Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 22

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, , Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Rozdział 22. El Conejo


El Conejo zasłużył na swoje imię nie tylko dzięki złudnie przyjaznemu sposobowi bycia, uznał Zorro. Od królika nauczył się także plątania śladów i zostawiania mylnych tropów. Odkrycie, w którą stronę pojechał po opuszczeniu pueblo, nie było trudne. Wystarczyło poczekać, aż wyruszy don Alejandro. Jadący z nim Felipe zostawił przy umówionym drzewie notkę, dokąd się kierują. Jednak już wyśledzenie, gdzie teraz jest Królik, okazało się znacznie bardziej skomplikowane. Alonzo kluczył, wracał po własnym tropie, czasem skręcał na skaliste płaszczyzny, gdzie końskie kopyta nie zostawiały śladów, a czasem odwrotnie, wjeżdżał w napotkane strumyki, jakby zapraszając, by za nim podążyć. Sytuację komplikowało także to, że po tej samej okolicy kręcił się również de Soto z patrolem żołnierzy, a wolał nie sprawdzać, kogo alcalde uzna za ważniejszy cel – jego czy złodzieja. Na szczęście luneta pozwalała obserwować okolicę z pewnej odległości i wypatrywać zarówno niebieskich mundurów żołnierzy, jak i tego, czy gdzieś pomiędzy zaroślami nie pojawi się jeździec z luźnym wierzchowcem.

Nagły łoskot kamiennej lawiny gdzieś między wzgórzami był… niepokojący. Wyglądało na to, że Emilio zostawiał za sobą nie tylko fałszywe ślady, ale i zasadzki, i ktoś właśnie w jedną z nich wpadł. nawet nie musiał się zastanawiać, kto; widział nieco wcześniej niebieskie mundury żołnierzy wjeżdżających do doliny. Kiedy jednak tam dotarł, spostrzegł, że zjawiła się tam także dwójka caballeros i Felipe. Don Alejandro właśnie zaczynał rozbierać skalne usypisko w miejscu, gdzie kiedyś, jak pamiętał, było wejście do jednej z pomniejszych kopalni. Sądząc po ruchach starszego de la Vegi, zasypanym tam ludziom nie groziło nic poważniejszego niż chwilowe uwięzienie.

Za to po krótkim poszukiwaniu na stoku nad kopalnią natrafił na świeże ślady kopyt. El Conejo widocznie zaczekał tutaj, aż dogna go pościg, i odjechał dopiero mając pewność, że pułapka zadziałała. Cóż, w ten sposób Alonzo skrócił też dystans między sobą a Zorro. Nie oznaczało to, że trop był teraz znacznie łatwiejszy do odnalezienia. Królik najwidoczniej nie uznał, że zagrożenie minęło i może już polegać bardziej na szybkości wierzchowca, niż mozolnym myleniu pościgu. Chwilami tylko umiejętność obserwacji i wspomnienie nauk Szarego Skrzydła pozwalały Zorro odnaleźć dalszą drogę.

W dole stoku do śladów Alonzo dołączyły następne. Ktoś jechał za uciekinierem i przez chwilę zastanawiał się, czy goni właściwego człowieka, bo z tego, co wiedział, wynikało, że Królik działał sam, bez wspólników.

Podwójny trop doprowadził go wreszcie do brzegu niewielkiego strumyka, gdzie na mokrym piasku ślady odcisnęły się wyraźniej niż gdzie indziej. nie zdążył rozstrzygnąć, czy to, co widzi, to El Conejo z pomocnikiem, czy też znów prowadzący luzaka, bo gdzieś niedaleko przed nim kwiknął przestraszony koń. Tornado zawęszył i nagle, wbrew wyszkoleniu, które nakazywało mu ciszę podczas pościgu, zarżał. Głośno, z wyraźnym wyzwaniem. W odpowiedzi odezwał się nie jeden, a dwa konie. Zorro, zaskoczony zachowaniem wierzchowca, ponaglił go do galopu.

Minął kępę krzewów i zaraz gwałtownie ściągnął wodze. Ktoś właśnie odjeżdżał cwałem w dół strumienia, ale na brzegu stała srokata Pinto, klaczka Felipe. A sam Felipe leżał rozciągnięty w płytkiej wodzie twarzą w dół.

– Felipe! – zeskoczył z siodła. – Felipe!

Poderwał chłopaka, przekładając go na swoim kolanie, by wytrząsnąć mu wodę z gardła i płuc. Wystarczyło, Felipe kaszlnął, jęknął i zaczął się krztusić, jednocześnie próbując złapać powietrze, wypluć wodę i zarazem nie oddychać za głęboko, bo każdy ruch przypłacał niemym grymasem bólu. Mężczyzna objął chłopca, podtrzymując go i podpierając, kiedy odkasływanie przeszło w atak torsji.

Wreszcie Felipe był już w stanie oddychać bez napadów kaszlu czy wymiotów. podparł go i pomógł przejść na brzeg. Chłopak wczepił mu się kurczowo w ramię, dygocąc nie tyle z zimna, co z przerażenia, i mężczyzna uspokajał go przez dłuższą chwilę.

– Już dobrze, dobrze, wszystko w porządku… – mruczał Zorro.

Felipe kulił się z bólu, przyciskając rękę do piersi. nie musiał zgadywać, co się stało, solidny pniak wciąż zwisający nad strumieniem na kawałku liny był wystarczającą wskazówką. Chłopak i tak miał szczęście, że ten kloc nie trafił go w głowę. A jakie inne wyrządził szkody…

– Pokaż żebra. – odsunął połę przemoczonej koszuli.

Na boku podopiecznego zobaczył plamę. Zaczerwienienie, podbiegające już granatem. Gdy je delikatnie obmacywał, Felipe z sykiem wstrzymywał oddech.

– Masz pęknięte żebro, może dwa – stwierdził wreszcie mężczyzna.

Felipe tylko pokiwał głową. Trząsł się już słabiej, ale sprawiał wrażenie całkiem oszołomionego. nie dziwił mu się. Zaskoczony, ogłuszony, omal nie utonął w wodzie płytkiej do końskich pęcin… Co prawda było to trochę dziwne, że uderzenie w bok tak go zamroczyło, ale…

Wyciągnął z torby przy siodle bandaże. Felipe posłusznie zdjął koszulę do opatrunku, a zamarł na moment. Dwa siniaki na plecach chłopaka, tuż przy łopatkach, nie mogły powstać od uderzenia pnia czy od upadku. Dno strumienia było tu żwirowe, gładkie, bez skał. Te sińce, tak samo jak zadrapania na czole chłopca, miały inne pochodzenie. Przestrach Felipe i to, że niemal utonął, nagle przestały być zagadką.

– Lżej? – zapytał, gdy zawiązał końce bandaża.

Przytaknięcie. Felipe sięgnął po mokrą koszulę i wytarł twarz. Siąknął jeszcze nosem, ale zaraz podniósł głowę i pokazał na Zorro, a potem na Tornado.

– Lepiej odwiozę cię do hacjendy – odparł Zorro.

Zaprzeczenie. Chłopak był blady i rozdygotany, ale raz jeszcze wskazał na Tornado.

– Nie zostawię cię tutaj.

Wskazanie na Pinto.

– Nie utrzymasz się w siodle… – Tym razem protest był słabszy. Nie miał wątpliwości, że to El Conejo próbował zabić Felipe.

Chłopak raz jeszcze potrząsnął głową, wskazał na siebie, Pinto i machnął ręką w kierunku pueblo. Zasygnalizował żołnierza, potem wskazał na Tornado, strumień i znów pokazał królika. Wymowa gestów była jasna – on chciał jechać do pueblo, po żołnierzy, a miał dalej ścigać El Conejo.

– Dasz radę?

Gwałtowne przytaknięcie. Felipe podniósł się, choć za moment zachwiał i musiał go podtrzymać. Ale chłopak odsunął rękę opiekuna i ruszył w stronę klaczy.

– Zaczekaj.

Wystarczył jeden sygnał i Pinto posłusznie przyklękła przed swoim jeźdźcem.

– Trzymaj się łęku.

Felipe pokiwał głową, potem pokazał, że przywiąże się do siodła.

– Lepiej jedź prosto do hacjendy – poradził mu Zorro. – Powoli.

Chłopak skrzywił się tylko i klepnął klacz. Przez dłuższą chwilę patrzył, jak jedzie, skulony w siodle, trzymający się łęku, ale zdeterminowany, by dotrzeć do celu. Potem Felipe zniknął za drzewami, a banita zajął się tropieniem.

Teraz wiedział już, czemu Tornado podniósł alarm. Pinto musiała się przestraszyć, gdy jej jeździec spadł, a ogier odpowiedział na głos znajomej klaczy. Tak samo siwek, na którym jechał El Conejo, zareagował na rżenie innego, znanego mu konia. To mogło się okazać korzystne. Wprawdzie teraz Alonzo uciekł, ostrzeżony, ale nie zdoła drugi raz zastawić podobnej zasadzki, bo jego wierzchowiec go znów zdradzi.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 6

Obejrzał jeszcze pułapkę, która o mały włos nie kosztowała życie Felipe. Spory pniak pozostały po jakimś złamanym przez wiatr drzewie i lina. Wystarczyło zaczekać w ukryciu na brzegu i wypuścić to wahadło w odpowiednim momencie. A potem zaatakować oszołomionego uderzeniem jeźdźca. Proste, szybkie w sporządzeniu, gdy tylko trafiło się na odpowiedni pień, i bardzo skuteczne. Jeśli się pomyślało przy tym o lawinie blokującej wejście do kopalni, można było dojść do wniosku, że El Conejo najwidoczniej lubił takie rozwiązania. I że przygotowywał takie zasadzki wyjątkowo wprawnie. A to nakazywało ostrożność.

Na razie jednak ślady Królika prowadziły prosto przed siebie. Widać było, że nie jechał powoli, raczej spłoszony przy próbie zabójstwa pędził na złamanie karku, ufny w szybkość i wytrzymałość wierzchowca.

Tornado tylko prychnął, gdy ponaglił go do galopu.

x x x

Słońce, mimo jesiennej pory, przygrzewało, szczególnie na południowym stoku wzgórza, pośród kęp bylicy, a słaby wiatr niewiele łagodził upał. Alcalde i żołnierze z patrolu Mendozy poukładali się pod krzakami, w skąpych skrawkach cienia, licząc choć na taką ochłodę. De Soto pojękiwał co jakiś czas. Musiał się poważnie potłuc, choć don Alejandro podejrzewał, że bardziej dolegają mu kolce powbijane w rozmaite części ciała, bo spadając z Dulcynei trafił pechowo w kępę cierni.

Caballeros też poszukali zacienionego miejsca do odpoczynku. Nawet jeśli Felipe pojechał cwałem, mieli przed sobą kilka godzin oczekiwania.

– Sprytny chłopak z tego waszego Felipe – zagaił nieoczekiwanie don Alfredo. – I od razu wiedział, jak odtoczyć ten kamień, i wcześniej odczytał ślady… Nie sądziłem, że on jest taki bystry.

– Diego sporo go nauczył – odparł de la Vega. – I tak, Felipe nie jest głupi.

– Twój syn chyba uwielbia być nauczycielem.

– Owszem – odpowiedział nieuważnie don Alejandro. Jego uwagę przyciągnął ruch w dole stoku. Coś wędrowało pomiędzy krzewami.

– Obiło mi się o uszy, że nakazałeś mu to małżeństwo…

– Co?! – Starszy de la Vega obejrzał się zaskoczony. – O czym ty mówisz?

– Słyszałem – wyjaśnił don Alfredo – że Diego w Madrycie chciał wstąpić do seminarium, i to ty mu przypomniałeś, że ma obowiązki wobec rodu. I tak samo przynagliłeś go, by znalazł sobie żonę, więc wybrał Victorię.

Don Alejandro przez chwilę zaniemówił.

– Diego? W seminarium? Santa Madonna, chyba by wpierw musiał oszaleć! – zaśmiał się w końcu. – Od kogo usłyszałeś takie brednie?

– Jakoś obiły mi się o uszy. Chyba w gospodzie. – Da Silva wzruszył ramionami. – Ale sam przyznasz…

– Chwilę! – Don Alejandro gestem dłoni nakazał przyjacielowi milczenie i wstał, wpatrując się w zarośla. – To przecież jest… Dulcynea!

Siwa klacz poderwała głowę na wołanie swego pana i pospiesznie ruszyła w górę stoku. Za nią zza krzewów wyszły jeszcze dwa konie, a potem następne, w tym kasztan alcalde.

– Mądra dziewczynka! – Don Alejandro pogładził szyję klaczy, potem podrapał ją pod ganaszami. – Wiedziała, gdzie wracać.

De Soto podniósł się ze swego miejsca pod krzewem i przykuśtykał bliżej.

– I jeszcze przyprowadziła pozostałe! Jestem skłonny wybaczyć tej diablicy…

Starszy de la Vega prychnął mimowolnie. Alcalde poczerwieniał.

– Mendoza! – krzyknął. – Zbierać się! Ruszamy! El Conejo nie może być daleko!

Alcalde, wasi ludzie mogą mieć kłopoty z jazdą – zauważył da Silva. – Wy zresztą także.

– Jeśli ja mogę, to i moi ludzie… – zaczął mówić de Soto, ale urwał. Sięgnął po wodze swego wierzchowca i zatrzymał się w pół gestu z bolesnym jękiem. – Wracamy do Los Angeles – ogłosił znacznie mniej buńczucznym tonem.

Odpowiedziało mu westchnienie ulgi, nie tylko sierżanta, ale i reszty żołnierzy. Potrzeba było dłuższej chwili, by wszyscy znaleźli się w siodłach. Martinez i Cruz, najmocniej potłuczeni, bardziej leżeli na łękach, niż siedzieli. Mendoza wyznaczył dwóch szeregowych, by ich pilnowali i prowadzili im wierzchowce. Pozostała dwójka ochraniała równie niepewnie siedzącego de Soto.

Sam sierżant przez dłuższą chwilę próbował przywabić ostatniego, nieosiodłanego wierzchowca, póki da Silva nie wskazał mu, że jego wałach stoi spokojnie nieopodal. Koń bez siodła niewątpliwie należał do El Conejo. Alonzo porzucił powolniejszego wierzchowca, gdy tylko miał pewność, że zatrzymał pogoń.

– Jakim cudem wasza klacz odnalazła nasze konie? – zapytał sierżant.

– Pewnie gdzieś w pobliżu jest woda. Zatrzymały się tam, jak je spłoszył El Conejo – wyjaśnił da Silva, nim don Alejandro się odezwał. – Dołączyła do nich…

– I pewnie Felipe natknął się na nie i popędził w górę stoku. Wiedział, że jak Dulcynea oddali się od pastwiska, przypomni sobie o nas – dodał starszy de la Vega. – A inne pójdą za nią.

Mendoza uśmiechnął się tylko i poklepał swojego wierzchowca, zadowolony, że znów siedzi w siodle, a nie maszeruje do pueblo na własnych nogach. Zjeżdżali teraz mozolnie wąską ścieżką, powoli, bo stan rannych nie pozwalał na najlżejsze przyspieszenie kroku. I tak Martinez pojękiwał przy każdym stąpnięciu konia, a Cruz był zielonkawy na twarzy.

x x x

El Conejo nie był panikarzem. Owszem, uciekł, gdy tylko zdał sobie sprawę, że ktoś się zbliża, ale opamiętał się po krótkiej chwili i choć nadal szybko jechał, znów zaczął mylić tropy kręcąc się wśród zarośli. Niewątpliwie ufał, że rączość wierzchowca pozwoliła mu oddalić się na tyle, by ewentualna pogoń kierowała się śladami, nie obserwacją ściganego.

nie mógł mu nie przyznać racji. Czas, jaki spędził nad strumieniem, wystarczył, by znów musiał tropić. Na szczęście posiadał jeszcze lunetę, która pozwoliła mu wypatrzyć uciekiniera na stoku nieodległego wzgórza i skrócić dystans. Raz, potem drugi. Ślady stawały się coraz świeższe, aż wreszcie Alonzo chyba zorientował się, że jego kluczenie obróciło się przeciwko niemu, bo znów pognał cwałem przed siebie.

Trop prowadził teraz w górę kanionu, przez zarośla szałwi i bylicy. ponaglił Tornado. To był ślepy zaułek. Jeśli będzie dostatecznie szybki, doścignie El Conejo, nim ten zorientuje się, dokąd się zapędził.

Wystrzał był nieprzyjemną niespodzianką. Owszem, kula uderzyła niegroźnie gdzieś o ziemię, ale sam strzał sprawił, że wstrząsnął się cały.

– Hej, Zorro!

Rozejrzał się. W górze, na krawędzi wąwozu, stał jeździec. Broda, jasny surdut, a przede wszystkim maść konia, potwierdzały, że to Emilio Alonzo. Właśnie chował wystrzelony pistolet.

– Ścigasz mnie, Zorro?

odpowiedział mu uniesieniem dłoni do kapelusza. Alonzo w tej chwili nie był dla niego zagrożeniem, w miejscu, gdzie się znajdował, potrzebowałby znacznie lepszej broni niż pistolet, by go dosięgnąć. Co oczywiście oznaczało też, że jest poza zasięgiem samego Zorro.

Chyba ten milczący salut rozzłościł El Conejo.

– Ten Królik też ma zęby! – krzyknął.

READ  Konsekwencje, rozdział 3

Zeskoczył z siodła i przykląkł przy krawędzi. ponaglił Tornado. Skoro Alonzo był w tej chwili na górze, on musiał znaleźć prowadzącą tam ścieżkę. Im szybciej ją odszuka, tym lepiej. Poza tym Emilio już pokazał, jakiego rodzaju pułapki lubi zastawiać. Czekanie, aż uruchomi kolejną i zrzuci ją na głowę ścigającemu, byłoby szaleństwem.

Niewielka kula potoczyła się po zboczu od miejsca, gdzie klęczał Królik. obserwował ją kątem oka, tak samo jak sylwetkę Alonzo. Nie miał pojęcia, czym mogła być. Na kamień wydawała się być za lekka, tak samo na drewno. No i był już poza jej zasięgiem. Cokolwiek miała pociągnąć za sobą, było już poza nim i nie mogło zablokować mu drogi.

Kula znikła w zaroślach, a za moment nad miejscem jej upadku dziwnie zadrgało powietrze. Banita wstrzymał konia. Alonzo na szczycie wstał, patrząc w dół, wyraźnie zadowolony, a nad suchymi krzewami bylicy powietrze falowało coraz mocniej, rozmywając widok w dole kanionu. Za chwilę pojawiła się wątła smużka dymu.

Ogień! Cokolwiek było w kuli, wznieciło pożar. poczuł, jak mimo ciepłego dnia lodowate mrówki pełzną mu po karku. Porastające kanion rośliny wciąż były wysuszone po letnim skwarze, wiatr wiał od równiny… Języki płomieni już migotały na kępach szałwi. Tornado rzucił łbem, równie przerażony, jak jego jeździec. Ogier chciał uciekać, jak najdalej, jak najszybciej, Zorro jednak ściągnął mu wodze, tłumiąc i jego, i swoją panikę. Jazda na oślep nie mogła go uratować. Tu, w tym wąwozie, nie było jeziorka, które ocaliło go kiedyś przed ogniem Ortegi. Musiał znaleźć drogę ucieczki albo… Wciąż pamiętał krzyk, z jakim wtedy umierali osaczeni przez płomienie desperados.

Z trudem kontrolując przerażonego konia i własny strach, Zorro jechał w górę kanionu, rozglądając się za ścieżką, którą uciekł El Conejo.

x x x

Los Angeles wciąż było daleko, kiedy don Alejandro zarządził postój. Koń Martineza potknął się na kępie trawy i żołnierz spadł z siodła. Nie był w stanie wdrapać się z powrotem.

– To nie ma sensu. – Starszy de la Vega obejrzał szeregowca. – Albo czekamy tu na wóz, albo trzeba zrobić nosze, by go przewieźć. Jeszcze jeden taki upadek i coś sobie złamie. Cruz tak samo.

– Dadzą radę… – De Soto bardziej wyjęczał te słowa, niż powiedział.

– Nie sądzę. Wy też nie, alcalde. Zsiadajcie. Lepiej będzie, jeśli tu zaczekamy. Jest tu cień i woda niedaleko.

Chyba to przekonało alcalde, bo stękając przy każdym ruchu zmusił się do zsunięcia z siodła. Zatroskany Mendoza podparł go i pomógł przejść nad brzeg strumienia.

– Myślisz, że tu nas znajdą? – zapytał don Alfredo.

– Tak. Felipe już pewnie jest w pueblo. Jeśli nie uda mu się przekonać kaprala, by wysłał po nas wóz, pojedzie do hacjendy po pomoc vaqueros. Zobaczą nas tu albo my ich zobaczymy. – Don Alejandro nie miał wątpliwości.

Drugi tylko kiwnął głową.

– Mówiłeś coś o tym, że Diego miał iść do seminarium – przypomniał sobie don Alejandro, kiedy już dwaj żołnierze leżeli względnie wygodnie, z okładami z zamoczonych onuc i chust na co bardziej potłuczonych miejscach. Alcalde siedział z nogami w wodzie i usiłował wyciągnąć sobie kolce i drzazgi, powbijane przy upadku.

– Mówiłem, że słyszałem taką pogłoskę. Sam przyznasz, że Diego, z tą swoją pasją nauczania wszystkich dookoła…

– To mu nie przeszkadza zajmować się gospodarstwem! – prychnął starszy de la Vega.

– A żoną?

– Co?!

– To jest coś – don Alfredo ściszył głos – co obiło mi się ostatnio o uszy. Że w jego małżeństwie źle się dzieje. Podobno Diego nie jest zainteresowany swoją żoną, a i ona woli kogoś innego.

– Możesz to powtórzyć? – Don Alejandro zadał to pytanie zwodniczo łagodnym głosem.

– Zasłyszałem, że dziecko, które ma się urodzić, nie będzie twoim wnukiem – odparł da Silva. – Przykro mi, Alejandro, ale takie są pogłoski – dodał, błędnie odczytując wyraz twarzy starszego .

Don Alejandro odetchnął głęboko.

– Powiedz mi – odezwał się, nadal bardzo łagodnie – czy to nie Zorro posądzają o ojcostwo?

– Sam przyznasz – da Silva chyba zorientował się, jak ta nowina zabrzmiała w uszach jego przyjaciela – że Victoria kiedyś była bardzo zafascynowana Zorro. I jak niezwykła była jej decyzja, że wyjdzie za twojego syna.

– I dokładnie wiem, kto rozpuścił tę pogłoskę – odparł de la Vega. – Twoja Dolores, a raczej moja Mercedes Villero, Panie świeć nad jej duszą.

– Co?!

– Mercedes, przez te kilka miesięcy, które mieszkała u mnie, zdążyła nie tylko pokłócić się z Diego i Victorią. Wysnuła parę całkowicie błędnych wniosków, a gdy podzieliła się nimi z twoją synową…

– Dolores. – Don Alfredo niemal zgrzytnął zębami. – Teraz sobie przypominam, Maria mi o tym wspominała…

– Z tego, co wiem, twoja żona ją wtedy uciszyła. A i sama Dolores przeprosiła za to Victorię, teraz po ataku Sinestry. Sam przyznasz, że bardzo szczerze i solennie przepraszała i żałowała, że w ogóle to jej przyszło do głowy. Tylko że plotka żyje własnym życiem i chyba zasłyszał ją ktoś, kto nie powinien. – ściszył głos.

– O kim ty…? – Da Silva dostrzegł, na kogo patrzy jego przyjaciel. – On?!

– On – przytaknął don Alejandro. – Nie przyłapałem go na rozpowszechnianiu tych pogłosek, ale wiem, że zrobi wiele, by uderzyć w Diego.

– Dlaczego?

De la Vega wzruszył ramionami.

– A dlaczego wymyślił domiarowe podatki? Albo uparł się, że to Rivas był zabójcą? Namotał z tymi pieniędzmi na wodociąg? A teraz kombinuje z tymi asygnatami? Nie jest przyjacielem mojego syna, i tyle. Gorzej, że może to wykorzystać przeciwko niemu.

– Ale…

– Pamiętasz, co zapowiadał na samym początku i co powtórzył, jak mu rzuciłem te świstki od Zorro? – mówił cicho don Alejandro. – Kiedy przekona dostatecznie wiele osób, może oskarżyć moją synową o bycie wspólniczką Zorro, a wtedy…

– Nie poważyłby się… – zasyczał don Alfredo.

– Jesteś tego pewien?

Da Silva nie odpowiadał przez dłuższy czas. Wreszcie odezwał się cicho.

– Postaram się zdusić tę plotkę, Maria mi pomoże. Nie możemy mu dawać takiej broni do ręki.

Don Alejandro tylko kiwnął głową.

Południe powoli minęło, a oczekiwana pomoc wciąż się nie zjawiała, ku irytacji de Soto. Żołnierze pozasypiali w cieniu, nawet Martinez przestał pojękiwać, ale alcalde kręcił się niespokojnie.

– Piechotą byśmy już dotarli na miejsce! – rzucił gniewnie w powietrze, pozornie nie zwracając się do nikogo konkretnego.

– Możecie o to winić tylko swoich podwładnych – odparł de la Vega spokojnie. – Widać kapral nie uznał za właściwe ruszyć się z garnizonu, nawet jeśli idzie o was.

– Bo potrzebny tam był inny wysłannik niż przygłupi chłopak!

– Dajcie spokój dzieciakowi – wtrącił się don Alfredo. – Jeśli go kapral nie zrozumiał, to pewnie pojechał po pomoc do domu.

READ  Zorro - Maska Zorro komiks # 538

– I co z tego?

– Niedługo zjawią się tu vaqueros de la Vegów z wozem. Skoro nie możecie usiedzieć, alcalde, wstańcie i rozejrzyjcie się, czy nie jadą.

De Soto prychnął gniewnie na taką uwagę i nie ruszył się z miejsca. Don Alejandro nie dziwił mu się. Kiedy alcalde zdjął z siebie surdut, widać było na jego plecach ślady, jakie pozostawił upadek w krzaki. Ciernie przebiły się przez materiał wierzchniego ubrania i cienkie płótno poznaczyły krwawe plamy. Mendoza, jak zawsze chętny do pomocy, powyjmował co większe, ale nie mógł wyciągnąć tych kolców, które się złamały i tkwiły w ciele. De Soto, choć niewątpliwie cierpiał, obruszył się gniewnie na samą propozycję zdjęcia koszuli.

– Co to jest? – odezwał się nagle don Alfredo, który poszedł za swoją radą i rozglądał się po okolicy.

– Wygląda na pożar…

Nad wzgórzami, mniej więcej w tej stronie, skąd wracali, kłębił się dym.

x x x

Krzewy bylicy i szałwi porastające dno kanionu płonęły niczym pochodnie, żar pełzł po trawie, kłęby dymu przesłaniały słońce. Zorro z coraz większym trudem opanowywał przerażonego Tornado. Wiatr wpędzał ogień w kanion i choć oznaczało to, że Los Angeles i okolica nie będą zagrożone, było to dla niego niewielką pociechą.

Wciąż nie wiedział, w jaki sposób El Conejo znalazł drogę na górę, a płomienie były z każdą chwilą bliżej. Ściany kanionu wznosiły się niezmiennie stromo, gładkie i urwiste, możliwe może do pokonania przez umiejącego się wspinać człowieka, ale nie dla jeźdźca. Dodatkowo były coraz bliżej siebie, co oznaczało, że dojeżdżał do ślepego końca doliny. Tam, gdy nie zdoła wdrapać się na górę, ogień go dosięgnie.

Na paśmie piasku, który tu wyściełał dno kanionu, dostrzegł nagle ślady kopyt. Alonzo jechał tędy przed nim i… wracał. Zorro zrozumiał, że jego przeciwnik musiał dotrzeć do końca wąwozu i wyjechać stamtąd, a on wcześniej tego nie dostrzegł. Obejrzał się. Dym zasłonił wylot doliny, więc nie mógł stwierdzić, czy Królik jeszcze tam jest i obserwuje go, czy też pojechał dalej, pewien, że pozbył się pościgu. To zresztą nie było już ważne. Nie tak ważne jak to, że właśnie znalazł się w ślepym zaułku, uwięziony pomiędzy skałami a ogniem.

Tornado zarżał głośno, zarazem ze strachem, jak i wyzwaniem. Zorro machinalnie poklepał go po karku, uspokajając, przypominając, że nie jest sam. Ale i on czuł się podobnie. Wspomnienie śmierci desperados Ortegi wciąż było żywe, a teraz… teraz czekał go taki sam los. Nawet gdyby porzucił czworonogiego przyjaciela i spróbował uciec, wspinając się po skale, nie miał szans. Już miał kłopoty z oddychaniem. Gdy ogień go dogoni…

Cofnął się jeszcze kawałek. Widział już koniec kanionu. Skały wznosiły się tu niezmiennie stromo i wysoko, dno było puste i żwirowe. Jeśli kiedykolwiek płynęła tędy woda, wyschła lata temu. Może zimowe ulewy budziły tu jakieś strumyki, ale teraz było rozpaczliwie sucho i pusto, nawet wszechobecna bylica skarlała, ustępując miejsca trawie.

Trawa! Zorro schylił się z siodła, ukręcając kępę szałwii. Jeśli zapali przeciwogień… Nie, teraz na to było za późno. Przyspieszyłby tylko swój koniec, bo w wąwozie było już za mało miejsca, by mógł znaleźć schronienie na oczyszczonej w ten sposób ziemi. Nawet gdyby nie dosięgły go płomienie, żar i dym będą śmiertelne…

Tornado znowu zarżał i rzucił łbem. Pysk konia pokrywała piana, oczy błyskały białkami.

– Spokojnie, przyjacielu. Spokojnie. – Zorro znów poklepał przestraszonego wierzchowca.

Pułapka zamykała się coraz bardziej. Dym gęstniał, dusił, ogień pochłaniał krzewy i trawę, żar był trudny do zniesienia. Zorro zasłaniał usta rękawicą, zarazem żałując, że nie ma tu wody, którą mógłby zmoczyć skrawek peleryny i tak ochronić się przed dymem, a jednocześnie wiedząc, że to byłoby tylko odwleczenie nieuniknionego. Tornado, mimo wyszkolenia i ciągłej kontroli, cały drżał, skłonny rzucić się do ucieczki na oślep.

Na oślep! Zorro nagle zdał sobie sprawę, że wypełniający kanion ogień przygasa. Tu, w samym końcu wąwozu, grunt był skalisty, szałwia i bylica, których zeschłe łodygi podsycały płomienie, były wątłe i niskie, więcej było trawy, ale i ona rosła w kępkach między połaciami piasku i żwiru. Pożar nie miał się czym karmić, zwarta ściana żaru zmalała, rozpadła się na pojedyncze ogniska, widział za nią poczerniałą, wypaloną ziemię…

Spiął wierzchowca i skierował wprost w ogień.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 21Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 23 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/