Konsekwencje, rozdział 10

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Krzywda/Komfort,
Podsumowanie/Summary
Jeden krok. Jeden wybór. Jedna decyzja. I wszystko uległo zmianie.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, , Ignacio de Soto, Zorro,

Od autora: De Soto słusznie uznał, że Monsangre i jego żołnierze nie dadzą się drugi raz zaskoczyć, ale czy pomyślał, że i Zorro, i także nie popełnią drugi raz tych samych błędów? A wszystkie decyzje mają swoje konsekwencje. Dla każdego.


Rozdział 10. Bitwa


Choć pustka w gospodzie była już tylko wspomnieniem, wciąż zjawiała się w niej z niechęcią, bardziej z poczucia obowiązku niż rzeczywistego pragnienia. Prowadzenie tego interesu straciło dla niej cały urok, a zamiast dawnej dumy ze swej niezależności, wciąż czuła lęk przed tym, jak bardzo kruche były podstawy jej egzystencji. Zresztą nadal widziała niechętne spojrzenia co poniektórych ludzi. Większość mieszkańców uległa argumentacji padre Beniteza i de la Vegów i zaczęła traktować ją może nie z dawną sympatią i szacunkiem, ale przynajmniej nie wrogo. Jednak dla pewnej grupy osób wciąż była chodzącą obrazą. Może nie okazywali tego tak otwarcie, jak przedtem, ale potrafiła dostrzec ich niechęć. Na szczęście było ich tak niewielu, że ruch w gospodzie zbytnio nie ucierpiał. Teraz też, tuż przed sjestą, we wnętrzu siedziało kilku peonów i dwaj caballeros.

postawiła właśnie na stole tacę z zamówioną zupą, gdy w wejściu ktoś głośno zatupał. Odruchowo spojrzała w tamtą stronę, ciekawa, kto tak hałaśliwie wchodzi i zamarła. Przed nią stał kapitan Rodrigo Monsangre. Musiał dostrzec jej przestrach, bo uśmiechnął się leniwie.

Wspomnienia wróciły.

Drzwi w gabinecie , otwarte na wewnętrzny dziedziniec. Obcy żołnierze i indiańskie dzieci. Wyciągane szturchańcami z okratowanego wozu, przestraszone, zapłakane. De Soto, nalewający sobie wina przy kredensie, z miną pełną niesmaku, i Monsangre, wygodnie wyciągnięty w fotelu, z nogami opartymi na biurku alcalde. Z takim samym leniwym uśmiechem na twarzy, co teraz. Jego pytanie, czy dostarczy żołnierzom czegoś, co zajmie ich na tyle, by pozostawili w spokoju więźniów. A potem, kiedy już zaoferowała wino, by odciągnąć ich od dzieci, to drugie, fatalne pytanie. Mała Kinona, z policzkiem zaczerwienionym po uderzeniu, trzymana przez żołnierzy w progu gabinetu, ich ręce mnące sukienkę dziewczynki i jej pełne łez, przerażone oczy. I śmiech kapitana, gdy się zdecydowała i gdy jego ludzie zamykali Kinonę wraz z innymi dziećmi w celi aresztu.

Wszystko to wróciło w jednej chwili. cofnęła się o krok, potem drugi, aż zatrzymał ją bar za plecami.

– Tęskniłaś za nami, ślicznotko? – Monsangre wyciągnął rękę, by ująć ją pod brodę.

Ten gest wyrwał Victorię z przerażonego osłupienia. Tu nie było uwięzionych dzieci. Trafiła dłonią na kubek na barze, więc cisnęła nim w mężczyznę, a sama skoczyła do kuchennych drzwi.

I tam się zatrzymała, bo drogę ucieczki blokował jej żołnierz. Rzuciła się więc w bok, lecz nim wyminęła stół, lansjer złapał ją za rękę i pociągnął. Przytrzymując za ramiona, pchnął ją z powrotem do baru, do czekającego tam Rodrigo Monsangre.

z furią splunęła kapitanowi w twarz. Ten jednak, zamiast odpowiedzieć jej uderzeniem czy obelgą, roześmiał się głośno.

– Ależ z ciebie kocica, ślicznotko! Ignacio, mój stary druhu – zwrócił się do właśnie wchodzącego alcalde. – Nie obłaskawiłeś tej piękności pod naszą nieobecność.

De Soto tylko prychnął.

– Siadajcie na swoje miejsca – zwrócił się do caballeros. – To sprawa między kapitanem a señoritą.

– A także twoja, Ignacio – wypomniał Monsangre z uśmiechem. – Także twoja. Dobrze ci poszło poprzednim razem, miałeś swoją chwilę zabawy, ale teraz zobaczymy, czy dasz sobie z nią radę, gdy będzie trzeźwa.

De Soto także się roześmiał, choć odrobinę niepewnie. wyglądała na zbyt przerażoną, by zwracać uwagę na słowa kapitana, ale i tak poczuł się nieswojo. Częściowo z powodu drwiny Rodrigo, że nie zdoła okiełznać tej dziewczyny, jeśli wpierw nie otumani jej alkoholem, ale znacznie bardziej dlatego, że kapitan właśnie potwierdził, iż nie tylko on i jego podwładni zajmowali się Victorią Escalante tamtej nocy. Do tej pory były to tylko niesprecyzowane pogłoski, nie pewność. Myśl, że ktoś mógłby o tym donieść Zorro, przeraziła alcalde. Bo choć sam mile to wspominał, to wciąż żył w lęku przed reakcją banity. Usprawiedliwiał się sam przed sobą wypitym wtedy alkoholem, ale wiedział, że to mu się na nic nie zda, gdy Zorro dowie się prawdy.

Escalante szarpnęła się w uścisku żołnierza. Monsangre znów się zaśmiał.

– Uspokój się – poradził drwiąco. – Jak byłaś pijana, to mogłaś się szarpać i protestować. Nawet się nam to podobało, że jesteś taka ognista. Ale teraz bądź rozsądna i zacznij być milsza, albo pożałujesz, jak się za ciebie weźmiemy.

Sięgnął do jej dekoltu, ale de Soto przytrzymał go za ramię.

– Lepiej poczekaj z tym do wieczora, Rodrigo. Zorro może tu być lada chwila, a twoi ludzie jeszcze się nie rozstawili.

– Racja! – stwierdził kapitan. – Idziemy do garnizonu, ślicznotko. Już!

– Ani kroku. – Jeden z caballeros zagrodził Monsangre drogę.

Przestraszona spojrzała na niego ze zdumieniem. Don Esteban był jednym z tych nieprzekonanych, którzy mniej czy bardziej otwarcie w nią powątpiewali.

– Ona nigdzie nie idzie.

– To nie wasza sprawa, don Estebanie – warknął de Soto. – Ci ludzie…

– Moja, skoro wy lekceważycie…

Don Esteban sięgnął po szpadę. Nie zdążył jednak ani jej wyciągnąć, ani skończyć swojej wypowiedzi, gdy Monsangre ciosem w twarz obalił go na podłogę. Nim zdołał wstać, miał przed sobą sztych szpady.

– Nikt mi nie będzie przeszkadzał w zabraniu tej kobiety – wycedził kapitan. – Zwłaszcza, że mam na to przyzwolenie alcalde. Więc lepiej zejdź mi z drogi, kmiotku.

Alcalde zaklął z cicha. To była ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. Może i pozbędzie się dzisiaj kłopotów z Zorro, ale po oświadczeniu Rodrigo uspokojenie nastrojów w nie będzie łatwe.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 1

Nim jednak coś powiedział, gwałtownie rzuciła się w tył. Ruch okazał się skuteczny, jej głowa z trzaskiem uderzyła o pierś żołnierza, a ten, zaskoczony, puścił dziewczynę. Skoczyła w bok, w głąb sali. Monsangre ruszył za nią, ale potknął się na stołku, który drugi wkopał mu pod nogi. Zanim odzyskał równowagę, cisnęła w niego miską zupy ze stołu. Rzut był celny, miska trafiła kapitana w czoło, rozchlapując dookoła swą zawartość. Monsangre upadł, oślepiony i oszołomiony.

– Uciekaj! Uciekaj do kościoła, dziewczyno! – krzyknął don Esteban, gdy de Soto przepychał się w jej stronę, a Monsangre klnąc i wycierając twarz podnosił się z podłogi.

W tej samej chwili wybuch wstrząsnął pueblo.

Przez moment wszyscy zamarli. Victoria, desperacko ściskająca w rękach butelkę, caballeros, de Soto, Monsangre… De Soto opamiętał się pierwszy.

– To Zorro! – krzyknął. – Łap dziewczynę, Rodrigo. Bez niej nie mamy szans w tej walce.

Jego krzyk otrzeźwił nie tylko żołnierzy. Victoria, szybko i pewnie, pchnęła w stronę alcalde i kapitana stół, zagradzając im drogę do drzwi. Przerażenie, że znów znajdzie się w rękach tych ludzi, dodało jej sił.

Zbiegła z werandy i skryła się dwa domy dalej, pomiędzy ścianą a straganem. Tu miała szansę, że zostanie przeoczona w zamieszaniu. Nie mogła pozwolić, by ją pochwycono. Zbyt łatwo było poprzez nią dosięgnąć Zorro. Wiedziała też, że nawet w samym kościele, pod opieką padre Beniteza, nie będzie bezpieczna. Monsangre już udowodnił, że nie dba o nic, jeśli chce spełnić swoje zachcianki.

A centrum było ogarnięte chaosem. Kłęby białego i szarego dymu zasnuwały podwórze. Wydobywały się też z okien koszar i gabinetu alcalde. Zorro musiał rzucić tam kilka bomb. mętnie przypomniała sobie, że widziała już kiedyś taki dym, biały, mający oślepiające działanie. Nie na długo, ale dostatecznie, by wyeliminować przeciwnika z walki. Lansjerzy Monsangre uciekali teraz na dziedziniec przemieszani z miejscowymi żołnierzami, jedni i drudzy klnąc i kaszląc, większość bezbronna. Kilku dopadło już fontanny pośrodku placu i gorączkowo przemywało twarze wodą.

Ci nieliczni, którzy w chwili ataku Zorro znajdowali się poza murami garnizonu, próbowali pochwycić banitę. Bezskutecznie. Zorro nawet nie sięgnął po szpadę, wystarczał mu bicz. Właśnie jeden z żołnierzy, uchwycony nim za szyję, zatoczył szeroki łuk, rozpaczliwie wymachując rękoma w daremnej próbie odzyskania równowagi, a jego niekontrolowany bieg zakończył się na stojącym pod murem wózku. Trudno było powiedzieć, co było głośniejsze. Trzask wpadającego na wózek ciała, czy dźwięk, z jakim załamała się oś. Pechowy żołnierz znieruchomiał wśród resztek.

Stojący przy bramie wóz–klatka już opustoszał, ostatnie z indiańskich dzieci biegło do pobliskiego zaułka.

Monsangre i de Soto wypadli z gospody na plac niczym huragan. Na widok zamieszania kapitan natychmiast zaczął kląć i nawoływać, licząc na to, że zdoła zgromadzić wokół siebie dostatecznie wielu ludzi, by przeciwstawić się Zorro. Ten jednak nie dał mu szans na zebranie oddziału. Kolejna bomba wybuchła, bryzgając fontanną piachu tuż przed bramą garnizonu. Biegnący już w stronę swego dowódcy żołnierze, cofnęli się oślepieni i oszołomieni hukiem. Zorro zatrzasnął za nimi bramę i zeskoczył z siodła, by szybko zablokować wrota leżącą w pobliżu belką. Jeszcze tylko wręcz nonszalanckim gestem przerzucił przez mur kolejny granat i ruszył na środek placu, stawić czoła pozostałym przeciwnikom.

De Soto wyrwał się pierwszy do ataku. Być może liczył na to, że jego umiejętności szermiercze pozwolą zająć Zorro walką na tyle długo, by Monsangre i pozostali żołnierze mogli go obezwładnić. I rzeczywiście, Zorro przyjął pojedynek, lecz nie pozwolił, by alcalde mógł go przeciągać. Jeden atak, skrzyżowanie ostrzy, jedno zręczne wyminięte pchnięcie i de Soto znalazł się niebezpiecznie blisko Zorro. Niebezpiecznie dla niego, bo banita ciosem w szczękę posłał alcalde na piach, nieprzytomnego.

Dwaj żołnierze rzucili się teraz na Zorro, trzeci czaił się z boku, starając się ocenić, kiedy może włączyć się do ataku i dosięgnąć przeciwnika. Na razie jednak nie miał takiej szansy, bo banita wciąż starał się utrzymać atakującą dwójkę między nim a sobą. Nie było to łatwe. Atakujący, ludzie kapitana, najwidoczniej znali się od dawna i umieli współdziałać w podobnych starciach. Zorro miał nad nimi przewagę szybkości i wzrostu, na tyle dużą, że choć na razie zwijał się w fintach, widać było, że gra na czas. Szukał u żołnierzy słabości, czy zawahania, tego momentu, w którym mógłby wejść pomiędzy ataki i wykorzystać impet jednego wroga przeciw drugiemu. Na razie jednak bezskutecznie. Para lansjerów osłaniała się wzajemnie i wyprowadzała pchnięcia w idealnej koordynacji. Szybkie i zabójcze dla kogoś mniej wprawnego w walce niż Zorro. Banita wyłapywał je w zasłonach i kontrpchnięciach, ale nie mógł pozwolić sobie ani na zerwanie kontaktu, ani na skupienie się na jednym z przeciwników. To oznaczałoby jego śmierć. Już i tak kilkakrotnie sztychy przeszły tak blisko, że musiał się uchylać, a czarna, jedwabna koszula powiewała rozciętymi skrawkami.

Zapatrzonej w to widowisko Victorii prawie umknął drobny ruch na granicy pola widzenia. Gwałtownie odwróciła głowę. Kilka kroków od niej stał ostatni z żołnierzy, ten, który był w gospodzie, i miała pewność, że ją widzi. Zanim zdołał zwrócić na nią uwagę Monsangre, pchnęła w jego stronę stragan. Suche deski runęły z trzaskiem, płótno daszku omotało mężczyznę, a pobiegła przez plac.

Gospoda czy weranda, próg którekolwiek domu czy przykościelna zakrystia, nic nie gwarantowało jej, że nie zostanie pochwycona. Tylko w jednym miejscu byłaby bezpieczna – w siodle Tornado. Jeśli się tam dostanie i utrzyma, wielki ogier obroni ją przed wszystkimi napastnikami.

Biegła najszybciej jak potrafiła, ale i to okazało się zbyt wolno. Była już o kilka kroków od wierzchowca, gdy ktoś szarpnął ją za ramię. Monsangre. Musiał zobaczyć, jak biegnie i, pamiętając co powiedział de Soto, ruszył w pogoń. Pochwycona dziewczyna z krzykiem szarpnęła się w tył. Nie mogła pozwolić, by ją obezwładniono, za dobrze pamiętała jego ręce. Wyrywała się z tak desperacką siłą, że zaskoczony kapitan stracił równowagę i zatoczył się w bok, wprost na Tornado. Gdy oparł się o bok konia, puścił dziewczynę i odwrócił się do nowego napastnika. Widząc, że to tylko koń, uderzył go.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 36

Tornado wierzgnął dziko, trafiając kopytami zakradającego się za plecy Zorro żołnierza i posyłając go w krótki lot, wprost na dwu innych, błądzących w oszołomieniu po placu. Cała trójka zwaliła się na ziemię. Potem ogier stanął dęba. Jego kopyta znalazły się niebezpiecznie blisko głowy Monsangre, ale kapitan nie okazał strachu. Sięgnął po wodze. Nietrudno było zgadnąć, co zamierzał zrobić. W siodle miałby natychmiastową przewagę nad Zorro. Koń jednak nie dał się pochwycić. Raz jeszcze poderwał się w górę, ale tym razem już celowo uderzył kopytami w człowieka. Monsangre zdołał się uchylić i ponowił próbę złapania wodzy. Jednak jego ręka ominęła rzemienie, a moment później na ramieniu kapitana zacisnęły się zęby ogiera. Tornado chwycił człowieka i poderwał w powietrze. Przez chwilę tarmosił go, niczym terier szczura, nim puścił i po raz kolejny uderzył kopytami. Tym razem celnie. Rodrigo poleciał bezwładnie w tył. Padając, trafił głową na obmurowanie fontanny. Trzask kości o kamień był tak donośny, że cofnęła się dwójka klęczących przy wodzie żołnierzy. Kapitan osunął się na piach, z głową przekrzywioną pod dziwnym kątem, a z ucha pociekła mu strużka krwi.

– Tornado… – jęknęła Victoria.

Ogier zawęszył w jej kierunku i stanął spokojnie. Omijając i ciało Monsangre, i oszołomionych żołnierzy, dziewczyna wdrapała się na murek, a stamtąd na siodło, przytrzymując się kurczowo łęku, gdy koń ruszył kłusem dookoła placu.

Zorro wciąż jeszcze walczył z dwójką przeciwników. Trzeci nadal leżał na ziemi, tam, gdzie wywrócił go Tornado, ale z resztek straganu wydostał się jeszcze jeden żołnierz i biegł w stronę walczących. już bez wahania złapała za wodze, a ogier posłusznie najechał i przewrócił lansjera. Zorro właśnie wyłapał w wysokim związaniu ostrza obu przeciwników i przyciągnął ich dość blisko, by sięgnąć ręką. Jedno szarpnięcie za kołnierz munduru, obrót, i żołnierze polecieli w bok, wymachując rękoma w daremnej próbie utrzymania równowagi. Może by się im to i udało, ale banita, wolny od napastników, błyskawicznie rozwinął bicz. Trzaśnięcie, potem drugie, i obaj żołnierze przewrócili się w resztki straganu, nieruchomiejąc tam wśród sterczących desek i splątanego płótna.

Przez moment panowała cisza, zakłócana tylko stłumionymi wrzaskami zza muru garnizonu. Mieszkańcy pueblo powychodzili z zaułków. Zorro pośpiesznie przykląkł przy Monsangre, potem wstał i zasalutował szpadą.

– Dziękuję za pomoc, señorito Escalante – przemówił donośnie. – Musicie jednak pozwolić, bym zabrał was w bezpieczne miejsce.

– Ona jest tu bezpieczna, Zorro – odezwał się don Esteban.

– Na razie nie – odparł Zorro. – Monsangre nie żyje. Póki jego ludzie nie opuszczą Los Angeles, Escalante nie może tu przebywać.

– Zaświadczymy, że to był wypadek…

– Tak czy inaczej, lepiej, by alcalde jej teraz nie widział.

Zorro jednym susem znalazł się na grzbiecie Tornado. Pochylił się i wyjął z ręki Victorii wodze.

– Niech nie próbuje szukać winnego i zajmie się porządkami w garnizonie.

Nim zdołała coś wykrztusić czy zaprotestować, Zorro ponaglił wierzchowca i Tornado pognał do bramy pueblo.

x x x

Don Alejandro właśnie wyjeżdżał z hacjendy, gdy na podwórzu zatrzymał się Tornado i Zorro pomógł Victorii zsiąść.

– Co się stało? – zapytał starszy de la Vega.

– Monsangre nie żyje – odparł Zorro. Zdenerwowanie uczyniło jego głos bardziej szorstkim i niskim niż zazwyczaj.

– Co?! Jak?

– Potem. Zabierzcie… – Zorro rozejrzał się szybko na boki. – Ojcze, zabierz Victorię do jaskini. Ja muszę dopilnować, by de Soto zajął się tym, co trzeba i przegnał resztę tej bandy jak najdalej.

– Ale…

– Nie. Zostań tutaj. W pueblo są don Esteban i don Carlos. Dadzą sobie radę, ja tylko będę pilnował… – Zorro nachylił się i ścisnął ramię don Alejandro. – Schowajcie się w jaskini. Nie chcę kusić losu.

Starszy skinął głową. Może mogło się to wydać dziwne komuś obcemu, ale już pogodził się z tym, że czasem syn wydaje mu polecenia. Objął więc ramieniem Victorię, by wprowadzić ją do domu.

– Chodź, on ma rację. Lepiej nie kusić losu – powiedział.

Kiwnęła głową, ale pozwoliła mu na to dopiero wtedy, gdy Zorro zniknął już za zakrętem drogi do pueblo.

Gdy weszli do salonu, don Alejandro zatrzymał się. była blada i wyraźnie wstrząśnięta wydarzeniami. Powrót Monsangre musiał ją przerazić. On sam przestraszył się, gdy wpadł z wieścią o żołnierzach nadjeżdżających do i tym, kto prowadzi oddział, ale w tamtej chwili bał się bardziej o syna. Zorro bowiem w pośpiechu wygarnął z jaskini jakieś worki i pognał wraz z chłopcem do pueblo.

Teraz jednak, zamiast martwić się, jak Diego poradzi sobie z przeciwnikami i czy de Soto przegoni oddział Monsangre, czy też raczej będzie poszukiwał kogoś, kogo mógłby obarczyć winą za śmierć kapitana, don Alejandro musiał uspokoić dziewczynę. drżała coraz silniej, obejmując się ramionami tak, jakby było jej zimno. Uznał więc, że łyk czegoś mocniejszego niż zwykłe wino pomoże jej wrócić do równowagi. Nalał więc szklaneczkę brandy i podsunął, by wypiła. Dłoń dziewczyny drżała tak mocno, że musiał ją przytrzymać, by nie rozlała trunku.

z trudem orientowała się, że jest w salonie hacjendy. Z dala od pueblo, żołnierzy i zamieszania, zamiast poczuć ulgę, wciąż miała wrażenie, że słyszy ten obrzydliwy chrzęst, z jakim głowa kapitana zderzyła się z obmurowaniem. Prawie nie zdawała sobie sprawy, że don Alejandro jej coś podaje, ale posłusznie upiła łyk z podsuniętej szklaneczki.

Zamarła ze zgrozy. Ostry, palący smak w ustach i zapach brandy nagle wróciły doznaniami. Ręce. Silne, brutalne dłonie, szorstkie i twarde, bezceremonialnie sięgające pod jej bluzkę i spódnicę, natrętnie obmacujące, przytrzymujące ją, gdy się szarpała, ugniatające jej ciało. Zapach. Mdlący, duszący odór zjełczałego potu zmieszany z kwaśną wonią wypitego alkoholu. Ból. Śmiech, gdy się wyrywała spod przygniatającego ją ciężaru. A w tym chaosie odczuć jedno jedyne wyraźne wspomnienie. Kubek brandy przy ustach, czyjaś ręka boleśnie trzymająca ją za włosy na karku i słowa wysyczane do ucha „Pij, głupia. Łatwiej ci będzie.”

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 17

Nim don Alejandro zdołał się zorientować, Victoria oswobodziła się jednym szarpnięciem. Szklanka z brandy poleciała w kąt, roztrzaskując się na kawałki, alkohol wsiąknął w dywan. Dziewczyna cofnęła się pod ścianę, rozglądając nieprzytomnie na boki.

– Victorio, dziecko, co się dzieje?

Starszy podszedł z wyciągniętą ręką. Gdy jej dotknął, zwinęła się w miejscu. Jej palce, zakrzywione jak szpony, o cal ominęły twarz mężczyzny. Złapał ją za nadgarstek tylko po to, by otrzymać kopniaka.

– Victoria? Victorio, to ja…

Zdawała się go nie widzieć, a raczej nie poznawać. Oddychała szybko, wręcz sycząc przez zaciśnięte zęby. Odepchnęła , tak silnie, że się zatoczył i pobiegła do okna. Nim zdołała się przez nie wydostać, złapał ją w pół, ledwie unikając uderzenia głową i odciągnął, zrywając przy tym zasłony. Zaraz potem skręciła się i spróbowała ugryźć go w rękę. Gdy puścił, znów rzuciła się mu do twarzy, próbując wydrapać oczy.

Pierwsze zaskoczenie jednak już minęło. Don Alejandro zdołał złapać dziewczynę za nadgarstki, a gdy się szarpnęła, wykręcić jej rękę do tyłu. Wyrywała się jednak z taką furią, że zaczął się obawiać, że wyłamie sobie ręce ze stawów. Nie pozostawiła mu wyboru. Okręcił ją gwałtownie i, nim zdołała złapać równowagę, z rozmachem wymierzył policzek.

Victoria zastygła w bezruchu. Powoli, jak obudzona ze snu, podniosła dłoń do twarzy, dotykając śladu po uderzeniu.

Don Alejandro? – spytała niepewnie.

Ten moment wybrał sobie Felipe, by wejść do salonu. Zaniepokoiła go już pozostawiona na podwórzu osiodłana klacz, ale dopiero teraz z przerażeniem stwierdził, że salon wygląda jak pobojowisko – przewrócone krzesła, oberwane zasłony, stłuczone szkło… Zaś w środku tego stali naprzeciw siebie don Alejandro i Victoria.

– Felipe, potrzebujemy czegoś na uspokojenie – polecił starszy de la Vega, bacznie obserwując dziewczynę.

Chłopak kiwnął głową i wybiegł. Wrócił za parę minut, niosąc szklankę mętnego, zielonkawego płynu. Podsunął go Victorii. O dziwo, wypiła, choć z trudnością. Jej zęby dzwoniły o szkło, ledwie mogła przełykać. Chwilę potem napój najwidoczniej zadziałał, bo osunęła się na kozetkę, zapadając w półsen i w takim stanie don Alejandro zdołał ją zaprowadzić do jaskini.

x x x

Niebo za oknem stało się już stalowoszare, zapowiadając bliski wschód słońca, gdy wreszcie wrócił Zorro. Don Alejandro, drzemiący w fotelu w bibliotece, obudził się, słysząc nagły hałas. Jego syn, już w stroju Diego, otrzepywał właśnie brzeg spodni. Przesunięty parawan w kominku zdradzał, co było źródłem dźwięku.

– Myślałem, że śpisz, ojcze – powiedział Diego znużonym głosem i zaraz dorzucił z niepokojem. – Gdzie jest Victoria?

Don Alejandro przeciągnął palcami po policzku. Na szczęście Victoria nie zostawiła mu na nim znaków.

– W swoim pokoju – wyjaśnił. – Miała atak paniki, jak odjechałeś. Nim ją otrzeźwiłem… Potem napoił ją jakimiś twoimi ziółkami i położyliśmy ją spać w jaskini, ale uznałem, że tam jest za chłodno i zabraliśmy ją o zmierzchu do pokoju. Śpi nadal, wciąż po ziołach. Co w pueblo?

Diego wzruszył ramionami.

– Na de Soto można polegać. Gdy mu pomysł nie wyjdzie, zrobi wszystko, by nikt go z nim nie łączył.

– Więc?

– Monsangre i dwaj z jego ludzi zostają na cmentarzu – powiedział młody de la Vega ponuro. – Porucznik zgarnął pozostałych i są już w drodze do Monterey. Niestety, de Soto z nimi nie pojechał. Pewnie bał się, że dostanie w łeb przy pierwszym zakręcie. No nic, ten porucznik sprawiał wrażenie, że będzie się szczerze kajał przed gubernatorem.

– Narobi kłopotów?

– Może… – Diego w zamyśleniu roztarł dłonią kark. – Trudno powiedzieć. Nie potrafię teraz przewidzieć.

Don Alejandro pokiwał głową. On także widział przyszłe kłopoty, ale to nie była sprawa do roztrząsania o świcie, gdy Diego był po walce i godzinach spędzonych w siodle. Ale chciał wiedzieć jedną rzecz, nim jego syn pójdzie spać.

– Diego…?

– Tak?

– Monsangre… Czy on…? To znaczy…?

– Czy ja go zabiłem? – spytał Diego. Jego głos zdawał się być pozbawiony życia. – Nie, nie zdążyłem tego zrobić. Tornado się tym zajął.

Don Alejandro odetchnął. Aż za dobrze pamiętał, jak źle Diego zniósł inny śmiertelny wypadek w obecności Zorro. Teraz, może z powodu zmęczenia, nie wydawał się być aż tak wstrząśnięty.

– A… tamci?

– Też wypadki. – Diego wzruszył ramionami. – Chcesz, bym ci o nich opowiedział?

Starszy zawahał się. Jego syn podszedł do śmierci tych ludzi dziwnie obojętnie, jakby nie był sobą. Może przyczyną tego było zmęczenie Diego, a może…

– Powinieneś raczej położyć się spać – powiedział. – Powiedz mi tylko, czy jutro Victoria może jechać do pueblo, jeśli zechce.

– Z tym snem to dobry pomysł, ojcze – odparł Diego. – A Victoria… Tak, raczej tak. Będzie już bezpieczna. De Soto nie będzie jej oskarżał, jeśli tego się obawiasz. Don Esteban praktycznie oskarżył go o sprowadzenie tu kapitana, więc nasz drogi Ignacio wykręcał się jak mógł. Nie będzie szukał winnych, raczej zrobi wszystko, by o tym zapomniano.

Zatrzymał się w progu.

– Ojcze… Monsangre miał tylko ten jeden oddział lansjerów. To oni byli tu poprzednim razem. Jeśli sądzisz, że śmierć tych ludzi będzie mi zakłócać sen, mylisz się.

– Zorro…

Diego wzruszył ramionami.

– To były wypadki. Przyzwyczajenia ciężko przełamać, naprawdę.

Odwrócił się i wyszedł.


CDN.

Series Navigation<< Konsekwencje, rozdział 9Konsekwencje, rozdział 11 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *