Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 25

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, , Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Filigranko, to ty podsunęłaś mi pomysł! Nie udało mi się go zrealizować z takim nastrojem, jak tobie, ale się starałam.


Rozdział 25. Azyl


Kolejne uderzenie pioruna przypominało bardziej trzask niż huk. Zorro sapnął mimowolnie, widząc, jak całe kryjówka rozświetla się na moment białofioletowym światłem. Błyskawica musiała uderzyć najdalej po drugiej stronie kanionu. Jeśli z czegoś był w tej chwili zadowolony, to z tego, że Tornado się nie przestraszył, choć czuł pod dłonią, że wierzchowiec wzdrygnął się przy nagłym hałasie. Zresztą właśnie to dlatego Zorro stał przy nim i gładził ogiera po szyi i kłębie, przypominając mu w ten sposób o wyszkoleniu, nakazującym zachowanie spokoju niezależnie od tego, co się dookoła dzieje. Miejsce, gdzie się znajdowali, osłaniało ich i przed wichurą, i przed ulewą, ale za to było skrajnie nieodpowiednie, by ukryty tu koń wpadł w panikę.

Jaskinia, w której się schronili, była właściwie zagłębieniem wymytym niegdyś przez wodę w ścianie kanionu i znajdującym się obecnie na tyle wysoko, by nie dosięgały go nagłe wezbrania płynącego jego dnem strumienia. Podobna do śladu rylca czy też połówki tunelu, ciągnęła się przez kilkaset jardów i w paru miejscach wcinała się w skałę dość głęboko, by zapewnić osłonę. Jedno z tych wgłębień było na tyle przestronne i wysokie, by mogli się w nim ukryć nie tylko ludzie, ale i konie. Jacyś anonimowi wędrowcy odgrodzili ten zakątek ścianą z adobe, by się lepiej chronić przed zacinającym deszczem i wiatrem, i dzięki temu było tam wręcz zacisznie. Poczerniały kamień świadczył, że rozpalano tu ogień, a w płytkim rowku nieraz sączyła się woda. podejrzewał, wnioskując ze znalezionych tu niegdyś resztek strzał z kamiennymi grotami, że ochronny mur zbudowali mieszkający w tych okolicach Indianie, na długo przed tym, jak Junipero Serra założył swoją pierwszą kalifornijską misję. Kryjówka w ustronnym kanionie, wysoko na skalnej ścianie, mogła być zarówno miejscem noclegu dla myśliwych, jak i wojenną twierdzą. Jednak Indianie porzucili tę okolicę czy też wyginęli, a biali rzadko tu zaglądali. Teraz miała zapewnić Zorro i schronienie przed burzą.

Gdy dotarli do wylotu kanionu, nawałnica była już prawie nad ich głowami. Grzmiało coraz donośniej, Zorro widział też, spoglądając co jakiś czas w niebo, jak na gładszym, ciemniejszym tle chmur przelatują jaśniejsze strzępy obłoków, jakby tam wysoko nad ziemią przesuwał się odwrócony kocioł pełen wrzącej, kotłującej się cieczy. Nagły szum był jedynym ostrzeżeniem, że zbliża się wiatr. Jego podmuchy podrywały w powietrze piasek i pył, przyginały drzewa i krzewy, i Zorro ledwie zdążył przytrzymać dłonią kapelusz, nim wichura uderzyła mu w twarz, na moment oślepiając. Tornado tulił uszy i chwilami zaczynał tańczyć w miejscu, zaniepokojony pogarszającą się pogodą.

– Spokojnie, przyjacielu, spokojnie… Jeszcze tylko kilka kroków – uspokajał go banita.

Podmuchy przychodziły ze zmiennych kierunków, to od otwartej przestrzeni, to z góry wąwozu. W miarę jak wchodzili głębiej i ściany kanionu wyrastały coraz wyżej, wiatr przybierał na sile. Skały odbijały podmuchy, tłumiąc jedne, a nadając kierunek drugim. Światło dzienne ustąpiło miejsca dziwnej, żółtawej poświacie, jakby słońce w jakiś sposób zdołało się przedrzeć przez chmury, ale tylko w znikomej części. Z nieba spadały pojedyncze krople, dość wielkie i ciężkie, by nie unosiły ich podmuchy. W panującym półmroku coraz trudniej było dostrzec już nie tylko dalszy bieg wąwozu, ale i jego przeciwległą ścianę. Oślepiony piaskiem Zorro nieomal przegapił osuwisko, gdzie zaczynała się ścieżka w górę.

Tu droga była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Ścieżka początkowo wiodła przez zarośnięty trawą piarg, a wyżej, na skale, było tyle miejsca, że mógł tamtędy przejść koń. Ciągnięte przez Tornado travois także nie odstawały za szeroko i powinny były się zmieścić na szlaku, ale Zorro wolał nie ryzykować więcej, niż to było konieczne. Jedno błędne stąpnięcie czy uderzenie wichury, jedno poślizgnięcie i Tornado mógł się obsunąć, a on stracić czworonożnego przyjaciela. Że dobrze wybrał, przekonał się ledwie kilka chwil potem, gdy podmuch wiatru nieomal wyrwał mu drągi noszy z rąk i zrzucił go ze ścieżki. Zdołał się jakoś utrzymać na nogach i nie puścił włóków, ale przez chwilę ranny chwiał się niebezpiecznie na samej krawędzi skały, aż drugi podmuch wcisnął banitę i jego balast w skalną ścianę. De Soto na szczęście nadal był nieprzytomny, nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje i co mu przez chwilę zagrażało.

Gdy wreszcie Zorro miał nad głową skalny nawis, a pod nogami względnie równe podłoże, był mokry nie tyle od deszczu, jaki się w międzyczasie rozpadał, co od potu. Przed nim było jeszcze kilkadziesiąt jardów drogi, ale już pod osłoną, po płaskiej, wciąż suchej skale. Zostawił nosze i pospiesznie zszedł na dół, by wprowadzić za sobą Tornado. Nie było to łatwe, ale nie chciał pozostawiać konia samego. Nie tylko dlatego, że chciał go także ochronić przed nawałnicą, ale i dlatego, że porzucony wierzchowiec zawróciłby do swej stajni, niewątpliwie budząc uzasadnioną panikę w hacjendzie de la Vegów. Póki go nie było, ojciec i Victoria mogli być spokojni, że Zorro skrył się gdzieś przed burzą. Mariposa kręcił się w pobliżu, nie wiedząc, czy iść dalej za człowiekiem i znajomym ogierem, czy też raczej samemu próbować szukać sobie schronienia. Zorro zawahał się przez moment, ale w tej samej chwili huknął piorun, płosząc siwka, i koń pogalopował w dół kanionu. Banita odetchnął. Wystarczało, że musiał zadbać o spokój Tornado, a jeszcze miał pod swą opieką rannego. Nie chciał, by wałach połamał sobie nogi, próbując się wdrapać za Tornado do jaskini, ale też wolał, by Mariposa nie znalazł się z jego wierzchowcem w ciasnej, ograniczonej przestrzeni schronienia. Ten koń był za bardzo płochliwy, by przetrwać nawałnicę w takim miejscu, a jego panika mogła mieć tragiczne skutki.

Gdy dociągał nosze do wejścia, szum wiatru zmienił się w ryk. Za krawędzią nawisu deszcz przypominał mętną ścianę, za którą przelatywały białawe kłęby kropel porwanych podmuchami nawałnicy. Gromy ogłuszały. W słabym świetle, jakie jeszcze pozostało, Zorro dostrzegł, że ktoś, kto obozował tu ostatnio, zostawił, zgodnie ze zwyczajem wędrowców, zapas drewna, i odetchnął. Mieli ogień, mieli osłonę przed wichurą i ulewą, mogli przeczekać burzę. Zostawił de Soto pod ścianą, gdzie niski sufit chronił go przed przypadkowym stratowaniem i zajął się uspokajaniem Tornado.

Kolejny piorun uderzył gdzieś blisko, jego trzask zagłuszył na moment odgłosy dalszych grzmotów, a kurtyna deszczu zmieniła się w mleczną, świetlistą taflę. Tym razem jednak Tornado wzdrygnął się słabiej. Koń zdążył się już zorientować, że jego jeździec oczekuje od niego zachowania spokoju. Zapewne wpływ na to miał też fakt, że schronienie było suche i względnie zaciszne. Nawet gdy przez chwilę wiatr zmienił kierunek, wmiatając strugi deszczu pod skalny nawis, do wnętrza kryjówki nie dostała się choćby kropla. Wierzchowiec opuścił wreszcie łeb i zaczął z zainteresowaniem obwąchiwać skałę, będącą podłogą schronienia. Zorro odetchnął. Bał się paniki ogiera, próby jego ucieczki. Ta burza była najgorszą, jaka od paru lat przydarzyła się okolicom Los i mógł tylko wyobrazić sobie, jak bardzo będą ją przeklinać vaqueros szukający przestraszonych, rozproszonych zwierząt.

Półmrok gęstniał coraz bardziej, rozświetlające niewidzialne niebo błyskawice stawały się coraz jaskrawsze, powietrze było coraz zimniejsze i Zorro zdecydował się rozpalić ogień. Drewno było dobrze wysuszone, zajęło się szybko, a ognisko od razu uczyniło grotę przytulniejszą, nawet jeśli z początku dawało niewiele ciepła.

Kolejny grzmot zostawił Zorro na moment pozbawionego słuchu. Zdawało się, że nie istnieje nic poza tym jednym hurgotem przewalającym się gdzieś nad głową, wprawiającym w drżenie skały. Gdy grom umilkł, szum ulewy i wiatr były wręcz ciszą.

I w tej ciszy banita usłyszał ludzki głos. De Soto mamrotał coś do siebie. O ile Zorro mógł zrozumieć, wydawało się, że jest na polu bitwy. Huk piorunów mylił mu się z odgłosami artylerii. Ciemność, hałas, ból, wszystko zlewało mu się w jakąś bliżej nieokreśloną wojenną noc.

– Spokojnie, spokojnie… – zaczął mówić Zorro i urwał. Chciał powiedzieć, by Ignacio leżał spokojnie, że jest bezpieczny, ale zdał sobie sprawę, że nie może tego zrobić, nie w ten sposób, co chciał. To nazywał de Soto po imieniu, zależnie od sytuacji dodając czy pomijając grzecznościowy tytuł. On, Zorro, mógł tylko mówić z . Albo, jak zaraz sobie przypomniał, z żołnierzem królewskiej armii, który, półprzytomny, gorączkowo próbował się dowiedzieć, jak rozwija się nieodległa bitwa.

– Leżcie spokojnie, kapitanie – spróbował. – Tu wam nic nie grozi…

– Moi… moi ludzie… – jęknął de Soto.

– Spokojnie. Są bezpieczni.

De Soto westchnął i umilkł, jakby to zapewnienie wystarczyło. Zorro, pamiętając, jak bardzo w kanionie Perdido męczyło go pragnienie i jaką ulgą dla obolałego ciała było ukrycie się w stawiku, zaczął szperać po torbie. Niestety, nie miał niczego, co by się nadawało na naczynie do napojenia rannego. W końcu wyszedł z kryjówki i podsunął kapelusz pod ściekające z nawisu strugi. W nasiąkłym filcu szybko zebrało się dość wody, by przez krótki czas mógł maczać w niej fular de Soto i zwilżać twarz rannego. Uświadomił też sobie, że takie pragnienie, jakie mu wtedy dolegało, nie groziłoteraz . Tu było znacznie chłodniej niż w rozpalonym słońcem piecu, w jaki zmieniały się skały Perdido, a woda była w tej chwili wszechobecna. Wypełniała przestrzeń kanionu tak, że nie można było dostrzec jego drugiego brzegu, spływała potokami po skalnej ścianie nad jaskinią, jakby gdzieś w górze otworzyła się rzeka, lśniła na kamiennym dnie i ścianach szczeliny, gdzie nanosił ją wiatr. Niebawem miała też popłynąć w samej kryjówce, gdy tylko ziemia nad skałami nasiąknie w wystarczający sposób, by woda zaczęła się przesączać przez ukryte spękania. No i Zorro nie planował pozostawienia rannego bez opieki zbyt długo. Coraz słabsze światło oznaczało nadchodzącą noc, a do świtu nawałnica niewątpliwie przesunie się dalej. Rano będzie mógł pojechać do Los i powiedzieć żołnierzom, gdzie znajdą swego dowódcę.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 50 Chrzest i Zorro

Zapadł zmrok. Gromy powoli cichły, zmieniały się w pomruki, coraz lepiej było słychać szum deszczu. Zorro po raz kolejny wyjrzał ze schronienia. Słabe światło ogniska połyskiwało na strugach ściekającej wody, a za nimi już nic nie był w stanie dostrzec. To była noc, w jaką bez absolutnej konieczności nie ruszyłby się krokiem nawet na drogę z hacjendy do Los Angeles, bo nie miałby pewności, czy nie zbłądzi.

Tornado szturchnął mężczyznę w ramię.

– Nie, przyjacielu… – Zorro pogładził wierzchowca. – Za ciemno i za mokro tej nocy na jazdę. Poczekamy do rana.

Koń parsknął i jeszcze raz szturchnął człowieka w bok.

– Nic nie mam, niestety. W tej chwili możemy tylko się napić.

Wilgoć w powietrzu przejmowała chłodem. Może nie tak dotkliwym, jak się to zdarzało zimą, gdy burze niekiedy niosły ze sobą okruchy lodu, ale i tak przyjemniej było w kryjówce, przy ogniu. Zorro właśnie się odwracał, gdy nagły grom wstrząsnął skałami. Jakiś opóźniony czy zabłąkany piorun uderzył w kanionie, zmieniając na moment deszczowy mrok w niemal równie nieprzejrzystą biel. Tornado podrzucił łbem i prychnął, niezadowolony z hałasu.

Banita poklepał jeszcze raz konia i wrócił do ogniska. Chciał usiąść, gdy dostrzegł, że ranny ma otwarte oczy i przygląda mu się uważnie.

? – Zorro nachylił się nad mężczyzną.

De Soto zmrużył oczy.

– Zorro… – mruknął.

– Więc mnie poznajecie.

– Gdzie… Gdzie jesteśmy?

– W bezpiecznym miejscu.

spróbował się podeprzeć na łokciu i syknął z bólu.

– Leżcie spokojnie, – poradził mu Zorro.

– Spo-spokojnie! – prychnął de Soto. – Byście mnie…

– Nic wam nie zrobiłem – przerwał mu banita. – I nie zrobię. A teraz odpowiedzcie mi. Widzicie wyraźnie?

De Soto z westchnieniem opadł na posłanie.

– O czym ty gadasz?

– Rozbiliście sobie głowę. Chcę wiedzieć, czy widzicie mnie wyraźnie.

– Ta-ak – odparł niechętnie.

– No to macie sporo szczęścia. – Mimo oschłego tonu, Zorro odetchnął. Potłuczenia nie były tak poważne, jak się obawiał. De Soto miał tym razem szczęście. – Leżcie teraz i odpoczywajcie.

Gdy przymknął oczy, wyraźnie idąc za jego radą, Zorro jeszcze przez chwilę go obserwował, a potem sam usiadł pod ścianą. Kamień nie był tak chłodny, jak się można było spodziewać, słońce musiało ogrzewać to miejsce w ciągu dnia. Przy rozpalonym ognisku nie groziło im, że zmarzną przez noc, choć powiewy wiatru, docierające od wejścia, były nieprzyjemnie zimne.

A jeśli szło o ogień, to zaczynał przygasać i Zorro wyciągnął gałąź ze sterty chrustu, by ją połamać i dołożyć do żaru. Gdy suchy patyk pękł z trzaskiem, de Soto wzdrygnął się i otworzył oczy, przestraszony. Odetchnął, widząc, że banita dokłada drewna, ale już nie zamykał ich z powrotem.

– Co… Co tak szumi? – spytał w końcu.

– Deszcz.

na moment ściągnął brwi, jakby usiłując coś sobie przypomnieć.

– Była burza?

– Tak. – Zorro zawahał się przez moment, ale dorzucił. – Wydawało się wam, że to artyleria.

De Soto poderwał się i zaraz opadł z jękiem na posłanie.

– To ty…? – urwał.

Zorro nie mógł się nie uśmiechnąć.

– Owszem, ja was uspokajałem.

z jękiem zasłonił sobie oczy dłonią. Zaraz jednak ją cofnął i z wysiłkiem zaczął się podnosić.

– Leżcie! – zaoponował Zorro.

– Nie… mam… zamiaru! – wystękał de Soto. Usiadł, oparł się o ścianę i odetchnął. A raczej próbował, bo stłuczone mięśnie musiały zaprotestować i westchnienie ulgi zmieniło się w syk bólu.

Zorro już nie oponował. Domyślał się, czemu woli siedzieć. Ranny i bez broni, musiał się czuć niepewnie, kiedy leżał, a jego przeciwnik siedział poza zasięgiem wzroku. On sam by w podobnej sytuacji wytężał słuch, by uprzedzić spodziewany atak. Co nie oznaczało, że chciał pozostawić to zachowanie bez odpowiedzi.

– Wasza nieufność rani mnie, – zakpił. – Jesteście tu całkowicie bezpieczni. Możecie wykorzystać te godziny, jakie zostały nam do świtu, i się zdrzemnąć. Jutrzejszy dzień nie zapowiada się dla was przyjemnie.

De Soto łypnął na niego ponurym wzrokiem.

– Mam wierzyć, że będziesz mnie tu niańczył?

– W rzeczy samej. – Zorro uśmiechnął się jeszcze szerzej, rozbawiony. – Do tej pory nie robiłem nic innego.

To było naprawdę wesołe, obserwować, jak na twarzy de Soto złość miesza się z zaskoczeniem i pewnym przestrachem. Chyba dopiero w tej chwili dostrzegł, że przykrywała go czarna peleryna. Jedwab był dość mizerną ochroną przed chłodem, ale mimo wszystko pozwalał zachować trochę ciepła. Teraz jednak zerwał go z siebie pospiesznie i zwinął w kulę. Zorro wyciągnął rękę w samą porę, by przechwycić materiał i nie pozwolić mu wpaść w ognisko.

– Nie zgaście ognia, – ostrzegł, ale nadal bez cienia groźby w głosie. – Bez niego posiedzimy tu w kompletnej ciemności.

– Będzie ci to przeszkadzać?

– Mnie nie, ale wasz poprzednik bał się tego.

De Soto skrzywił się, jak zawsze, gdy ktoś przywoływał przy nim wspomnienie Luisa Ramone.

– Ja się nie boję – warknął.

Zorro skwitował to zapewnienie jedynie wzruszeniem ramion. Nie chciał prowokować rozmowy. Nie przeszkadzała mu panująca w schronieniu cisza, a im mniej będą do siebie mówić, im mniej mu się przyjrzy, tym lepiej.

Czas mijał. Na zewnątrz ucichły nawet najsłabsze pomruki grzmotów i tylko deszcz szumiał równomiernie. Wewnątrz kryjówki ogień trzaskał pochłaniając wysuszony chrust i czasem podzwaniały łańcuszki przy ogłowiu Tornado. Zorro co jakiś czas sięgał po kolejną gałąź, łamał ją i dokładał do żaru, dbając, by ognisko nie przygasło nadmiernie, ale i nie strzelało zbyt wysokim płomieniem. De Soto siedział nieruchomo, wsparty o ścianę, z przymkniętymi oczyma. Od czasu do czasu wzdrygał się gwałtownie, jakby co rusz budził się z drzemki. Nie spoglądał już w stronę banity, ale Zorro nie miał wątpliwości, że zmusza się, by go ignorować, i jednocześnie boi się zasnąć w jego obecności. Cóż, on sam nie spałby w takiej sytuacji.

W pewnej chwili ranny oblizał wargi. Raz, potem drugi. Jego oddech zaczął się rwać, mimowolne zmarszczenie czoła i zaciśnięcie powiek zdradzało ból. Zorro nietrudno było odgadnąć, co się dzieje. Wymuszona bezsenność, niepokój, ból głowy i pragnienie były mieszanką zdolną przełamać nawet jego samokontrolę, a co dopiero . Wstał i wyszedł, by napełnić kapelusz deszczem. Nie zajęło mu to za wiele czasu. Deszczówka nadal spływała ze skalnego nawisu niczym mały wodospad. Zdaniem Zorro, na szczęście, bo gdyby nie ta wodna kurtyna, miałby kłopot z rozpoznaniem, gdzie zaczyna się urwisko. Ciemność nie zelżała nawet odrobinę, deszcz nie słabł. Zapowiadało się na to, że końca ulewy nie należało się spodziewać przed świtem.

Gdy przykląkł przed de Soto, ten musiał na moment znów przysnąć, bo szarpnął się, zaskoczony.

– Nie mam jak inaczej wam przynieść wody, – Zorro podał mu zaimprowizowane naczynie – ale chyba nie będziecie narzekać.

De Soto spojrzał na niego ponuro i sięgnął, ku zaskoczeniu Zorro, nie po wodę, lecz do jego maski. Był szybki. Bardzo szybki. Ledwie cale dzieliły jego dłoń od czarnego jedwabiu, gdy banita upuścił kapelusz i chwycił go za nadgarstek. Przez chwilę trwali tak nieruchomo, aż de Soto skrzywił się i jęknął, rozluźniając mięśnie.

– To nie było rozsądne, – zauważył Zorro spokojnie, puszczając rękę przeciwnika i odsuwając się poza jego zasięg.

– A co? Zabiłbyś mnie? – De Soto przyciągnął przedramię do piersi, odruchowo rozmasowując miejsce, gdzie palce banity wbiły mu się w ścięgna. – Po tej całej zabawie w niańkę… – Wskazał na porzucony kapelusz. Rozlana woda połyskiwała w blasku ognia.

– To, że nie chciałem waszej śmierci, – Zorro oparł się wygodnie o ścianę – nie oznacza, że nie możecie zmusić mnie do zmiany zdania. A w tym przypadku nie pozostawilibyście mi wyboru.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 11

prychnął.

– Mam uwierzyć, że pozostawisz mnie przy życiu? – spytał jadowitym tonem. – Puścisz wolno?

– Nie inaczej. – Zorro sięgnął po szpadę i położył ją sobie na kolanach. – Jutro wrócicie do garnizonu.

– Wybacz, ale ci nie uwierzę.

– To, w co wy wierzycie, alcalde – zamaskowany mężczyzna wzruszył ramionami – to wasza sprawa. Jednak jeśli wątpicie w moje intencje, to pomyślcie, że mogłem was zostawić. Nie kłopotać się noszami czy poszukiwaniem schronienia. W tej chwili pewnie już byście nie żyli, utopieni przez nawałnicę w jakimś arroyo, bez najmniejszego wysiłku z mojej strony.

– Moi żołnierze…

– Nie znaleźliby was w porę.

– Więc uratowałeś mi życie i przywlokłeś tutaj, tak? – warknął de Soto. – Tak z dobrego serca? A przypadkiem nie porwałeś mnie, by wymusić okup? Czy też może wolałbyś oficjalne ułaskawienie? I podziękowanie od gubernatora? Albo od razu od króla?

Zorro roześmiał się. Nie mógł inaczej. To, o co pytał de Soto… Ale zaraz spoważniał.

– Bardzo wysoko się cenicie, alcalde, skoro uważacie, że dostałbym za was aż taką nagrodę – zakpił. – Królewskie podziękowanie otrzymałbym przecież tylko w Madrycie, a tam na pewno z wami nie pojadę.

Alcalde łypnął na niego ponuro, naburmuszony.

– A to czemu, jeśli mogę wiedzieć?

– Za dużo po drodze kuszących okazji, byście nie zmienili zdania. Garnizony w Los Angeles, w Monterey, w Meksyku… Nie wystawię was na taką próbę. Aha, okupu też nie zażądam.

– Wasza strata. – De Soto przyciągnął kolana do piersi i zapatrzył się w ogień.

Zorro czubkiem buta przysunął sobie bliżej porzucony kapelusz. Wylał z niego resztki wody i oparł o ścianę, podpierając gałązką, by mokry filc ociekł. De Soto przyglądał się temu ponuro, ale bez cienia zainteresowania, i banita zdał sobie sprawę, że alcalde odegrał przed nim małą komedię z pragnieniem i bólem głowy.

Kolejne gałęzie wylądowały w ogniu i zmieniły się w czerwony żar, nim de Soto odezwał się znowu.

– Jeśli… – zaczął – jeśli nie uratowałeś mnie dla okupu czy ułaskawienia, to po co zadawałeś sobie tyle trudu? Nie mów mi tylko, że to dlatego, że jestem człowiekiem. Takie bzdury to może opowiadać młody de la Vega!

Zorro, zaskoczony, mimowolnie prychnął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. Nie, kiedy usłyszał taką urazę w głosie alcalde. Jednocześnie pożałował, że jego kapelusz był nadal tak namoknięty, że nie dało się go włożyć. Na szczęście maska na twarzy zasłaniała wystarczająco wiele.

– Co w tym zabawnego, Zorro?! – naburmuszył się de Soto.

– Wasze oburzenie, alcalde – wyjaśnił. – Jeśli uwierzyłem w słowa tego caballero i uratowałem wam życie, to co w tym złego?

De Soto szarpnął swą bródkę.

to niepoprawny idealista – burknął. – Głupiec.

– Możliwe – zgodził się Zorro. – Ale trudno nie dostrzec, że ma dobre serce. Stara się jak może, by też inni mieli lepiej.

– Jest za miękki. Nie widzi świata poza tymi swoimi ideami i książkami. I jeszcze próbuje przekonać do tego innych.

– I co z tego? Miewa ciekawe pomysły. Choćby ta jego gazetka. Lubię ją. No i to, o co was przed chwilą spytałem. Co w tym złego, że pewien młody caballero cały czas twierdzi, że należy pomóc każdemu, kto wpadnie w tarapaty? Co by się dzisiaj z wami stało, gdyby nie zdołał mnie przekonać?

– Nie wierzę ci, Zorro – wysyczał alcalde. – Nie uwierzę w coś takiego. Nie jesteś aż tak naiwny. Inaczej nie przetrwałbyś tak długo.

Zorro sięgnął po kolejny patyk ze sterty chrustu i połamał go powoli, myśląc nad odpowiedzią, jaka byłaby zrozumiała dla de Soto.

– To wasza sprawa, w co wierzycie – odpowiedział wreszcie. – Ale skoro tak nalegacie, to przypomnijcie sobie, co wam niedawno powiedziałem. Uważam was za inteligentnego człowieka. Nadal jestem zdania, że możecie być najlepszym alcalde, jaki się przytrafił temu pueblo od bardzo dawna.

– Kpisz sobie?

– Nie, alcalde. Po prostu sądzę, że możecie stąd wrócić do Hiszpanii albo z opinią świetnego administratora, który poradził sobie na samym końcu cywilizowanego świata, w Kalifornii, w najtrudniejszym czasie, bo podczas rewolucji, albo w niesławie, jako nieudacznik niezdolny do rozprawienia się z jednym banitą. Przy czym ten pierwszy powrót byłby niewątpliwie szybszy.

– Możesz się nie wysilać z tymi komplementami, Zorro – burknął de Soto. – Nie ma znaczenia, czy będę dobry czy zły. Gubernator nie ma mocy, by mnie stąd odwołać. A nawet gdyby mógł, nie zrobiłby tego. Nie zesłałby tu któregoś ze swoich pupilków. Nieważne, ile skarg na mnie wpłynie, jak głośno będą narzekać caballeros. A jeśli pójdę za twoją radą i przyłożę się do rządzenia, to on zgarnie wszystkie pochwały – skończył z nagłą goryczą.

Zorro dźgnął patykiem żar, przesuwając płonącą gałązkę bliżej środka ognia. Potrzebował czasu do namysłu. Jeśli w tej chwili Ignacio nie grał przed nim kolejnej komedii, jeśli jego gorycz była szczera, to właśnie podsunął mu cenną informację. Słowa królewskiego poborcy, tego Solei, o straceniu jakiegoś zdrajcy w Madrycie i o wątpliwościach, jakie wiązały się z tamtą sprawą, nabierały sensu. De Soto został alcalde Los nie tylko dlatego, że dosłużył się tego stanowiska. Jego awans był jednocześnie nagrodą i zesłaniem.

– Jeśli tak jest, to po co mnie ścigacie? – zauważył w końcu. – Skoro to gubernator ma zyskać na waszych rządach, po co się narażacie na przegraną i upokorzenia?

– Jesteś banitą, Zorro. Łamiesz królewskie prawo. Może to nie dotarło do twoich uszu, ale mam uwolnić od ciebie Los Angeles. Może i wygrałeś parę razy, ale w końcu to ja będę zwycięzcą.

– Dotarło, dotarło. Mam dobry słuch. Ale skoro wasza sytuacja wygląda tak, jak wygląda – Zorro wycelował w rozmówcę żarzący się koniec kijka, którym grzebał w ognisku – to jaką macie pewność, że i tego sukcesu gubernator nie zagarnie dla siebie? Jeśli uzna, że rozwój pueblo to nie wasza, ale jego zasługa, co mu broni przedstawić się w Madrycie jako ten, który uwolnił ode mnie Kalifornię?

Grymas, jaki przebiegł po twarzy de Soto, był wyraźnym znakiem, że cios trafił do celu.

– Bo zawiśniesz tutaj, w Los Angeles! I to ja cię powieszę, a nie on w Monterey! – odszczeknął wreszcie. – Bo to zadanie dostałem od króla, osobiście, nie od gubernatora!

– Och, a kiedy wiadomość o tym waszym sukcesie dotrze do gubernatora, to on uzna, że warto was dodatkowo nagrodzić, tak? Na przykład zapraszając do siebie i wręczając order?

– Masz coś przeciwko orderom, Zorro?

– Nic poza tym, że są tanie. Gubernator zapłaci wam za moją egzekucję paroma miłymi słowami i kawałkiem metalu i uzna sprawę za zamkniętą. Sami przecież powiedzieliście, że nie będzie chciał posłać tu, na wasze miejsce, któregoś ze swoich pupili. A musiałby to zrobić, gdybyście odjechali do Madrytu. Nie, alcalde. Jeśli któregoś dnia mnie powiesicie, to może gubernator was pochwali, ale zaraz potem wrócicie do Los Angeles. I to już bez nadziei, że się stąd kiedykolwiek wydostaniecie. Już on o to zadba.

– Nie wrócę!

– A, to też możliwe. Czasy są niebezpieczne, do Monterey ponad tydzień drogi, wszystko może się zdarzyć. Potem napiszą w raporcie, że trafił się na szlaku zabłąkany desperado albo jakiś peon z Los chciał pomścić swego obrońcę.

– Nie sądzisz chyba, Zorro…

Zorro zrezygnował z przewracania płonących kawałków drewna i wrzucił patyk w żar. Kilka iskier skoczyło w górę, wystrzeliły płomyki, na moment rozświetlając kąty kryjówki.

– Był tu kiedyś człowiek nazwiskiem Frescas – powiedział powoli. – Bardzo ambitny człowiek. Uważał, że pojmanie Zorro będzie dla niego świetną kartą przetargową, by zająć stanowisko gubernatora. Rzecz jasna pokrzyżowałem mu te plany – uśmiechnął się, ale bez wesołości. – Ta przegrana bardzo mu zaszkodziła, gubernator pozbył się go bez większego trudu. Ale to był raz, kiedy prawie stracił swoje stanowisko. Kto wie, co pomyśli o kimś, komu się uda mnie schwytać? O wojskowym wysłanym prosto z madryckiego dworu, z misją podpisaną osobiście przez króla? Kimś, kto może zostać nowym gubernatorem Kalifornii?

De Soto żachnął się, otworzył usta, ale nagle zacisnął wargi, jakby tknięty nową myślą. Nie odpowiedział już Zorro i tylko zapatrzył się, przygarbiony, w ogień.

x x x

Zgodnie z przewidywaniami Zorro deszcz ustał tuż przed świtem. Powietrze było przyjemnie chłodne i rześkie, chmury odpłynęły, odsłaniając czyste niebo. Po dnie kanionu snuły się błękitnawe pasemka mgły. Strużki wody wciąż skapywały z krawędzi nawisu, pęknięciem w podłodze kryjówki płynął wątły strumyczek.

Banita osiodłał Tornado. Ogier tulił uszy, znudzony i niezadowolony z perspektywy jazdy przed śniadaniem, ale nie protestował za dobitnie.

De Soto, który do tej pory siedział w milczeniu pod ścianą, teraz podniósł się i podszedł do wyjścia.

– Zostawiasz mnie tutaj? – zapytał. – Bez broni? A jak zajrzy tu puma?

– Żaden kuguar nie powinien wam tu zagrozić, nie przez najbliższe parę godzin – odparł Zorro. – Po takiej nocy pewnie wszystkie czekają na słońce, by wysuszyć futra, zanim zaczną polować. Zresztą macie ogień. Nie wmówicie mi, że nie dacie rady osmalić pyska zbyt ciekawemu kotu.

READ  Serce nie sługa - Rozdział 2: Komendant przystępuje do działania

– No… nie – przyznał alcalde. – Jednak nie sądziłem…

– Wolicie wracać przewieszeni przez siodło? Wybaczcie, alcalde, ale nie zaryzykuję was za moimi plecami. Pojadę do Los i powiadomię sierżanta. Za parę godzin zjawi się tu z patrolem i może wozem, byście wygodnie wrócili do garnizonu.

De Soto tylko kiwnął głową i usiadł na posłaniu, lecz nie wyglądał na zadowolonego.

Droga w dół była trudniejsza niż wejście na górę. Nawis nie osłaniał przed podmuchami wiatru i kamień wciąż lśnił od naniesionej wilgoci, a gdy zagłębienie się skończyło, ścieżkę przecinały mniejsze i większe strumyczki ściekające z góry, sprawiając, że stała się miejscami nieprzyjemnie śliska. Kopyta Tornado zgrzytały, ogier zachwiał się raz i drugi, ale zdołał utrzymać równowagę. Zorro tylko zagryzał wargi. Prowadził wierzchowca możliwie blisko skały, jak najbezpieczniejszą drogą i chcąc dać mu jak najwięcej miejsca, ale wiedział, że nie zdoła go utrzymać, jeśli koń straci równowagę na tyle, by zsunąć się ze szlaku. Do dna kanionu nie było daleko, może jakieś dwadzieścia, trzydzieści stóp, ściana była skośna, nie pionowa, ale żadne czworonogie zwierzę o tych rozmiarach nie wyszłoby cało z takiego ześlizgnięcia. Zanim dotarli na dół, Zorro poczuł, mimo chłodnego poranka, strużki potu pod koszulą.

Jednak udało się. Tornado prychnął radośnie i potrząsnął łbem, gdy wreszcie pod kopytami miał mokrą trawę, nie śliski kamień. Jego jeździec też odetchnął. Tam na ścieżce był moment, gdy wydawało mu się, że się nie uda, że nie zdoła sprowadzić wierzchowca na ziemię całego i zdrowego. Ale dotarli, stali pewnie na gruncie, bezpiecznie. Zorro dociągnął teraz popręg i wskoczył na siodło. Tornado ruszył galopem, rozchlapując pod kopytami strumyki płynące po dnie wąwozu.

Przy końcu kanionu rósł niewielki lasek. Zorro wpadł w niego w pełnym pędzie i ściągnął wodze. Gdy odjeżdżał, wejście do schronienia, wysoko na skalnej ścianie, było ciemne i puste. Jeśli alcalde go obserwował, stanął tak, by nie można było dostrzec z dołu jego białej koszuli. Ale teraz, tutaj, pod drzewami, Zorro był niewidzialny, a sam mógł spokojnie obserwować przez lunetę. Z tej odległości kryjówka wyglądała jak czarna plamka na końcu nawisu, a wędrująca szlakiem sylwetka przypominała małego żuczka, ale mundur i siwe włosy de Soto nie były trudne do rozpoznania. Alcalde dotarł już do miejsca, gdzie zaczynało się osypisko, i schodził powoli, ale sprawnie w dół.

Zorro uśmiechnął się, choć bez wesołości. Mógł się tego spodziewać. Bądź co bądź de Soto nie spał przez całą noc nie tylko dlatego, że musiał przemyśleć to, co usłyszał od banity, choć z pewnością miał nad czym się zastanowić. Nie, on bał się usnąć w towarzystwie kogoś, kogo uważał za swego wroga. Nie miało dla niego znaczenia to, że ten wróg zatroszczył się o jego bezpieczeństwo. Teraz też spróbował sam dotrzeć do pueblo, bo nie wierzył, że przybędzie po niego pomoc.

– Śniadanie nieco się odwlecze, przyjacielu. – Zorro z westchnieniem poklepał konia po łopatce, a potem zeskoczył na ziemię i zdjął ogierowi wędzidło. – Przynajmniej moje – dodał, gdy koń schylił łeb i zaczął skubać trawę.

Nie czuł się rozczarowany zachowaniem de Soto. Alcalde zbyt wiele razy głośno mówił, jaką głupotą jest zaufanie komukolwiek, by teraz Zorro nie rozumiał powodów jego ucieczki. Sam zresztą tej nocy nie zmrużył oka. Nie widział też powodu, by przeszkodzić mu w marszu do Los Angeles. Jeśli de Soto obetrze sobie nogi w jeździeckich butach, to będzie mógł winić tylko siebie. Może zresztą będzie miał jeszcze trochę szczęścia i natknie się wcześniej na patrol? Zirytowało go tylko co innego. Kwestia bezpieczeństwa idącego pieszo, bezbronnego człowieka. Wprawdzie Zorro zażartował, że tego ranka wszystkie kuguary będą zbyt zajęte suszeniem futer po nocnej ulewie, by myśleć o polowaniu, ale przecież niebezpieczne były nie tylko nieliczne w tej okolicy pumy. Rwące strumienie, w jakie zamieniły się okoliczne arroyos, równie dobrze mogły stać się śmiertelną pułapką. Zamiast więc jechać prosto do pueblo, musiał podążyć za alcalde i dopilnować, by nie spotkała go jeszcze jakaś zła przygoda.

De Soto powędrował przed siebie, a Zorro towarzyszył mu w pewnym oddaleniu, to obserwując jego marsz przez lunetę, to lustrując okoliczne wzgórza, w nadziei, że pojawią się żołnierze. Wskazałby im wtedy, gdzie mają poszukać alcalde, a sam mógłby wracać do domu. Liczył, że niebawem to nastąpi. Mendoza z pewnością nie zmrużył oka podczas całej burzy i wysłał patrole na poszukiwania dowódcy, jak tylko się przejaśniło. Na razie jednak żaden oddziałek nie pokazał się w polu widzenia lunety, co było o tyle zrozumiałe, że sierżant musiał poprowadzić je tam, gdzie się rozstali z alcalde poprzedniego dnia, a więc dobre kilka mil od miejsca, gdzie on faktycznie był.

Tymczasem Tornado korzystał z niespiesznego tempa wędrówki, skubiąc trawę na kolejnych postojach. Zorro dla siebie znalazł trochę jagód. Choć przejrzałe, miały w sobie niewiele słodyczy, jakby nocna ulewa pozbawiła je smaku. Ale wraz z paroma orzechami wystarczyły, by zaspokoić pierwszy głód. Irytację mężczyzny zmniejszyło też to, że de Soto miał znacznie lepsze wyczucie kierunków niż Mendoza i od razu po opuszczeniu kanionu ruszył w stronę Los Angeles. Wyglądało także na to, że mniej się potłukł, niż się to z początku wydawało, bo poruszał się całkiem szybko i sprawnie omijał przeszkody. Zanosiło się na to, że jeśli nawet żaden z żołnierzy nie wpadnie na pomysł, by szukać alcalde w tej okolicy, to on sam do południa zawędruje do pierwszych opłotków Los Angeles. Zorro mógł tylko wyobrazić sobie, jak bardzo obolałe i poobcierane nogi będzie miał de Soto po takim marszu, a to dodatkowo poprawiło mu humor. Uznał, że wypomni to alcalde przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Na razie wyłuskał kolejny orzech i znów przyłożył lunetę do oka, by obserwować okolicę. Jego uwagę przyciągnął niewielki zagajnik przed piechurem i biaława smużka dymu nad koronami drzew.


CDN.


PS. Kto byłby zainteresowany schronieniem, w jakim się ukryli Zorro i alcalde, niech obejrzy sobie pueblo Indian Anasazi czy nasze, europejskie, La Rogue Saint-Christophe, gdzie człowiek osiedlał się od czasów paleolitu.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 24Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 26 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya