Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 40

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Lato nie jest wenogenną porą. Na szczęście idzie jesień… Arianko, dzięki za zbetowanie!


Rozdział 40. Królewskie złoto


Navidad w było czasem spotkań i zabaw. Caballeros głównie składali sobie wzajemnie wizyty w hacjendach, ale drobni gospodarze spotykali się w pueblo i gospoda rozbrzmiewała muzyką. Zwykle Victorii udawało się przekonać jakichś wędrownych grajków, by to pod jej dachem spędzili święta i umilali ten czas mieszkańcom w zapłacie za pokój i posiłki. Jeśli ich brakowało, kilku peonów i vaqueros brało się za instrumenty, i choć wygrywane przez nich melodie były wtedy może nieco mniej składne, to przyjmowano je z jeszcze większą wesołością.

W tym roku jednak gospoda była niezwyczajnie cicha. Nie tylko dlatego, że nie przybył nikt, kto mógłby w niej muzykować. Każdy, kto tam wszedł w świąteczny ranek i zobaczył , tracił ochotę na śpiewy. Pamięć o napadach furii Ramone była wciąż żywa, a de Soto sprawiał wrażenie, że jest o krok od podobnego wybuchu i że jedna nieopatrznie zanucona piosenka może sprowokować go do równie gwałtownej reakcji.

Skoro jednak odstraszał wszystkich od świętowania w gospodzie, mieszkańcy zebrali się w ogrodzie przy kościele, gdzie na polecenie doñy de la Vega przytoczono beczkę cydru i drugą z winem. Na wyciągniętym z plebanii stole rozstawiono naczynia, a nieopodal, pomiędzy drzewami, zamocowano drąg i zawieszono na nim piñaty. Co prawda tradycja nakazywała zagrać w tę grę przed Nochebuena, ale nikt nie miał zamiaru narzekać, gdy dzieci starały się je strącić długim kijem. Kolejne celnie trafione kosze spadały, rozsypując swoją słodką zawartość, owoce i poowijane w liście kawałki ciasta. Dla dorosłych Marisa, Tereza i Juanita wciąż donosiły z kuchni nowe potrawy od señory Antonii i . Znalazło się też kilka instrumentów, choć przez wzgląd na bliskość kościoła i obecność padre amatorzy muzyki ograniczali się do spokojniejszych melodii i bardziej uładzonych słów, niż im się to zdarzało w gospodzie.

Świąteczny humor dopisywał mieszkańcom Los Angeles, a przyczyniła się w dużej mierze nowina ogłoszona tego ranka przez doktora Hernandeza, którą jedna z gospodyń nazwała prawdziwym cudem. Figuarroa miał przeżyć. Czekały go jeszcze tygodnie gojenia się ran, a blizny miały mu pozostać do końca życia, ale według doktora było tylko kwestią czasu, by powrócił do służby. Wieść szybko się rozeszła i widać było, że większość jej słuchających oddycha z ulgą. Sam padre Benitez tylko westchnął, że przydałoby się jeszcze kilka takich cudów, ale też wyraźnie poweselał.

Śpiewano, jedzono i pito, i zastanawiano się po cichu, czy ten zły humor minie, gdy tylko Navidad się skończą, czy też de Soto popełni niebawem jakieś głupstwo, które skończy się dla niego zimną kąpielą w korycie i pociętym przez Zorro ubraniem. Ale wśród obecnych w ogrodzie caballeros rozmowa nieuchronnie schodziła na doniesienia o rewolucji. Dyliżans wciąż przyjeżdżał regularnie, docierała poczta, a wraz z nią wieści o tym, co działo się z dala od Kalifornii. Królewskie wojska wydawały się panować nad coraz większymi połaciami kraju, oddziały i oddziałki rewolucjonistów znikały niczym woda wylana na piach w upalne południe, a jednak można było wyczuć, że to nie jest jeszcze koniec niepokojów i zamieszek. Pozostawało tylko pytanie, gdzie i kiedy na nowo wybuchnie pożar i jak szeroki obszar tym razem obejmie.

x x x

Vaquero z pastwisk przy drodze do Santa Paula zjawił się w pueblo niemalże o świcie, dzień po Nowym Roku. Rael, który właśnie pełnił wartę w bramie garnizonu, wysłuchał jego nowin i pobiegł po Rojasa, a chwilę potem kapral zaczął się dobijać do drzwi kwatery . Ten wyszedł naburmuszony, niewątpliwie chcąc zbesztać podwładnych za pobudkę, ale kiedy Marco powtórzył mu, co usłyszał od gościa, de Soto w jednej chwili zmienił zdanie. Alarmowy dzwon poderwał na nogi wszystkich żołnierzy w garnizonie i niebawem wraz z oddziałem Sepulvedy ruszył za vaquero na gościniec, a w koszarach zaczęła się gorączkowa krzątanina.

To zamieszanie nie mogło ujść uwagi mieszkańców. Zanim słońce wzniosło się nad dach kościoła, na werandzie gospody stał już mały tłumek, żywo dyskutujący nad tym, co mogło sprawić, że , który poprzedniego dnia dał kolejny pokaz złego humoru, z takim pośpiechem wyruszył poza Los Angeles. Zgadywano, a kolejne pomysły znajdywały więcej czy mniej zwolenników. Szczególną popularność zdobył ten, w którym de Soto dowiedział się od vaquero, gdzie może zaskoczyć Zorro. Rozmawiający byli bardziej niż pewni, że przybysz był wysłannikiem banity, a samego de Soto czekało na tej wyprawie gorzkie rozczarowanie. Wszyscy pamiętali, że Zorro nie policzył się jeszcze z za nachodzenie padre Beniteza i sierocińca w hacjendzie Portillo. Wprawdzie ktoś rzucił, że banita mógł tamtej nocy podarować mu karę, wszak to było Nochebuena, a sam Zorro wracał do zdrowia po pożarze i nie miał czasu ani sił na rozprawienie się ze wszystkimi żołnierzami z garnizonu, ale większość ludzi była pewna, że jeśli chodziło o występki , to Zorro hołdował zasadzie, że co się odwlecze, to nie uciecze.

Jednak nikt nie przewidział tego, co, czy raczej kto, ukazał się we wjeździe do pueblo. De Soto i jego żołnierze wrócili bowiem w towarzystwie oddziału wojska, i to liczniejszego niż ten, który latem przyprowadził porucznik Ortiz. W dodatku białe, lamowane złotem mundury przybyłych nasuwały patrzącym niemiłe wspomnienia, z tej samej formacji bowiem była eskorta niesławnego pułkownika Palomareza, a niezależnie od tego, jak skończyła się jego wizyta w i jak stąd uciekał, trudno było zapomnieć zarówno brutalność, z jaką spędzono do gospody mieszkańców pueblo, jak i szafot wzniesiony na środku placu i losowanie skazańca.

Stojący na werandzie gospody caballeros liczyli. Dwudziestu, dwudziestu ośmiu, trzydziestu… Czterdziestu ośmiu królewskich lansjerów wjechało do eskortując dwa wysoko załadowane wozy. Ich dowódca jechał pośrodku, nieznacznie wyprzedzając de Soto i każdy, kto w tej chwili zobaczył twarz , nie miał wątpliwości, że nie jest on zachwycony sytuacją, w jakiej się znalazł.

– Po co tu przyjechali? – mruknął do siebie don Alfredo. – Gdyby jeszcze w okolicy były jakieś zamieszki, to rozumiem…

– To wojsko wicekróla – odpowiedział mu starszy de la Vega.

READ  Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, rozdział 4

Wspólnie obserwowali, jak przybysze sprawnie zajmują niewielkie podwórze garnizonu, póki dwaj ostatni lansjerzy nie złapali za skrzydła bramy i nie zamknęli jej za sobą, nie zostawiając na zewnątrz nawet wartownika.

– Przychodzi ci na myśl, Alejandro, po co do nas przybyli? – powtórzył swoje pytanie da Silva. – Na noworoczny podatek jeszcze za wcześnie, co najmniej o dwa tygodnie. De Soto może i był ostatnio zły jak osa, ale przecież wspomniałby, gdyby otrzymał jakieś wezwanie od gubernatora!

– Tym razem, jak sądzę – odparł don Alejandro – nie będą zbierać pieniędzy, ale je rozdawać.

– Jak to?

– Zapomniałeś, Alfredo, że alcalde nie przywiózł ze swej ostatniej wizyty w Monterey żołdu dla naszych żołnierzy i zaczął wypisywać asygnaty? Czy to nie dlatego mamy bank? Obiecywał wtedy, że przed nowym rokiem przywiozą należności.

Starszy da Silva prychnął i obejrzał się na zamkniętą bramę garnizonu. Dwaj lansjerzy wyszli przez kwatery alcalde na ganek i ustawili się przy drzwiach jako wartownicy.

– W takim razie rozumiem, skąd tak liczny oddział – stwierdził. – Alejandro? Chyba będzie lepiej, jak przygotujemy nasze asygnaty. De Soto może…

– Tak – zgodził się z nim de la Vega. – Lepiej będzie, jeśli porozmawiamy z nim przy świadku.

x x x

Wizytę caballeros w garnizonie można było nazwać zbędnym i niepotrzebnym pośpiechem, ale dla don Alejandro wykorzystanie obecności obcego dowódcy, jako świadka, by gwarantował, że de Soto nie spróbuje kwestionować zobowiązań, było przewrotnym odwróceniem sztuczki zastosowanej przez samego alcalde. Ignacio wykorzystał królewskiego poborcę, by zagarnąć Mariposę, więc czuł satysfakcję na samą myśl, że teraz w ten sam sposób uniemożliwi mu protesty przy rozliczaniu asygnat. Jednak odwiedziny w garnizonie potoczyły się w nieoczekiwanym kierunku.

Kapitan Alvaro Enrique Cipriano Ruiz d’Aquila, dowodzący w imieniu wicekróla przybyłym oddziałem, już od w pierwszej chwili sprawiał wrażenie niemile zaskoczonego przybyciem caballeros. Jasnym było, że wolałby, żeby don Alejandro, don Alfredo i don Hernando nie pojawili się w kwaterze alcalde, ale też opanował się na tyle, by nie uchybić im przy powitaniu czy nakazać im opuszczenia budynku. Gdy usłyszał o założonym w banku i asygnatach, które były tego powodem, nieznacznie ściągnął brwi, ale nadal uprzejmie poprosił o ich przedstawienie. Dopiero gdy przejrzał kilkanaście z nich i przeczytał kilka stron z przyniesionego przez da Silvę rejestru, nieznacznie poczerwieniał

– Czy ja dobrze to zrozumiałem? – zwrócił się do de Soto. – Wystawialiście asygnaty w imieniu króla?

Alcalde na moment zacisnął usta, a don Alejandro, jak mu się wydawało, dostrzegł w jego twarzy mimowolny błysk paniki.

– Owszem, wystawiałem – przyznał. – Dzięki temu, kapitanie, moi żołnierze otrzymywali regularnie żołd i mieli zagwarantowane wyżywienie.

– Widzę. Widzę też, że regularnie rozmieniali ten swój żołd w miejscowym banku. – D’Aquila stuknął palcem w rejestr.

– Dzięki temu mogli… – zaczął mówić don Hernando.

– Chwileczkę, – przerwał mu kapitan. – Chcę usłyszeć wyjaśnienia tu obecnego alcalde, czemu dopuścił do powstania takiej sytuacji.

Sposób, w jaki to powiedział, nie pozostawiał wątpliwości, że jego zdaniem de Soto, opłacając żołd i wyżywienie żołnierzy asygnatami, dopuścił się poważnego wykroczenia i d’Aquila ma zamiar mu ten występek uświadomić, ignorując obecnych w gabinecie caballeros.

– Za moment, kapitanie – odezwał się don Alejandro. Nie miał zamiaru być milczącym świadkiem, nawet jeśli z jakiegoś powodu nieznanego mu powodu de Soto faktycznie zasłużył na burę. – Zanim don Ignacio będzie cokolwiek wyjaśniał, to wy nam wytłumaczycie, czemu uważacie otwarcie banku w pueblo za błąd.

D’Aquila spojrzał na niego z mieszaniną zdumienia i niechęci.

– Ta sprawa nie dotyczy was, – odparł. – Nie mam zamiaru…

Pobłażliwy ton głosu kapitana i niedbałość, z jaką odnosił się do gości, zirytowały starszego .

– Doradzałbym wam być bardziej uważnym, kapitanie. – Don Alejandro postąpił krok do przodu. – Chyba chwilę wcześniej, przy prezentacji, puściliście nasze słowa mimo uszu, bo nie usłyszeliście wyraźnie mojego nazwiska. Jestem don Alejandro de la Vega, pułkownik Piątego Kawaleryjskiego Pułku Jego Wysokości. Nie wątpię, że moje nazwisko nie jest wam obce i tylko przez wasze roztargnienie nie odpowiedzieliście właściwie na powitanie.

Chuda twarz kapitana poczerwieniała ze złości. Przez chwilę on i don Alejandro mierzyli się spojrzeniami, nim jednak d’Aquila cokolwiek odpowiedział, don Hernando włączył się do rozmowy.

– Przypomnijcie sobie także moje nazwisko – odezwał się ostro. – Nie sądzę, by ktoś, kogo wicekról wysyła z taką misją, mógł być tak nieobyty z królewskim dworem, gdzie mój brat…

D’Aquila spojrzał na drugiego z caballeros, już nie z wściekłością, ale lekkim przestrachem. Widać było, że na nowo ocenia sytuację.

– Proszę o wybaczenie, pułkowniku. – Wyprostował się służbiście przed starszym de la Vegą. – Nie spodziewałem się zastać w takim pueblo…

– Kogoś z Półwyspu?

Si, pułkowniku. – Teraz rumieniec kapitana nie miał wiele wspólnego ze złością, bardziej z zawstydzeniem.

Don Alejandro tylko kiwnął głową.

– Następnym razem uważajcie bardziej na to, kto do was mówi, kapitanie. A teraz wyjaśnijcie mi, z jakiego powodu macie zastrzeżenia do naszego banku i asygnat wystawianych przez don Ignacio.

D’Aquila przez dłuższą chwilę milczał.

– Nie można zastępować królewskiej mennicy – wyjaśnił wreszcie. – Wystawiając asygnaty i zezwalając, by były one w obiegu, jako pieniądz, uzurpowaliście sobie uprawnienia, jakie przysługują jedynie wicekrólowi, alcalde! – zwrócił się już bezpośrednio do de Soto.

De Soto poczerwieniał, ale, ku zaskoczeniu caballeros, nie odezwał się, jakby obawiając się odpowiedzieć kapitanowi. Za to don Alejandro nie miał zamiaru milczeć.

– Wasz zarzut jest absurdalny, kapitanie d’Aquila! – Postąpił jeszcze krok do przodu, aż d’Aquila cofnął się od biurka i mógł wziąć z blatu plik asygnat. – Zaznajomiliście się z asygnatami wystawionymi przez naszego alcalde tak samo, jak i z rejestrami banku. Wiecie, po co były wystawiane i jak się z nimi obchodzono. I wiecie, że od samego początku nie były one tu używane jako pieniądz. Wręcz przeciwnie, wymienialiśmy je żołnierzom na pesos! Więc nie oskarżajcie naszego alcalde o coś, czego nie zrobił!

Podczas tej przemowy kapitan zbladł, potem znów poczerwieniał.

Don Alejandro! – odpowiedział, podkreślając swoje słowa lekkim ukłonem. – Nie zaprzeczam, zaznajomiłem się z waszymi rejestrami i nie zamierzam kwestionować tego, że asygnaty były wymieniane. Tym niemniej… – urwał i pokręcił głową. – Instrukcje wicekróla są jasne. Garnizony stacjonujące w pueblach Kalifornii otrzymują wynagrodzenie z kasy gubernatora, nie ze skarbon mieszkańców.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 14

– Cóż. – Starszy wzruszył ramionami. – W tym przypadku zgodziliśmy się, że założymy za gubernatora kwoty niezbędne, by żołnierze otrzymali żołd, kapitanie, niezależnie od instrukcji.

– I naruszyliście, a raczej wasz alcalde naruszył, zarządzenia wicekróla.

– Był ku temu poważny powód, kapitanie. Powtórzę, nie mogliśmy pozostawić żołnierzy, którzy chronią nasze pueblo i nas samych, bez żołdu czy wyżywienia.

D’Aquila nie sprawiał wrażenia przekonanego, a don Alejandro przyszło na myśl, że w całej tej dyskusji, czy też kłótni, jest jakaś fałszywa nuta. Być może istniało zarządzenie wicekróla, kontrolujące obieg pieniędzy w Kalifornii czy na terenie całej Nowej Hiszpanii, ale niekoniecznie dlatego kapitan zareagował tak gwałtownie. Starszy de la Vega, pamiętając czego dowiedziała się Victoria od Ortiza, podejrzewał, że chodziło mu raczej o żołnierzy i o to, że przychodzili oni bez wahania do miejscowego banku zamienić dane im w żołdzie świstki papieru na monety. To mogło wydawać się absurdem, ale skoro de Soto nawet nie próbował się bronić, a wręcz był przestraszony, to ten absurd mógł być realny. Kapitan d’Aquila miał zamiar oskarżyć de Soto o nadmierną fraternizację z mieszkańcami Los Angeles, a może także, kto wie, czy i nie o sprzyjanie rewolucji.

Tego nie mógł tak pozostawić.

– Czy poddajecie w wątpliwość naszą lojalność wobec Korony, kapitanie? – spytał chłodno.

Nagły grymas d’Aquili i cichy syk wciąganego powietrza ze strony de Soto były potwierdzeniem, że trafił.

– Nie, pułkowniku. – Kapitan niewątpliwie skłamał, ale don Alejandro uznał, że chwilowo może przyjąć to kłamstwo za dobrą monetę. Naciskając, niewiele by uzyskał, może nawet potwierdził podejrzenia d’Aquili, zamiast je rozwiać czy osłabić.

– To dobrze – odparł. – Bo z pomocą alcalde i jego żołnierzy staramy się obronić pueblo przed desperados, jacy pojawiają się w tej okolicy, nieważne, czy to rewolucjoniści, czy nie. To nie jest łatwe zadanie i don Ignacio ma prawo wymagać od nas pomocy. Wsparcia vaqueros, wyżywienia żołnierzy, a czasem także zaufania, że wysłannik wicekróla ureguluje w jego imieniu powstałe należności. Ale to jest koniecznie, jeśli ma przetrwać i być bezpieczne. Więc nie kwestionujcie działań naszego alcalde! Ani jego lojalności!

D’Aquila prychnął mimowolnie.

– Nie powiedziałem, że kwestionuję… – zaczął, ale don Alejandro wszedł mu w słowo, widząc, że wysłannik wicekróla nie zamierza ustąpić.

– Nie musieliście, kapitanie – oświadczył ostro. – To, że błędnie oceniliście sytuację, jest dla mnie bardziej niż oczywiste. Następnym razem, w następnym pueblo, poczekajcie z ferowaniem podobnych wyroków, aż zaznajomicie się z całością sytuacji i konsekwencjami podjętych tam działań. Inaczej znów się pomylicie i może się to dla was skończyć kłopotami poważniejszymi niż kilka uwag starzejącego się pułkownika. Zwłaszcza w tak politycznie delikatnej sytuacji, jak tu, w Kalifornii.

– Pułkowniku! – żachnął się d’Aquila.

– Powiem wprost. Wasze nieroztropne posunięcia mogą skutkować wzrastającym poparciem dla rebeliantów, wręcz sprowokować ludzi do buntu! Jeśli fizyczne zagrożenie dla was i oddanych wam pod komendę ludzi nie przekonuje was, kapitanie, do takiej rozwagi, pomyślcie o tym, że ci, co nie odróżniają sojuszników od wrogów, albo gorzej, nastawiają ich do siebie wrogo, raczej nie awansują!

Kapitan cofnął się o krok i zasalutował.

– Dziękuję za te cenne wskazówki, pułkowniku!

W jego głosie nie dało się nie dosłyszeć ironii, ale don Alejandro uznał, że może ją puścić mimo uszu. Nie sądził, by przekonał d’Aquilę. Ten żołnierz był zbyt ufny w swój tytuł i rangę, zbyt pewny siebie i swej wynikającej z urodzenia w Starym Kraju przewagi. Kalifornia bez wątpienia stanowiła dla niego krnąbrną kolonię, której mieszkańców należało dyscyplinować przy każdej możliwej okazji. To, że natknął się tu na kogoś wyższego rangą i został zmuszony do ustępstw, nie zostanie w jego pamięci na długo i na pewno nie zmieni jego postępowania wobec innego alcalde.

– W takim razie pamiętajcie o nich, kapitanie – odpowiedział spokojnie.

Don Hernando sięgnął plik asygnat.

– Skoro wyjaśniliśmy już kwestię zaistnienia banku – powiedział – może przejdziemy do rozliczeń?

– Jeśli mogę coś powiedzieć – wtrącił się de Soto – to prosiłbym jeszcze o chwilę cierpliwości. Asygnaty i należności to sprawa zbyt poważna, by przeliczać je pomiędzy jednym raportem a drugim…

Urwał, gdy kapitan uniósł dłoń, nakazując mu milczenie.

Alcalde, wasze raporty mogą zaczekać. Zwłaszcza w tej sytuacji. Jeśli don de la Vega – tu d’Aquila skłonił się nieznacznie – i jego towarzysze chcą uregulować w tej chwili asygnaty, i to tak szczególne, dajmy ich prośbie pierwszeństwo. Przecież dzięki temu będziemy dysponować pełnym meldunkiem o kosztach utrzymania garnizonu.

De la Vega tylko skinął głową. Niezależnie od tego, jak kapitan by nie był źle nastawiony do pueblo i jego mieszkańców, z całą pewnością nie był on osobą skłonną pobłażać mataczeniom de Soto, choćby najdrobniejszym. Alcalde musiał być tego świadomy, bo starszy widział, jak przez moment krzywi się z nieskrywaną złością. Jednak zaraz opanował się i odwrócił do sejfu, wyciągając stamtąd swój rejestr asygnat.

– W takim razie, kapitanie, alcalde, w wasze ręce. – Don Hernando ponownie rozłożył na biurku plik asygnat, a da Silva otworzył przyniesiony z banku rejestr. – Przeliczmy je i porównajmy nasze zapisy.

x x x

Popołudniowe wino smakowało don Alejandro jak rzadko kiedy, wręcz smakowało sukcesem, jakim zakończyło się spotkanie z de Soto i kapitanem d’Aquilą, mimo, a może właśnie dzięki tak nieprzyjemnemu początkowi, kiedy w bankowym sejfie, zamiast pudełka papierowych świstków, spoczywały równo ułożone woreczki pesos.

Takie same woreczki starszy mógł też przekazać swojej synowej, bo alcalde spłacił też i te asygnaty, które doña de la Vega otrzymała jako należność za karmienie żołnierzy. Podczas sjesty w hacjendzie Victoria niemal zaniemówiła ze zdumienia, gdy wręczał jej odzyskane pieniądze. Diego swego czasu szepnął ojcu co nieco, jak bardzo jego żona martwi się o przyszłość gospody, więc Alejandro doskonale rozumiał, jak było to dla niej ważne.

Miłe było też, rozważał starszy leniwie sącząc wino, poczucie szacunku, z jakim zaczął się do niego odnosić butny kapitan d’Aquila. Chwilę trwało, zanim don Alfredo i de Soto przeliczyli asygnaty i zanim odliczono należne kwoty z całej wiezionej przez kapitana puli, a wysłannik wicekróla wykorzystał ten czas, by już uprzejmiej zadać caballeros kilka pytań. Dotyczyły one głównie spraw wojskowych, więc to don Alejandro na nie odpowiadał i widział, jak z każdym jego słowem maleje pewność siebie d’Aquili. Kiedy już lansjerzy przenieśli pieniądze do sejfu, d’Aquila pożegnał się z salutem, jak ze swoim przełożonym.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 12 Koniec Ortegi, początek miłości

Wieść o tym, że alcalde spłacił należności, rozeszła się już po pueblo i gdy tylko żołnierze wicekróla wrócili do garnizonu, przed drzwiami banku ustawiła się mała kolejka gospodarzy i rzemieślników. Ludzie, którzy przez te miesiące zmieniali dzięki bankowi asygnaty na pesos, teraz przyszli sprawdzić, czy rzeczywiście ich oszczędności stały się znów brzęczącą monetą. Don Alfredo, don Hernando i sam don Alejandro mieli aż do sjesty pełne ręce roboty, rozmawiając, dyskutując i przekonując kolejnych gości, że wszystko zostało rozliczone i nikt nie poniósł straty.

Tak, zdecydował don Alejandro, to też było miłe, to, że bank zaczynał działać coraz sprawniej. Skoro udało się uczciwie zakończyć sprawę z długami alcalde, była szansa, że ludzie zaufają im przy innych posunięciach, choć w tej chwili trudno było wymyślić coś, co gwarantowałoby zysk. Inwestycja w drogę mogła się nie zwrócić w tych niepewnych czasach, dostawy dla wojska też były wątpliwe, gdy trudno było powiedzieć, czyje wojsko mieliby zaopatrywać, a inne transakcje…

Starszy de la Vega potrząsnął głową, niezadowolony z kierunku, w jakim podążały jego myśli. Powinien świętować dobry początek nowego roku, nie martwić się tym, co ten rok przyniesie. Burze jak na razie omijały i była spora szansa, że nadal będą omijać.

Rozważania don Alejandro przerwał nagle de Soto. Alcalde wszedł do gospody i pierwsze swe kroki skierował do lady, gdzie poprosił o kubek wina. Dopiero po tym, już z napojem w ręku, rozejrzał się po sali i gdy zobaczył siedzącego pod ścianą , ruszył w jego kierunku.

– Przyszedłem wam podziękować, don Alejandro – oznajmił, osuwając się na zydel po drugiej stronie stołu. Wbrew temu, co mówił, w jego głosie nie było szczególnej wdzięczności.

Starszy de la Vega tylko skinął głową. Spodziewał się, że de Soto nie będzie najszczęśliwszym z ludzi, niezależnie od tego, jak zakończy się dyskusja z wysłannikiem wicekróla.

– Nie mogliśmy was pozostawić bez pomocy alcalde – odparł. – Szczególnie, że od zwrócenia tych pieniędzy zależała przyszłość ludzi w pueblo.

– To było raczej oczywiste. Jednak… – de Soto urwał na moment, jakby się wahając, nim dokończył. – Wasza interwencja mogła się skończyć poważniejszymi kłopotami.

– Doprawdy, don Ignacio? – Don Alejandro uniósł brwi, wpół świadomie naśladując pełen pozornej niewinności uśmiech Diego.

– Mogliście zostać aresztowani!

– Doprawdy? – Starszy powtórzył swoje pytanie, ale już bez uśmiechu, a znacznie ostrzej. – Zapomnieliście już, co usłyszał kapitan d’Aquila?

– Tu nie jest… – zaczął mówić de Soto i zamilkł.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż alcalde podniósł się zza stołu.

– Tak czy inaczej – powiedział – jestem wam wdzięczny za interwencję.

Odwrócił się i odszedł.

Don Alejandro odprowadził go zamyślonym spojrzeniem. Teraz miał pewność, że się nie pomylił, zmuszając de Soto do rozliczenia asygnat przy świadku spoza pueblo. Alcalde planował coś, co pozwoliłoby mu zagarnąć przynajmniej część pieniędzy należnych ludziom w Los Angeles. Cokolwiek jednak to miało być, caballeros pokrzyżowali mu plany i to, wraz ze świadomością, że ochronili go przed posądzeniami o sprzyjanie rebeliantom, doprowadzało go do furii.

Wino w kubku nagle przestało być tak smaczne.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 39Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 41 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya