Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 10

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
bez jest jak opuszczony dom... Przynajmniej dla niektórych. Tutaj można robić wszystko i nie przejmować się mieszkańcami. Chyba, że mają obrońcę. Szósta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,

Rozdział 10. Kłopoty padre Beniteza

Padre Benitez był jednym z najbardziej lubianych mieszkańców Los Angeles, ale i najbardziej zapracowanych. Nie tylko dlatego, że był tu jedynym księdzem i nigdy nie odmawiał rozmowy, gdy był proszony o radę. Padre znał problemy, smutki i radości niemal każdego mieszkańca i okolic pueblo. Pod jego opieką znajdował się też niewielki sierociniec i przykościelna szkółka.

Ta ostatnia była jego oczkiem w głowie, bo prócz miejscowych dzieciaków uczyło się w niej kilkoro indiańskich dzieci. Niewielkie grupki dawnych mieszkańców Kalifornii wciąż zamieszkiwały na wzgórzach, a relacje z nimi wahały się od niechętnej obojętności czy wręcz wrogości, przez obojętność, po sympatię i swoistą troskę. Niechętnie nastawieni byli głównie vaqueros, zarzucając im podbieranie zwierząt ze stad, a sami Indianie odwzajemniali się im oskarżeniami o przepłaszanie zwierzyny, przepędzanie z okolic źródeł czy niszczenie skromnych upraw. Mieszkańcy byli raczej obojętni, troszczył się natomiast padre Benitez, który robił wszystko, by przyciągnąć tubylców do kościoła i wiary. Każde zatem tubylcze dziecko, którego rodziców przekonał, by zatrzymali się w okolicy, tak by mogło uczęszczać do szkoły, było przez niego uważane za sukces. By to osiągnąć, regularnie organizował zbiórki odzieży i żywności, jaką dostarczano do osad. Że metoda była skuteczna, mogli zaświadczyć sami mieszkańcy Los Angeles. Wystarczało spojrzeć na twarze peonów, którzy zjawiali się na niedzielnej mszy, by dostrzec, że większość z nich miała indiańskich przodków.

Od czasu, kiedy Escalante została doñą de la Vega, padre Benitez miał zarazem utrudnione i ułatwione zadanie. Jej zamążpójście dostarczyło bowiem argumentów tej części caballeros, którzy krzywym okiem spoglądali na kształcenie dzieci biedoty i Indian, zarzucając padre, że niepotrzebnie rozbudza nadzieje i apetyty, co zakłóca naturalny porządek rzeczy i powoduje, że zaciera się granica pomiędzy szlachetnie urodzonymi, a biedotą. Koronnym przykładem tego miała być właśnie Victoria, nikt bowiem nie mógł zaprzeczyć, że była półkrwi Indianką, która tylko wskutek feralnego zbiegu okoliczności odziedziczyła po rodzicach gospodę. To, że przy tej okazji była jedną z najbardziej liczących się osób w pueblo, pomijali milczeniem. Znacznie bardziej istotny dla nich był fakt, że jej małżeństwo z kimś tak bogatym i pochodzącym z tak starego i znaczącego rodu jak don Diego de la Vega, było skandalicznym mezaliansem. Głośno zatem wyrażano obawy, co będzie, jeśli wskutek działań padre, więcej dziewcząt i chłopców zacznie śmiało spoglądać na rodziny caballeros i takich małżeństw zacznie przybywać.

Z drugiej strony zaś, doña Victoria, która jeszcze jako Escalante wspomagała padre w organizowaniu zbiórek czy zapomóg, nadal chętnie służyła mu swoją pomocą i korzystała przy tym ze swych obecnych możliwości. Zaś don Diego de la Vega był wręcz pasjonatem edukacji i jeśli tylko pozwalał mu na to czas i obowiązki, występował w roli nauczyciela, przekazując dzieciom to, czego nauczył się na uniwersytecie w Madrycie. Oboje przy tym radośnie ignorowali nieprzychylne komentarze otoczenia. Zwłaszcza Diego, który głośno twierdził, że niewiele rzeczy jest bardziej istotnych od nauki.

Jakby jednak nie było, opieka nad okolicznymi Indianami stanowiła dla padre Beniteza jedno z najważniejszych zadań, któremu poświęcał sporą część swojego czasu. Tym większym zaskoczeniem było dla niego pismo, jakie przysłano mu z Santa Paula. List ten nakazywał odsyłanie do klasztoru w Santa Barbara wszystkich indiańskich grup, zgłaszających się po materialne wsparcie do pomniejszych kościołów, jak ten w Los Angeles. W obszernym uzasadnieniu tego polecenia wymieniano liczne napady, jakich dopuszczali się zarówno podający się za neofitów Indianie, jak i biali bandyci atakujący indiańskie rodziny. Bezpieczeństwo tych ostatnich miało być zapewnione tylko w misji tak dużej, jak ta w Santa Barbara.

Padre Benitez nie ukrywał swego zdumienia, zarówno formą pisma, które praktycznie nakazywało mu przepędzenie z okolic wszystkich korzystających z jego pomocy, jak i tym, czym to uzasadniono. W Los Angeles nie było problemów z napadami na Indian. Ostatnie zamieszanie sprowokował Luis Ramone, nakazując żołnierzom zniszczenie kilku indiańskich osad. Zdążyli zaatakować zaledwie jedną, gdy w sprawę wmieszał się i zmusił alcalde do rezygnacji z planów, ale to wystarczyło, by ilość Indian w okolicy gwałtownie zmalała. Myśliwi w wędrownych obozach spakowali się i odeszli pierwsi, za nimi podążyła część tych, którzy mieszkali w pobliżu zniszczonej osady. Jedyną korzyścią, jeśli można było to tak nazwać, było to, że przez jakiś czas w sierocińcu mieszkało kilkoro dzieci, zagubionych przez rodziców w zamieszaniu. Ich rodziny wróciły w końcu w okolice Los Angeles, ale padre przekonał je do pozostawienia dzieci pod jego pieczą. Liczył, że gdy dzieci zaprzyjaźnią się z rówieśnikami, to drobna pomoc żywnościowa i możliwość wykształcenia zachęci ich rodziców do już stałego osiedlenia się przy i rzeczywiście, dwie rodziny zostały. Od tamtej pory nie było też większych kłopotów niż czyjeś mało przychylne wypowiedzi, zwykle rzucane przy kubku wina przez podchmielonych vaqueros.

Z tego też powodu padre Benitez zabrał pismo i poszedł porozmawiać z kimś, kto mógł być lepiej poinformowany w sytuacji. Niestety, sierżant nie miał pojęcia, skąd mogło się wziąć takie polecenie. Nie słyszał także o jakichkolwiek zamieszkach z udziałem Indian, jakie mogły mieć miejsce w okolicy. Jeśli padre miał mu wierzyć, to ani w Santa Paula, ani w San Diego, ani przy drodze do San Pedro nikt nie miał kłopotów z Indianami. I to zarówno jeśli chodziło o napady na Indian, jak i o jeszcze mniej prawdopodobne ataki samych Indian. Nie, zdaniem Mendozy, cała Kalifornia żyła w idealnym pokoju.

Tak więc sierżant nie okazał się być pomocny. Co gorsza, do rozmowy wtrącił się wysłannik gubernatora, señor Delgado, który wprawdzie uprzejmie poprosił o pozwolenie przeczytania listu, ale po jego lekturze już znacznie mniej uprzejmie wyraził swoje zdziwienie, że padre zaprząta uwagę dowódcy garnizonu czymś, co w istocie było wewnętrzną sprawą misji. Jeśli ojcowie z Santa Barbara chcą żywić wszystkich ciemnoskórych darmozjadów, to była to jedynie ich sprawa. On sam może zaoferować padre jedynie pomoc żołnierzy w odeskortowaniu miejscowych Indian do misji i w pilnowaniu okolicy, by następne grupki tych żebraków nie pojawiły się pod Los Angeles. Padre zaprotestował. Nie miał zamiaru odsyłać na tułaczkę i niepewny los ludzi, którzy mu zaufali i znaleźli w swoje schronienie, miejsce na ziemi, która już od lat przestała do nich należeć. Jednak jego protest okazał się być daremny. Co więcej, señor Delgado podkreślił, że ma zamiar dopilnować, by padre zadbał o oczyszczenie okolicy z tubylców. Wobec tego kapłanowi nie pozostało nic innego, jak opuścić dawny gabinet alcalde, przy czym musiał bardzo się starać, by nie trzasnąć przy wychodzeniu drzwiami.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 13

Sierżant dogonił padre tuż przy bramie.

Padre…! Padre… – wysapał.

– Tak, sierżancie?

– Chciałem powiedzieć, padre, że na pewno nie poślę żołnierzy, by przepędzali Indian z misji, jak tego chce señor Delgado. by mi tego nie darował, gdybym pozwolił im tak skrzywdzić ludzi.

Padre Benitez spojrzał na sierżanta, zarazem zaskoczony i pocieszony. Nie spodziewał się po nim takich słów. był zmartwiony, ale wyglądał na zdeterminowanego. Zaraz jednak padre przypomniał sobie, że zawsze po cichu sprzyjał Zorro. Jego słowa przypomniały też o tym, że był jeszcze ktoś, kto powinien się dowiedzieć o tym nieszczęsnym piśmie. I być może ten ktoś będzie mógł pomóc.

Gracias, sierżancie – powiedział. – Niech was Bóg błogosławi za odwagę i wielkie serce.

Gracias, padre – odparł Mendoza. Zaczerwienił się lekko, wyraźnie zadowolony i zarazem zawstydzony pochwałą.

To zapewnienie sierżanta nieco zmniejszyło troskę padre Beniteza. Miał przynajmniej pewność, że jego podopiecznym nie zagraża natychmiastowe wyrzucenie z ich skromnych kwater. Jednak kwestia, czemu został mu przysłany taki, a nie inny, list, nadal pozostawała nie wyjaśniona, dlatego padre udał się do drugiej osoby, która mogła coś zrobić w tej sprawie.

Don Diego de la Vegę zastał w redakcji „Guardiana“. Prasa drukarska znów odmówiła posłuszeństwa i gdy padre stanął w drzwiach, don Diego razem z Felipe usiłowali właśnie rozbroić zacięte wałki. Młody de la Vega, z zawiniętymi wysoko rękawami koszuli, podtrzymywał płytę, a chłopak manipulował pod nią pospiesznie, korzystając z tego, że ma niewiele, bo niewiele, ale jednak trochę miejsca. Benitez nie chciał im przeszkadzać. Cokolwiek robili, wyglądało to na zadanie zarówno trudne, jak i nieco niebezpieczne, jak mógł to ocenić po pośpiechu Felipe i tym, jak chłopak zerkał wciąż na uniesioną płytę. Odnosiło się wrażenie, że spodziewa się, iż zaraz runie ona w dół, a wtedy byłoby lepiej, by jego ręce nie znalazły się pod nią. Jednak don Diego utrzymał ją na czas wystarczająco długi, by coś w prasie szczęknęło głośno, zgrzytnęło, a na podłogę posypał się grad drobnych czcionek. Diego westchnął i powoli opuścił płytę na miejsce.

– No i zaczynamy od początku – skomentował.

Padre Benitez odchrząknął głośno. Młody caballero i Felipe obejrzeli się w jego stronę.

– Witajcie, padre! – ucieszył się Diego. Kapłan nie miał wątpliwości, że młody de la Vega ucieszył się zarówno z jego wizyty, jak i z możliwości zrobienia przerwy w pracy, która, jak to mógł zauważyć, nie tylko wymagała fizycznego wysiłku i technicznych umiejętności, ale też była dość brudząca. Obaj mieli koszule poplamione smarem czy farbą, umazane ręce i twarze. Szczególnie don Diego wyglądał osobliwie z czarną smugą, którą najwyraźniej rozmazał nieostrożnym gestem przez cały policzek.

– Nasza maszyna postanowiła dziś udowodnić, że druk jest w rzeczy samej diabelskim wynalazkiem – usprawiedliwił się młody caballero. – Trudno oprzeć się pokusie bluźnierstwa, gdy po raz kolejny trzeba złożyć całą stronę.

– Wygląda na to, że jednak się oparliście – uśmiechnął się padre. – Nie słyszałem, byście ulegli tej pokusie.

– Wierzcie mi, niewiele brakowało – odezwał się ktoś z boku.

– Kto…? Juan Checa! Witajcie znów w Los Angeles, señor Checa.

– Witajcie, padre. Pozwoliłem sobie zjawić się z wizytą. – Checa zeskoczył z biurka, na którym siedział.

To, że był w biurze don Diego, nie zdziwiło kapłana. Wiedział, że Juan Checa i don Diego de la Vega przyjaźnią się już od dłuższego czasu. Teraz jednak obecność Cheki stanowiła pewną przeszkodę…

Don Diego, otrzymałem ostatnio pewien list… – zaczął padre i wyciągnął rękę z pismem. Diego sięgnął po nie, zreflektował się, złapał za szmatę i zaczął wycierać ręce.

– Wybaczcie, padre… – usprawiedliwił się po raz kolejny.

– Spokojnie, synu… – Benitez uspokajająco podniósł rękę. Zamiłowanie Diego do nauki obejmowało nie tylko jego pasję do edukacji, ale i wszelkie techniczne nowinki, co także nieraz gorszyło co bardziej tradycyjnych caballero. Młody de la Vega zdawał się być całkowicie obojętny na dotyczące tego wszelkie uwagi pod swoim adresem, ale sam padre nie raz i nie dwa wysłuchiwał od parafian utyskiwania na niewłaściwe postępowanie syna don Alejandro de la Vegi.

Diego wreszcie doczyścił ręce i wziął pismo. Zaczął je czytać, początkowo szybko i pobieżnie, potem z coraz większą uwagą. Skończył i zaczął czytać od początku, tym razem wyraźnie przyglądając się wręcz każdemu słowu.

– To absurd! – powiedział wreszcie.

– Też tak stwierdziłem. Odesłanie tych biedaków nie służyłoby niczemu, a zniszczyłoby zarówno tę odrobinę zaufania, jakie do nas mają, jak i być może i ich samych. Zbyt łatwo mogliby się oddalić w góry i, być może już w niedalekiej przyszłości, paść łupem bandytów.

READ  Zorro - Maska Zorro komiks # 538

Młody de la Vega tylko pokiwał głową.

– Juan… Możesz to przeczytać i powiedzieć mi, czy coś o tym słyszałeś w Santa Barbara?

Checa sięgnął po list. Padre widział, jak czyta, wolniej niż młody de la Vega, ale równie uważnie.

– Nie – odpowiedział w końcu. – O niczym takim nie słyszałem. Nikt nic nie mówił o tym, że do misji mają ściągnąć Indian, a na pewno byśmy o tym słyszeli.

– Na pewno? – upewnił się padre Benitez.

– Tak. Widzicie… Jestem . Teraz, gdy lato się kończy, a wody jest mało, musimy wiedzieć, czy jacyś Indianie przywędrują w okolicę, choćby po to, by nie było – urwał, zawahał się i wreszcie znalazł właściwe słowo – zatargów. Ojcowie z misji zawsze nas powiadamiali, gdy wiedzieli o jakiejś wędrownej grupie. Więcej, teraz, pod koniec lata, pewnie by kupowali dla nich żywność z hacjend, bo ich magazyny muszą być już prawie puste, tuż przed żniwami. Wiedziałbym, gdyby coś takiego się zapowiadało.

– Co oznacza, że ten list to fałszerstwo – oznajmił Diego. Popatrzył raz jeszcze na pismo i zawahał się. – Mam wrażenie… – powiedział powoli.

– Tak?

– To tylko wrażenie, ale…

Zaczął znów uważnie przyglądać się listowi. Obracał go, wąchał, w końcu podszedł do okna i zaczął oglądać papier pod światło.

Padre pokiwał głową, widząc to zaabsorbowanie. Ucieszyło go to. Pamiętał, jak swego czasu don Diego udowodnił fałszerstwo, jakiego dopuścił się niejaki pułkownik Palomarez i miał nadzieję, że teraz także mu się to uda. Gdyby nie obecny w redakcji „Guardiana” Checa, padre Benitez wprost poprosiłby teraz Diego, by ten spróbował zrobić coś w sprawie listu, ale nie chciał poruszać pewnych spraw przy Juanie. W obecności bowiem sytuacja robiła się odrobinę delikatna.

Już dawno bowiem Diego de la Vega zrozumiał, że choć legendy potrafią być niezwykle żywotne, to ci, co je tworzą, mają ludzkie, kruche ciała. Padre Benitez nie miał pewności, czy to nie tragiczny koniec podstawionego przez Luisa Ramone sobowtóra uświadomił tą prawdę młodemu caballero, pewnemu siebie, swojej misji i umiejętności. Wtedy bowiem to tylko przez przypadek alcalde zabił swojego człowieka, gdyż kula z całą pewnością była przeznaczona dla tego prawdziwego. Na pewno jednak upadek w kanionie Perdido boleśnie udowodnił Diego, że jego ciało jest też podatne na rany i za każdym razem, gdy nakłada maskę, może go spotkać gwałtowna śmierć.

Młody de la Vega zrozumiał to i chyba pogodził się z tym faktem. I Zorro, tak jak przygotowywał się do walki, ćwicząc i biorąc ze sobą nóż ukryty w bucie, szpadę i bicz, tak też chciał być gotowy, o ile to było możliwe, na to, że jego życie nagle się zakończy.

O tym wszystkim padre Benitez początkowo nie wiedział i tak jak wielu innych, widział w don Diego tylko spokojnego młodego człowieka, obsesyjnie wręcz zajmującego się naukowymi odkryciami i całkiem zręcznie posługującego się słowami. Jednak w miarę jak mijały dni, spostrzegł, że Diego obserwuje go coraz uważniej. Aż wreszcie, któregoś wieczoru, przed padre Benitezem zjawił się Zorro, prosząc o chwilę rozmowy.

Tamto pierwsze spotkanie trwało długo, a po nim były następne. Padre dobrze poznał tego młodego mężczyznę, który zdecydował się ukrywać swoją twarz za maską, chcąc w ten sposób zarazem ochronić tych, których kocha, jak i zapewnić pomoc i bezpieczeństwo wszystkim innym mieszkającym w okolicach Los Angeles. Poznał też jego upór w kwestii zachowania w tajemnicy swej tożsamości, upór podszyty lękiem przed powierzeniem swojego losu w czyjeś ręce, wynikającym z przekonania o osobistej odpowiedzialności. starał się działać sam i tylko sam. Benitez nie raz i nie dwa był świadkiem, jak Zorro był już o krok od przyznania się mu, kim jest i za każdym razem się wycofywał. Wydawało się, że nawet tajemnica spowiedzi była dla niego niewystarczająca, by się ujawnić, choć męczyła go świadomość, że oszukuje najbliższe sobie osoby. Odchodził więc i wracał znowu, ponury i przestraszony, kiedy świadomość, że któregoś dnia może zabraknąć mu nie tylko chwili na pożegnanie się z najbliższymi, ale też by oczyścić się wobec Boga, po raz kolejny stawała się dla niego nie do zniesienia. A pomimo to milczał, kim jest.

Rzecz jasna, padre miał swoje podejrzenia. Gdy poznał lepiej, nabrały one całkiem solidnych kształtów. Kiedy zaś ukochana Zorro zerwała z nim, wybierając łagodnego i spokojnego don Diego, podejrzenia zmieniły w pewność, zwłaszcza że sam wydawał się być wręcz ucieszony takim obrotem spraw i przestał martwić się tym, że kłamie wobec bliskich. Pojawiał się też znacznie rzadziej, choć niewątpliwie nadal się narażał. Wreszcie, kiedy przed ślubem don Diego zjawił się w kościele, padre Benitez, wiedząc już, co jeszcze może się prócz ślubu wydarzyć, przypuścił na niego frontalny atak, domagając się, by przyznał, także wobec niego, kim naprawdę jest. I ku jego zdumieniu się zgodził. Tamtej nocy po raz pierwszy padre Benitez rozmawiał nie z zamaskowanym mężczyzną, ale z tym, który krył się pod obiema maskami.

Oczywiście, nie oznaczało to, że nie miał już przed nim żadnych tajemnic. Z całą pewnością zaś nie mówił, komu jeszcze zaufał na tyle, by zdradzić, kto się kryje pod maską. Tak więc teraz, kiedy w biurze „Guardiana” był Juan Checa, padre Benitez mógł tylko liczyć na to, że Diego domyśli się, czego się po nim spodziewa. Na szczęście listem równie dobrze mógł zająć się Diego de la Vega, nie Zorro, wiec padre obserwował teraz spokojnie młodego caballero pochłoniętego badaniem pisma i myślał o tym, jak bardzo byliby zdziwieni ci wszyscy, którzy widzieli w nim tylko pochłoniętego przez naukę i książki dziwaka.

Wreszcie Diego odłożył papier. Zaraz jednak, wciąż pogrążony w myślach, zaczął szperać w biurku.

– Gdzieś tu to miałem – mruczał do siebie. – Gdzieś to było…

READ  Konsekwencje, rozdział 6

– Co?

– Papier… Ręcznie pisana kartka… O, jest!

– Co to? – zaciekawił się Checa.

– Artykuł, jaki mi kiedyś napisał Luis Ramone – wyjaśnił Diego. – Możecie się mu przyjrzeć?

Checa posłusznie wziął do ręki papier. Padre także się przybliżył. Na pierwszy rzut oka były to po prostu dwie zapisane kartki, ale gdy przyjrzeli się im bliżej…

Madre de Dios! – szepnął Checa. – Są identyczne.

– Właśnie. Tak mi się właśnie zdawało. Pamiętałem, że Ramone chciał przepędzenia Indian, pisał o tym w tym artykule… To są nie tylko jego słowa, ale i jego ręka.

– To przecież niemożliwe! – zaprotestował padre. Nie mieściło mu się to w głowie. Przecież alcalde został pochowany ponad pół roku temu.

– Możliwe – odparł Diego. Wydawało się, że dopiero teraz dostrzegł oszołomione spojrzenie kapłana. – Och, nie, to nie Luis Ramone to pisał, to pewne. Ale ktoś ma papiery z jego biura, a wśród nich na pewno była kopia artykułu. To ten ktoś sfałszował pismo.

– Po co?

– Może po to, by wprowadzić zamieszanie? Trudno powiedzieć…

Padre wyprostował się.

– A więc ten list jest fałszerstwem? – upewnił się.

– Tak.

– A więc, czemukolwiek miało to służyć, to się nie udało. Nie zamierzam odsyłać Indian i nie pozwolę, by ktokolwiek ich odesłał.

– Możecie zrobić coś więcej, padre – dodał Diego. – Jeśli znów otrzymacie taki list, dajcie mi znać. Musimy mieć dowody, że ktoś się zabawia fałszerstwami.

Padre Benitez przytaknął i pożegnał się z młodym caballero. Dzień mijał, niedługo miała zacząć się sjesta, a on miał jeszcze sporo pracy. Juan obserwował, jak odchodzi w stronę kościoła.

– Tutejsi Indianie mają szczęście, że zajmuje się nimi ktoś taki jak padre Benitez – powiedział wreszcie.

– Nie tylko oni.

– Co masz na myśli?

Padre zna Zorro.

– A! – Juan gwałtownie wciągnął powietrze. – Powiedziałeś mu?

– Tak. W przeddzień ślubu.

uśmiechnął się szeroko.

– Teraz rozumiem, czemu był taki skrępowany moją obecnością. Chciał porozmawiać nie tylko z don Diego de la Vegą.

– Owszem.

– A teraz mówisz mi…

– Byś wiedział, do kogo, poza moją rodziną, możesz się zwrócić.

– Dzięki, Diego, ale nie zamierzam…

Diego westchnął i przesypał pomiędzy palcami kilka czcionek. Potem z odrobiną niesmaku popatrzył na czarne plamy po farbie.

– To, co zamierzamy… – powiedział z namysłem.

– To coś innego, niż się wydarza – dokończył Juan. – Rozumiem to, ale póki nie będę musiał, nie zajmę twojego miejsca.

Diego uśmiechnął się, trochę z wysiłkiem, trochę ponuro.

– Nie zarzekaj się, dobrze? – poradził. – Obu nam współpraca może wyjść na dobre.

Juan nie odpowiedział. Wziął znów do ręki oba arkusze.

– Dziwne, że ktoś chce przepędzić stąd Indian – zastanowił się.

– Być może wcale nie chodzi o Indian, być może ma to na celu tylko wszczęcie zamieszania – odparł Diego. Wyglądało na to, że jest wdzięczny przyjacielowi za zmianę tematu. Przyklęknął i zaczął pomagać Felipe w zbieraniu rozsypanych czcionek. – Tak samo jak z tym bankructwem w San Diego.

– Jakim bankructwem?

– Parę dni przed twoim przyjazdem rozeszły się plotki, że bank w San Diego zbankrutował. Część caballeros prowadziła tam interesy, więc możesz sobie wyobrazić, jaki niepokój to wywołało. I jak byli wszyscy zdziwieni, gdy się okazało, że to tylko bezpodstawna plotka… Zresztą, tu gdzieś leży mój artykuł na ten temat, jeśli chcesz przeczytać o szczegółach, kto tam pojechał i jak to dalej rozstrzygnięto.

– Jesteś pewien, że te sprawy się ze sobą wiążą?

– Jestem pewien, że dzieje się coś, o czym jeszcze nie wiem dosyć, by temu przeciwdziałać. Teraz żałuję, że ojciec zabrał ze sobą tamtą umowę Oliveiry…

– Czemu?

– Bo chyba też była spisana pismem Ramone. Mógłbym się upewnić. Nie sądziłem, że to powiem, ale… ta jego mania kaligrafowania każdego słowa i możliwie ozdobnego pisania może się teraz okazać przydatna.

– Więc tym bardziej musimy poczekać na powrót don Alejandro – podsumował Juan.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 9Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 11 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *