Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, rozdział 5

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Czasem wrogowie muszą współdziałać... Choć porozumienie bywa kruche. Druga część opowieści o i Victorii
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon, kapral Rojas,

Ranek nadszedł stanowczo za wcześnie dla obrońców puebla. O świcie na rynek wpadł obcy jeździec. Zatrzymał się przy studni, rozejrzał i pognał z powrotem. Ramone widział jego przyjazd i pospieszny odjazd z okna swego gabinetu.

– Tak jak mówiłem – stwierdził spokojnie Zorro. Alcalde skrzywił się i odstąpił krok od okna. Czuł się wciąż nieswojo w obecności tego gościa. zjawił się u niego tuż przed świtem, z wiadomością, że banda zbiera się powoli do najazdu na Los Angeles. Nie wiedzieli jeszcze, czy ich kumpli spotkało coś złego, czy tylko balowali w miasteczku, ale tak czy inaczej chcieli dołączyć. Teraz Ramone najchętniej złapałby za szpadę czy pistolet, ale wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Jeszcze nie w tej chwili. – Wiedzą już, że tamtych pojmaliśmy. Teraz ich kolej. Nadejdą koło południa. Mamy czas, by skończyć przygotowania.

Na rynku pueblo jeszcze przez część ranka wrzał ruch, ale malał, w miarę jak coraz wyżej podnosiło się słońce. Tuż przed południem zapanowała martwa cisza. Tylko gdzieniegdzie, ktoś bardzo bystry, mógł dostrzec ludzi siedzących za murem czy w oknach domów.

Kłąb kurzu podniósł się na drodze do Santa Barbara. wstał ze swego miejsca obserwacyjnego przy wieżyczce kościoła i zamachał chustą w stronę garnizonu. Jeden z żołnierzy odpowiedział mu sygnałem.

Jadą! rozniosło się po placu. Kobiety z koszami jedzenia pośpiesznie umknęły z garnizonu, żołnierze zaczęli poprawiać się na swoich stanowiskach na murze i przy garnizonowej bramie. Gdzieniegdzie skrzypnęła jeszcze uchylana okiennica, gdzie indziej ktoś pospiesznie dosuwał kosz czy skrzynie, by zablokować drzwi.

Jeźdźcy wpadli na środek rynku z krzykiem i pistoletową palbą. Wpadli i zatrzymali się, bo pueblo wyglądało na wymarłe. Po chwili konsternacji jeden z nich wskazał ręką garnizonową bramę, dając sygnał do ataku.

skulił się za murem, słysząc tętent koni. Wciąż pamiętał słowa Diego de la Vegi z poprzedniego wieczoru. „Zaatakują najpierw garnizon. Będą wiedzieć, że się ich spodziewamy, ale ruszą najpierw na garnizon, by odbić towarzyszy, licząc, że będą mieli do czynienia tylko z żołnierzami. Gdy skupią się przy bramie, będą odsłonięci. Pierwszy atak musi wyjść z naszej strony, od gospody“.

I rzeczywiście banda ruszyła w stronę bramy garnizonu. Masywne belki drgnęły, gdy w nie uderzono. Nim jednak pierwszy z napastników wspiął się na mur, huknęła salwa. Caballeros zebrani w pokojach gospody nie oszczędzali na ołowiu.

Pierwsza salwa miała porażający skutek. Zwarty tłum z miejsca zmienił się w splątane kłębowisko ludzi i koni. Odskoczyli od bramy, by skierować się w stronę strzelających, ale teraz to zza muru wychylili się żołnierze i zaczęli strzelać.

Alcalde w swoim oknie ostrożnie odsunął firankę i wycelował w kłębiący się na placu tłumek. Przypomniał sobie słowa młodego Vegi: „Musimy bronić trzech punktów przy rynku. Garnizonu – bo tam pójdzie pierwszy atak, gospody i kościoła – bo jeśli dostaną się do któregoś z tych budynków, mogą się tam zabarykadować i długo bronić.”

Plan działał. Banda rozproszyła się. Po pierwszej salwie żołnierzy, nim bandyci zdołali się zebrać, zaczęły się wybuchy. Spłoszone konie stawały dęba, kręciły w miejscu, kwicząc i wierzgając, uniemożliwiając swoim jeźdźcom strzelanie czy nawet sięgniecie po broń. Alcalde zaklął paskudnie. Poznał tę sztuczkę. Swego czasu używał jej, by zmusić go do odwołania kilku zarządzeń. Wtedy wierzył, że w okolicy znajduje się liczny, uzbrojony oddział, a teraz widział, że eksplozje brały się jakby znikąd.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 14

Spanikowane konie wpadały na siebie, zrzucając jeźdźców. Jednak wśród rabusiów był ktoś, kto zachował przytomność umysłu. Na jego rozkazujący krzyk pozostali zaczęli zeskakiwać z siodeł, puszczając wolno przerażone wierzchowce. Kilka z nich wyrwało się na główną drogę i to podziałało jak sygnał do ogólnej ucieczki. Spieszeni bandyci zaczęli szukać drogi wyjścia. Część z nich próbowała wydostać się z rynku, wbiegając pomiędzy budynki. „Wzięci z trzech stron pod ostrzał, rozproszą się i zaczną uciekać pomiędzy domy. Tam możemy chwytać ich pojedynczo, bez większego niebezpieczeństwa.” W wąskich zaułkach czekały na nich jednak nieprzyjemne niespodzianki – uliczki zostały zablokowane skrzyniami, koszami czy wózkami, tak, by nie wypuścić rabusiów poza bezpośrednie sąsiedztwo rynku. Ci, którzy się tam zapuścili, nagle stwierdzali, że przy tych barykadach czatują ludzie. Bez gotowych do strzału pistoletów, uzbrojeni tylko w noże, bandyci byli bezbronni wobec peonów uzbrojonych w pałki, drągi czy baty.

Tym, którzy wpadli na pomysł, by wydostać się z miasteczka główną drogą, też nie wiodło się lepiej. Jeździec na czarnym koniu zagrodził im drogę, a każdy, kto próbował się do niego zbliżyć, otrzymywał bolesne razy batem. zgonił bandytów z powrotem bliżej rynku, pod kolejną salwę z muszkietów. Tu też była jeszcze niewielka grupa dezerterów, którzy próbowali nie tyle uciekać, co atakować. Nie byli już w stanie sforsować bramy garnizonu, zbyt wysokiej dla pieszych, ale zaczęli dobijać się do otaczających rynek domów. Bezskutecznie. Drzwi były mocno popodpierane, a zza okiennic błyskały lufy broni. Jakby tego było mało, pomiędzy nich wjechał Zorro. Batem czy kopnięciami przewracał ludzi na ziemię.

Alcalde podniósł nabity pistolet i celował uważnie. Tym razem okazja sama pchała mu się w ręce – czarno ubrany jeździec kręcił się wprost przed jego oknem. Z tej odległości nie można było chybić. Jeden strzał, a skończą się jego problemy z utrzymaniem porządku w Los Angeles…

W kakofonii krzyków, przekleństw, końskiego kwiku i kanonadzie muszkietów usłyszał strzał za swoimi plecami wyjątkowo głośno. Przez moment miał wrażenie, że ogień obejmuje mu bok, paskudne, dobrze znane i bardzo nielubiane wrażenie. Ktoś strzelił mu w plecy. I nie mógł to być żaden z atakujących. Nim jednak zdążył obejrzeć się, kogo miał za sobą, jeden z rabusiów natarł na niego z pałaszem w ręku i Zorro musiał skupić na nim całą swoją uwagę. Drugi, korzystając z tej okazji, spróbował zepchnąć go z siodła. Udało mu się to, ale nie nacieszył się zbyt długo swoim sukcesem. Zorro jednym potężnym ciosem posłał go na piasek, a sam wytrącił drugiemu z ręki pałasz.

Ramone zaklął ponownie. Gdyby tylko ten przeklęty koń nie skoczył w tym momencie… Nawet jeśli trafił, nie odniósł poważnej rany, jeśli można było to osądzić widząc, jak zwala z nóg kolejnego bandytę. To, że sam znalazł się też na ziemi, nie poprawiło sytuacji napastników. Tornado zajął miejsce przy wyjeździe z rynku i także atakował rabusiów, gryząc i kopiąc i wkrótce większość bandytów nawet nie próbowała się do niego zbliżyć.

READ  Serce nie sługa - Rozdział 5. Cienie przeszłości

Ostatni z rabusiów próbowali ucieczki pomiędzy domy. By gonić za nimi, żołnierze otwarli bramę garnizonu, a caballeros wybiegli z gospody.

nasłuchiwała hałasu bitwy. Kolejne salwy, wybuchy, krzyki ludzi, końskie kwiki. Nie umiała ocenić, czy obrońcy miasteczka wygrywają, czy przegrywają. Odsunęła zasuwę i ostrożnie uchyliła drzwi, chcąc wyjrzeć na rynek, akurat w chwili, gdy na werandę wbiegł zdyszany, zakurzony mężczyzna. Musiał dostrzec szczelinę, bo skoczył do drzwi i szarpnął, potem zaczął pchać. Victoria oparła się całym ciężarem ciała, ale czuła jak powoli jest spychana do wnętrza.

Nagle napór zelżał. Gdy znów spojrzała w szczelinę, bandyta właśnie walczył z Zorro. Gdy przez moment obaj zastygli, siłując się o nóż, wybiegła z gospody i z całą siłą uderzyła bandytę patelnią. Rabuś powoli osunął się na ziemię.

– Dziękuję za pomoc, – sapnął Zorro. – Ale teraz lepiej zamknij się w gospodzie.

– Mówiłeś… – miała ochotę rzucić mu się w ramiona, ale to chłodne podziękowanie przypomniało jej gwałtownie, w jakiej są sytuacji. – Czy wygrywamy? – zapytała jeszcze.

Zorro obejrzał się w stronę rynku. Hałas bitwy już ucichł. Słychać było tylko nawoływania mieszkańców.

– Już po bitwie – odpowiedział. – Wygraliśmy. Muszę zniknąć, nim ktoś zauważy, że nie ma Diego. Alcalde do mnie strzelał.

– Co!

– Myślał pewnie, że się uda. – Jeden gwizd i Tornado podbiegł do swego pana, rozprychany i zdenerwowany. Zorro wskoczył na siodło. – , , adios señores – zasalutował jeszcze szpadą jej i wszystkim zebranym na placu i pognał do wyjazdu z miasta, na chwilę przed tym, nim z garnizonu wybiegł Luis Ramone.

Alcalde z wściekłością rzucił pistolet na ziemię. Krzyczeć, by żołnierze zaczęli strzelać do Zorro nie miało sensu – muszkiety były już wystrzelane, pistolety także, a miał też nieprzyjemne podejrzenie, że w tej chwili żaden z żołnierzy nie usłuchałby jego rozkazu. Zamiast tego więc zaczął rozkazywać, by zebrano porzuconą broń, a pobitych, poranionych napastników zaprowadzono do aresztu.

z hukiem rzuciła patelnię na kuchenny stół i popędziła na pięterko gospody. Na jej niecierpliwe stukanie, don otworzył drzwi.

– Wszystko w porządku? – spytał.

– Nie. Alcalde strzelał do Zorro.

– Co! Jest ranny?

– Nie wiem, chyba nie. Zaraz powinien tu być… – W pośpiechu odsuwała sztaby blokujące okiennicę bocznego okna, wychodzącego na dach stajni za gospodą. – Idźcie lepiej na dół, wszyscy zbierają się przed gospodą.

– A ty?

– Poczekam. Zejdę za parę chwil, razem z Diego.

Don ruszył do głównej sali gospody. Tu już nikogo nie było, więc wyszedł na werandę. Na rynku kręciło się już mnóstwo ludzi. Kapral Rojas nadzorował odprowadzanie kolejnych bandytów do aresztu. pochylał się nad jednym z nich, ale sądząc po tym, jak kręcił głową, było mało prawdopodobne, że ten właśnie dezerter doczeka celi czy procesu.

zauważył don i ruszył w jego stronę, uśmiechając się szeroko.

– Udało nam się! Udało! – wołał już z daleka. Sądząc po czerwonych plamach na policzkach, był o krok od udaru z gorąca i emocji, ale sprawiał wrażenie kogoś wpół pijanego ze szczęścia. – To był wspaniały plan, don Alejandro! Widzieliście, ? Widzieliście jak oni się kręcili w kółko? I jak Zorro zrzucał ich z koni? I jak uciekali spod garnizonu? Widzieliście? – powtarzał.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 34 Atak Ortegi i odkrycie

– Widziałem, sierżancie – uśmiechnął się don Alejandro, śledząc wzrokiem chodzącego tam i z powrotem pod murem garnizonu alcalde. Ramone sprawiał wrażenie na poły uszczęśliwionego korzystnym obrotem spraw, na poły rozzłoszczonego.

– A to wszystko dzięki planowi don Diego – paplał dalej Mendoza. – A właśnie, gdzie jest Diego? Nic mu się nie stało?

– Nie, nic. Możecie być spokojni o niego, sierżancie. Razem ze mną strzelał z pokoju na piętrze gospody – Don nie odrywał wzroku od Ramone. Miał ochotę solidnie pobić alcalde.

– To dobrze, ale… czemu się nie zjawił? To dzięki niemu udało się nam zwyciężyć!

– Został jeszcze chwilę w pokoju, w gospodzie.

– Ale…

– Sierżancie, do niego poszła…

– Ach, Victoria… – uśmiechnął się domyślnie. – Rozumiem… Dajmy zakochanym chwilę dla siebie…

Zorro zjawił się kilka chwil po wyjściu don Alejandro. Zgrabnie zeskoczył z parapetu, ale nim ściągnął maskę, rzuciła mu się w ramiona. skrzywił się zabawnie.

– Wszystko w porządku? – zapytała po dłuższej chwili. – A co ze strzelaniem?

– Tylko muśnięcie – zawyrokował Zorro, rozpinając koszulę i przesuwając dłonią po prędze na boku. Skrzywił się, widząc na palcach czerwoną smugę. – No, ciut więcej niż muśnięcie. Zadrapanie.

– Mówiłeś, że będziesz uważać!

Uśmiechnął się przepraszająco.

– Starałem się…

– Ty! Ty…

Cokolwiek miała do powiedzenia Victoria, musiało chwilę poczekać. Dłuższą chwilę. demonstracyjnie zapatrzył się na drzwi. Dopiero gdy stuknęły ściągnięte buty, odwrócił się z powrotem. Diego pospiesznie wciągał swe codzienne obuwie. Przeszkadzała mu w tym Victoria, usiłując obwiązać go w pasie bandażem.

– Felipe, byłeś wspaniały z tymi fajerwerkami. Bez tego byłoby nam o połowę trudniej.

Chłopak uśmiechnął się szeroko, ale nagle spoważniał i zaczął coś gwałtownie pokazywać. Diego znieruchomiał w połowie ruchu.

Alcalde mówisz? Że się domyśli, że to wtedy tak było? Nic nie szkodzi, i tak to niczego nie zmieni. Nie, nie sądzę… Nie, tylko dopilnuję, by to poszło na rachunek Zorro, nie Diego. Taki mój osobisty wkład w awanturę.

Rozległo się stukanie do drzwi.

– Czekają na was na dole – don zajrzał ostrożnie do pokoju. – Jeszcze nie gotowy, Diego? Alcalde chce ci osobiście podziękować za taki doskonały plan – oznajmił z przekąsem. – Nic ci się nie stało? – zaniepokoił się.

– Nic poważnego. Ale Ramone próbował rozwiązać swoje problemy – prychnął Diego zapinając koszulę. – Któregoś dnia będę musiał z nim o tym porozmawiać – obiecał dość ponurym tonem.

– Któregoś dnia… – przytaknął don Alejandro. – Ale teraz chodźcie na dół, świętować!

To be continued…

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, rozdział 4Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, epilog >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *