dokładnie stało?

– Wpadł na swego towarzysza. Tamten trzymał nóż. A ja… Ja trzymałem go właśnie za rękę tak, by ten nóż nie celował we mnie. Zasłoniłem się nim. Gdybym tego nie zrobił…

– Co by się stało? – spytał ostro don Alejandro. – Co by się stało, Zorro, gdybyś nie odsunął od siebie ostrza?

Victoria poczuła pod dłonią, jak jej mąż drgnął, gdy ojciec nazwał go tym drugim imieniem, odwołując się do banity, któremu nieobce były walka i przemoc.

– Co by się stało, gdyby cię zranili? Obezwładnili? – pytał dalej starszy caballero. – Zerwali maskę? Czy możesz mi powiedzieć, że ich chęć zemsty na alcalde wystarczyłaby, by nie pozwolili mu ujść z życiem, nawet jakby zobaczył twoją twarz? Że żołnierze nie zapukaliby do drzwi…

– Dość! – Zorro wyprostował się gwałtownie. – Co chcesz mi powiedzieć? Że dobrze się stało, że ten człowiek zginął?

– Nie. Tego nie powiem. – Głos don Alejandro złagodniał. – Ale ten wypadek, być może, uratował nas przed gorszymi zdarzeniami.

– To samo sobie powtarzałem… Ale… Nie potrafię nie myśleć… – Diego, znów Diego, spuścił głowę i wpatrzył się w podłogę. – To był człowiek…

– Był. Ale ty nie ponosisz winy za jego śmierć. Nie chciałeś go zabić, prawda? Chciałeś tylko, by to on nie zabił Ignacio. Porozmawiaj jeszcze z padre, ale on ci powie to samo, jestem pewien. To nie była twoja wina.

– Nawet jeśli, ojcze… – Młody caballero wstrząsnął się. – Nie potrafię nie myśleć, zapomnieć…

– Potrafisz. Zapomnisz.

– Ojcze…

– Niejeden żołnierz przechorował po bitwie całą noc, Diego. Widziałem to. Potem zapominali to, co było najgorsze. Tak samo będzie z tobą, jeśli tylko sobie na to pozwolisz. Pogodzisz się z tym, że ten… Javier, tak? Że on zginął przy tobie, nie przez ciebie.

Starszy de la Vega wstał.

– Zresztą… To się musiało zdarzyć, Diego – powiedział, przechylając się do przodu i opierając dłonie na ramionach syna. – Od chwili, gdy zostałeś Zorro, wiedziałem, że taki dzień przyjdzie.

– Ja też wiedziałem! – Zorro również się podniósł i przytrzymał dłonie ojca. – Sądziłem tylko, że jeśli już kogoś zabiję, to będzie to tego warte! Albo że… – urwał.

– Albo?

– Kiedyś powiedziałem Ramone, że Diego zabije, jeśli ktoś go dostatecznie zrani. Ależ byłem durniem! – prychnął gorzko.

– Nie byłeś! – odparł ostro don Alejandro. – Do tej pory nie zabiłeś i nadal nie potrafisz zabijać! Myślisz, że nie widzę, jak bardzo ci z tym źle?

– Ojcze…

– Każdy, naprawdę każdy może być kiedyś zmuszony, by zabić bądź zginąć, Diego! Rozumiesz to?

– Tak…

– Powiedziałem, że spodziewałem się tego, gdy zrozumiałem, że jesteś Zorro, ale tak naprawdę to maska nie miała znaczenia. Równie dobrze mógł to być bandyta, który zaatakowałby cię gdzieś na drodze, tu koło pueblo czy w Hiszpanii.

– Jak ten człowiek Saragosy… – odezwała się nagle Victoria.

Zorro okręcił się na pięcie, zwracając w jej stronę. Musiał sobie przypomnieć napad i desperado, którego zastrzeliła, gdy wdarł się do gospody.

– Vi…

– Ja go zastrzeliłam, Zorro.

Wstała i znów objęła męża. Przytulił się do niej, opierając czoło na jej ramieniu. Przegarnęła palcami jego spocone, polepione włosy.

– Poradziłam sobie z tym, co się stało – mówiła dalej. Wstrząsnął się pod jej dłońmi. Ona z trudem powstrzymała własny dreszcz zgrozy na samo wspomnienie tamtego dnia, tego, że musiała wtedy zabić. Nie odstraszyć, nie zagrozić, ale właśnie zabić. Zorro, czy też raczej Diego, w tej chwili nie potrzebował takiej jej reakcji. Przecież ona tylko strzeliła, on nieumyślnie wbił w tamtego człowieka nóż.

– Będzie dobrze… To nie była twoja wina… – wyszeptała.

Diego nie odpowiedział, zacieśnił tylko uścisk. Kątem oka Victoria widziała, że don Alejandro obejmuje ramieniem Felipe i kieruje go w stronę schodów.

x x x

Diego pojechał do Los jeszcze przed świtem, licząc na to, że spotka się z kapłanem, kiedy w pobliżu nie będzie nikogo, kto mógłby choćby przypadkowo podsłuchać, o czym padre Benitez rozmawia z młodym de la Vegą. Wyglądało na to, że don Alejandro dobrze odgadł umiejętności padre, bo gdy sam przyjechał wraz z Victorią kilka godzin później, zobaczył syna i zakonnika pogrążonych w dyskusji na ławce przed gospodą. Sądząc z ożywionych gestów, Diego planował właśnie jakieś spotkanie czy inwestycję w misji. Obaj byli tak zajęci rozmową, że nie dostrzegali chyba nikogo z otoczenia i dopiero gdy Victoria oparła dłoń na ramieniu męża, ten spojrzał na nią z zaskoczeniem i uśmiechem. Benitez podniósł się i zaczął zbierać do odejścia, bo zbliżało się już południe i czekano na niego na plebanii, ale nim ruszył w stronę kościoła, na werandę gospody wszedł alcalde.

Buenos dias, padre! Dobrze, że was tu zastałem…

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8

Buenos dias, alcalde.

Benitez lekko przechylił głowę, uważnie przyglądając się rozmówcy. De Soto, jako alcalde, miał swoje miejsce w kościele i nie opuszczał niedzielnych mszy, jeśli tylko nie wyjechał na patrol, ale zaraz po nich znikał, wymawiając się obowiązkami. Niejeden caballero żartował, że alcalde boi się dłuższej rozmowy z kapłanem, bo padre Benitezowi może udać się to, o co bezskutecznie starał się Zorro. Teraz jednak de Soto sprawiał wrażenie nieco zdenerwowanego.

– Jak powiedziałem, dobrze, że tu jesteście i mogę z wami porozmawiać przy świadkach – zaczął. – Obawiałem się już, że będę musiał prosić tu obecnych o spotkanie.

Padre uśmiechnął się, ale zaraz zerknął na kościelną wieżę. To, o czym rozmawiał z Diego, musiało być niezwykle ważne, skoro zdecydował się tak zasiedzieć, i widać było, że teraz śpieszy mu się do codziennych obowiązków.

– Cóż jest tak ważnego, że potrzebowaliście świadków, alcalde? – zapytał uprzejmie.

De Soto rozłożył ręce.

– Jak wiecie, ledwie kilka dni temu był tu don Fernando Solea, by zabrać należny Koronie podatek. To, o czym nie było nikomu wiadomo, to to, że choć przygotowałem dla wysłannika króla dokładnie taką sumę, jaka była wymieniona w liście gubernatora, to jednak emisariusz Jego Wysokości wziął od nas kwotę niższą o pięć tysięcy pesos.

Któryś z peonów przysłuchujących się zza barierki werandy syknął cicho, ale ten dźwięk był jedynym komentarzem do słów de Soto. Padre Benitez uniósł brwi, niemo pytając, jaki związek, zdaniem alcalde, ma niższy podatek z jego osobą.

De Soto niewątpliwie zrozumiał tę minę, bo uniósł dłonie.

– Już wyjaśniam, padre! Gdy zdałem sobie sprawę, co się stało, początkowo sądziłem, że jeszcze tego samego czy następnego dnia don Fernando spostrzeże swą pomyłkę i zawróci. Tak się nie stało, a zatem to gubernator musiał się pomylić i ja, przyznaję, niesłusznie zażądałem od mieszkańców Los zbyt wielkiej kwoty.

Przy tych słowach de Soto położył dłoń na piersi, lekko pochylił też głowę. Dla każdego, kto na niego patrzył, było oczywiste, że alcalde przeprasza, przyznając się do pomyłki.

– Chciałem – mówił dalej – oddać te pieniądze wszystkim, do których należą, jednak szybko stało się dla mnie oczywiste, że dla większości tu zebranych byłaby to wręcz obraza. Zwrócić peso czy dwa…

Twarze ludzi, którzy coraz tłumniej zbierali się przy werandzie, spochmurniały. De Soto mógł mówić, że peso czy dwa się nie liczą, ale gdy tego jednego peso brakowało do kupienia garnka czy opłacenia kowala, wszystko wyglądało inaczej.

– Postanowiłem więc, by jeśli zgodzą się tu zebrani , przekazać te pieniądze wam, padre, byście nimi wsparli najbardziej potrzebujących mieszkańców naszego pueblo.

– Za naszą zgodą? Czemu? – odezwał się nagle don Hernando.

– To z Los zapłacili największą część podatku Korony – wyjaśnił natychmiast alcalde – i to wam zwracałbym największą część z tego, co pozostało. Nie zaprzeczycie, don Hernando, że jeśli tylko zgodzicie się oddać to, co miałbym zwrócić, padre, będzie to z wielkim pożytkiem dla tych, którzy są teraz w trudnej sytuacji. To byłyby niewielkie sumy, niewielkie dla was oczywiście, ale dla kogoś, kto wypełniając swój obowiązek wobec króla i Hiszpanii został niemal całkowicie obdarty z gotówki…

– Rozumiem, co macie na myśli, don Ignacio – odparł Escobedo. – Macie całkowitą rację. Mogę zrezygnować z mojej części podatku, jeśli tylko przekażecie ją padre Benitezowi.

Gracias, don Hernando.

– Myślę, że wyrażę zdanie innych – odezwał się don Alejandro. – Tak jak don Hernando jestem skłonny zrezygnować ze swej części podatku, skoro dzięki temu padre może dopomóc potrzebującym.

Kilka kiwnięć głową i pomruki na zgodę potwierdziły słowa starszego de la Vegi. Jeśli nawet ktoś się nie zgadzał z propozycją alcalde, wolał to przemilczeć. Padre Benitez uśmiechnął się z niewątpliwą wdzięcznością. Pięć tysięcy pesos było ogromną kwotą, dzięki której mógł pomóc niejednej rodzinie.

Gracias, gracias señores! – De Soto nie pozwolił, by kapłan uprzedził go w podziękowaniach. – Wierzyłem, że zrozumiecie i razem ze mną wesprzecie padre. – Jego uśmiech jednak zniknął niemal natychmiast. – Jest niestety jedna przeszkoda. Gdy otworzyłem sejf, by przygotować dla was pieniądze, odkryłem, że zniknęły! – Niemal wykrzyknął ostatnie słowa ze szczerym oburzeniem. – Zorro obrabował mój sejf, a przez to ukradł to, co miało wspomóc mieszkańców pueblo!

Dookoła rozległy się syknięcia i szepty. Ludzie, już zaskoczeni propozycją alcalde, teraz patrzyli na niego z niedowierzaniem i zdumieniem. Ktoś dalej stojący zaklął cicho, ktoś coś mruknął niezrozumiale.

– Oczywiście moi żołnierze będą go ścigać – mówił dalej alcalde. – Jeśli tylko uda się nam odkryć jego kryjówkę, jestem pewien, że odnajdziemy tam zagrabione pieniądze. Wtedy natychmiast…

– Nie martwcie się, alcalde. – Padre Benitez uśmiechnął się szeroko, przerywając de Soto przemowę. – Już teraz mogę was pocieszyć, że nie musicie przetrząsać okolicy pueblo w poszukiwaniu kryjówki Zorro.

– Jak to?

– Widzicie, teraz zrozumiałem, skąd wzięła się sakwa z pięcioma tysiącami pesos, jaką dziś o świcie znalazłem na plebanii. Zorro najwidoczniej odgadł, co zamierzacie zrobić, i postanowił dopomóc, jeśli nie wam, to tu obecnym , w podjęciu właściwej decyzji.

De Soto zamrugał, zaskoczony.

– Chcecie powiedzieć, że te pieniądze…

– Znalazłem je dziś rano. Niewątpliwie zostawił je Zorro. Nie wiedziałem tylko, skąd je wziął.

Alcalde w milczeniu otwierał i zamykał usta, poczerwieniały. Zakonnik poklepał go po ramieniu.

– Uwierzcie, to w niczym nie umniejsza mojej wdzięczności dla was, alcalde, żeście pomyśleli, jak wspomóc najbiedniejszych z mieszkańców Los Angeles.

Spochmurniały de Soto rozejrzał się po zebranych. Spojrzał na uśmiechniętego szeroko padre, na i nagle zacisnął usta. Bez słowa pożegnania czy wyjaśnienia przepchnął się pomiędzy zebranymi i odszedł w stronę garnizonu.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 25Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 27 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *