Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 20

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie ,

Od autora: Pewne tajemnice się wyjaśniają, inne… jeszcze nie. Tytuł rozdziału też nieco melodramatyczny, ale czymże byłaby opowieść o Zorro bez odrobiny dramatu?

Rozdział 20. Tchnienie śmierci

Gdyby ktoś pomyślał, że kłótnia pomiędzy señorą Mercedes a de la Vegami nie wyjdzie poza mury hacjendy, byłby w poważnym błędzie. Mercedes Villero bynajmniej nie poczuwała się do winy. Uniesiona dumą wyprowadziła się następnego dnia, ale nie oznaczało to, że opuściła Los Angeles. Znalazła kwaterę w domu da Silvów i stamtąd rozpoczęła działania mające na celu doprowadzenie do jej triumfalnego powrotu u boku don Alejandro.

Jej zdaniem wszystkie nieporozumienia wypływały z nieugiętej postawy młodej doñi de la Vega, Victorii, która nie potrafiła pojąć, jakie ograniczenia nakładało na nią przyjęte na ślubie nazwisko. Ona sama, Mercedes, robiła, co mogła, by wskazać dziewczynie niewłaściwości jej zachowania, ale wciąż natykała się na jej opór, jeśli nie wręcz wrogość. Drugim winowajcą był don Diego, który karygodnie nadużywał dobrego serca swego ojca i nie tylko wprowadził do domu taką, a nie inną żonę, ale i pozwalał na jej niewłaściwe zachowanie.

Don Alejandro, według niej, zawinił jedynie tym, że przymykał oko na poczynania syna. Ta pobłażliwość starszego de la Vegi była przyczyną, że młody Diego, zamiast wzorem rówieśników pilnie pomagać ojcu w prowadzeniu hacjendy, brać udział w towarzyskich spotkaniach, a na koniec wybrać sobie żonę spośród córek caballeros, izolował się, spędzając całe dnie nad naukowymi notatkami czy przy sztalugach, a na małżonkę wybrał prostą córkę oberżysty.

Mogło się wydawać, że te stwierdzenia nie znajdą posłuchu pomiędzy ludźmi. Młody de la Vega znany był przecież ze swoich naukowych i artystycznych upodobań, a jednocześnie z talentu do wprowadzania hodowlanych nowinek w gospodarstwie. Co więcej, jego ojciec od lat już nie narzekał, że syn mu nie pomaga, a raczej chwalił się, że to dzięki Diego hacjenda prosperuje tak dobrze. Znano też powszechnie dumę i upór Victorii i każdy mógł zaręczyć, że nikomu jeszcze, choćby samemu , nie udało się czegokolwiek wskórać wbrew woli właścicielki gospody. W tej sytuacji narzekania señory Mercedes postrzegano jako zwyczajne babskie rozżalenie. Zdawały się też odnosić odmienny skutek – powszechnie współczuto don Alejandro, że znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem, dwiema silnymi kobietami, które miały odmienne poglądy na to, jak ma wyglądać ich życie. Niejeden stawiał starszemu de la Vedze wino i cichcem gratulował, że nie dał się on zaprowadzić do ołtarza, zanim różnice charakterów pań w jego domu wyszły na jaw. Teraz, wedle powszechnego zdania, miał jeszcze szansę doprowadzić do spokoju i zgody pod swoim dachem.

Jednak znalazły się osoby, które nadstawiały ucha na pełne żalu komentarze señory. Kilku co bardziej konserwatywnych caballeros od dawna już niechętnym okiem patrzyło na zachowanie don Diego, mając wobec niego takie same zarzuty, co Mercedes. Teraz, gdy zaczęła wspominać o niewłaściwości zachowania Victorii, wydawało im się skrajną nieodpowiedzialnością don Alejandro, że pozwolił synowi na taki, a nie inny wybór żony. Nie chodziło tu tylko o to, że doñi de la Vega trudno było otwarcie zarzucić coś innego niż swobodny ubiór, właściwy bardziej dla właścicielki gospody niż doñi i fakt, że nie ograniczała się do prowadzenia hacjendy. Większy posłuch znalazły przekazane przez señorę podejrzenia doñi Dolores da Silva, że nieśmiały z natury i pochłonięty swoimi badaniami don Diego nieświadomie osłania swoim nazwiskiem kochankę Zorro. Była to plotka przekazywana szeptem, ostrożnie, bo nikt nie chciał ściągnąć na siebie uwagi Zorro czy sprowokować otwartego konfliktu de la Vegów z , ale właśnie przez to szczególnie chwytliwa. Powtarzały ją zwłaszcza panie, które pamiętały, jak bardzo była zakochana w banicie i jak nieoczekiwane były jej zaręczyny z Diego de la Vegą.

Trzeba przyznać, że doña Maria da Silva dosyć szybko zorientowała się, w jakim kierunku zmierzają towarzyskie spekulacje i postarała się uciąć je u źródła. Jej rozmowa z señorą Mercedes była może nie hałaśliwa, lecz na pewno chłodna, za to podobna dyskusja z Dolores wstrząsnęła murami hacjendy. Zamknęła usta obu paniom, ale szkoda już się stała i szeptane ploteczki krążyły po spotkaniach.

Towarzyskie zawirowania i relacje nie były jedynym tematem, jaki zaprzątał uwagę mieszkańców Los Angeles. Do pueblo powrócił Juan Ortiz, w mundurze porucznika królewskiej armii i z własnym oddziałem, więc równie ważnym, jeśli nie ważniejszym tematem było to, w jakim celu się zjawił. Przybycie żołnierzy podziałało bowiem jak kubeł zimnej wody na rozpalone głowy tych, którzy domagali się odesłania do gubernatora i wyznaczenia kogoś nowego na jego miejsce.

Przez kilka dni de Soto przezornie nie wychodził z kwatery, trochę z powodu fizycznych dolegliwości, ale też z pewnością dlatego, że nie chciał się spotykać z niechętną reakcją mieszkańców. Sam natomiast zachowywał dystans i podziwu godną powściągliwość. Jego żołnierze, choć dołączyli do patroli, trzymali się w czasie wolnym na uboczu. Zajęli jeden z budynków koszar na kwatery, reaktywowali garnizonową kuchnię i nie wychodzili do gospody. Ich dowódca co prawda chętnie rozmawiał z caballeros, wspominając dawne czasy, ale nie napomykał nawet słówkiem, jak długo ma zamiar pozostać w Los i nie dawał się wciągnąć w polityczne dyskusje, a snute w jego obecności teorie zbywał jedynie uprzejmym uśmiechem.

Te sprawy rodzinne i polityczne wystarczyłyby na wiele dyskusji, ale tak się złożyło, że doszły do nich jeszcze kłopoty gospodarcze. Zaczęło się pozornie niewinnie, kilka niewielkich grup bydła zachorowało. Strata kilkunastu krów, gdy ich pogłowie liczono w dziesiątkach, nie byłaby aż tak ciężka do zniesienia finansowo, ale na pewno stała się niepokojąca. Chore sztuki, wypasane na łąkach pod wzgórzami, były na tyle oddalone od ogółu stad, że ich zły stan nie spowodował natychmiastowej paniki, a jedynie podszytą obawami ciekawość, bowiem nikt nie wiedział, jaka choroba mogła spowodować podobne objawy. Zwierzęta kręciły się całymi godzinami, niespokojne, obojętne na jadło i paszę, a opiekujący się nimi vaqueros potrzebowali wszystkich swoich umiejętności, by nie dopuścić do stampede. Początkowo sądzili, że to jakaś zuchwała puma podkrada się pod stado, licząc na łup w postaci cielęcia, ale przeszukanie okolicy nie przyniosło żadnego skutku, no i żadna puma nie była skłonna atakować dorosłych krów, a tylko takie trzymano na tamtym pastwisku. Ostatecznie wątpliwości co do choroby jako źródła niepokoju bydła rozwiały się, gdy zauważono, że kolejne krowy zaczynają kuleć, jakby drętwiały im nogi i coraz częściej zarzucają głowy do tyłu, jak gdyby miały przykurcze mięśni. Takich objawów nie dawała żadna znana choroba. Nawet Diego de la Vega, który na przemian jeździł po pastwiskach obserwując zwierzęta i szukał po księgach informacji, nie potrafił orzec, co im dolega. Wiadomo było tylko, że kilka krów ze stada padło, a u innych objawy ustąpiły, kiedy stado zostało spędzone niżej, poza kanion. Zdaniem młodego de la Vegi coś takiego sugerowało zatrucie, ale nikt nie potrafił określić, czym.

Cokolwiek by to nie było, niepokój pozostał. To było tylko kilka krów u de la Vegów i jedna czy dwie w stadzie należącym do don Escobedo, ale lato było w pełni i okresowe strumienie zaczynały wysychać. Zbliżał się czas, kiedy zwykle stada pasły się znacznie bliżej siebie. Jakiekolwiek choroby mogły się wtedy znacznie szybciej przenosić, a nikt nie chciał ryzykować. W tej sytuacji de la Vegowie, zarówno don Alejandro, jak i don Diego nie zwracali już większej uwagi na to, co mówiono o ich rodzinie. Nikogo też nie zdziwiło, że don Alejandro spóźnił się na spotkanie, jakie don Hernando Escobedo zwołał w gospodzie, by omówić kolejne letnie przepędy stad.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 14

Dyskusja nad rozmieszczeniem bydła trwała w najlepsze, gdy zjawiła się doña Maria da Silva wraz z synową i señorą Mercedes. Don Escobedo jedynie zauważył, kto wchodzi do sali, i wrócił do wskazywania na mapie, jakie miejsca proponuje dla krów swoich i tych de la Vegów, by zmniejszyć ryzyko, że zarażą pozostałe. Doña była w hacjendzie, więc nie można było spodziewać się kolejnego zwrotu w tej damskiej wojnie, a problem ochrony przed potencjalną zarazą był znacznie bardziej palący.

Don Alejandro także, gdy wreszcie się zjawił, zignorował obecne panie, ograniczając się do szybkiego skinięcia głową na powitanie. Całą jego uwagę pochłaniało raczej nieprzyjemne zadanie wyjaśnienia młodemu don Gregorio, że jego vaqueros muszą bardziej przykładać się do pracy, i zastanawiał się, jak to zrobić, by Segovia nie poczuł się zawstydzony taką burą wobec innych caballeros.

Nikt nie zwrócił uwagi na hałas nadjeżdżającego dyliżansu. W gospodzie było gorąco, sam dzień był nawet jak na lato niezwykle upalny i parny, ciemne pasmo nad horyzontem zapowiadało, że znad oceanu może przyjść burza. Zebrani ocierali pot, popijali cydr czy soki i przesuwali po mapie drewniane sztony.

Dopiero stuknięcie drzwi oderwało od dyskusji młodego Segovię.

– Oczekiwałem jednego człowieka – wyjaśnił wstając, by zobaczyć nad głowami zgromadzonych, kto wchodzi.

Rzeczywiście, przybyły ruszył w jego stronę. Segovia przeprosił zebranych i wdał się przy barze w kolejną dyskusję, równie ożywioną jak ta caballeros, tyle że prowadzoną przyciszonym głosem.

Skończył i zawrócił do stołu, a jego rozmówca usiadł wygodniej, by rozejrzeć się po sali. Ci z caballeros, którzy patrzyli na niego, mogli dostrzec, że mężczyzna nieoczekiwanie otwiera szeroko oczy ze zdumienia, a zaraz potem uśmiecha się, nieprzyjemnym, zimnym uśmiechem.

– Powiadają, że los jest sprawiedliwy – oznajmił nagle tubalnym głosem.

Stuknęło przewrócone krzesło. Mercedes zerwała się ze swego miejsca i stała przy stoliku, przytrzymując dłonią szal na piersiach. W tej chwili i w tej pozie przypominała przestraszoną sarnę.

– Car… Carlos? – wyjąkała.

– Nie inaczej – zaśmiał się mężczyzna. – Twój małżonek, Sanchez, moja piękna. Nie spodziewałaś się mnie tak daleko od domu?

Mercedes tylko pokręciła bezradnie głową. Sprawiała wrażenie śmiertelnie przerażonej. Sanchez przeszedł w kilku szybkich krokach przez salę i złapał ją za nadgarstek.

– Zaraz sobie wyjaśnimy, co robiłaś – oznajmił z nieskrywaną groźbą w głosie.

– Chwileczkę, ! – Doña da Silva poderwała się ze swego miejsca. – Ta jest moim gościem…

– Ta jest moją żoną, kobieto! – prychnął Sanchez. – Zbiegła z mojego domu przed rokiem. Teraz mam zamiar wyjaśnić, co przez ten czas robiła.

– Doradzałbym większą uprzejmość, Sanchez! – Don Alfredo wyszedł zza stołu.

– Czemu? Czy ta kobietka jest twoja?

– Owszem, to moja żona.

Da Silva przesunął się tak, by stanąć pomiędzy doñą Marią a Sanchezem. Don Alejandro ruszył zaraz za nim.

– To poucz ją, że ma się nie wtrącać w małżeńskie sprawy – burknął Sanchez. Zacisnął dłoń tak, że Mercedes zbladła z bólu. – Ja się zajmę swoją.

– Nie sądzę. – Don Alejandro złapał mężczyznę za nadgarstek. – Tutaj nie mamy w zwyczaju pozwalać na bicie kobiet.

– Alejandro… – jęknęła Mercedes.

– A więc to ty jesteś Alejandro de la Vega, tak? Nie wtrącaj się do moich spraw.

– Proszę puścić swoją żonę, Sanchez. – W głosie don Alejandro był chłód.

Sanchez rozluźnił chwyt. Mercedes wyszarpnęła rękę i cofnęła się za plecy don Alejandro.

– Nie wrócę do ciebie – powiedziała drżącym głosem. – Nie zmusisz mnie. Nie pozwolę się więcej bić…

– Zobaczymy!

Jej mąż sięgnął do ramienia señory tylko po to, by natrafić na przeszkodę w postaci ręki don Alejandro.

– Powiedziałem. Tu nie mamy w zwyczaju bić kobiet. Proszę w tej chwili odejść.

Sanchez cofnął się o krok i nieoczekiwanie wyprowadził szerokim wymachem cios prosto w twarz . Był rosły, silnie zbudowany. Gdyby trafił, uderzenie zapewne rzuciłoby don Alejandro przez całą salę. Ale de la Vega uchylił się i wykorzystując to, że jego przeciwnik stracił równowagę, wyprowadził krótki, prosty cios w korpus.

Głośny jęk był świadectwem, z jaką siłą ten cios został zadany. Don Alejandro miał twarde pięści, a tu jeszcze doszedł impet i masa obrotu Sancheza, nic więc dziwnego, że mąż señory Mercedes na moment otworzył usta w daremnej próbie złapania powietrza, a potem osunął się na kolana.

– Alejandro… – Mercedes złapała za ramię.

– Krok w tył, Mercedes – ostrzegł ją. – Wyjdź przez tylne drzwi i wsiadaj do powozu.

– Nie zostawię cię tutaj! Nie wiesz, do czego on jest zdolny!

– Idź! Już!

De la Vega odwrócił się, by odsunąć Mercedes i w tym momencie Sanchez ponowił atak. Tym razem udało mu się o tyle, że don Alejandro zatoczył się w bok. Złapał jednak zaraz równowagę i po raz kolejny uderzył przeciwnika, aż ten wpadł na stojące z boku krzesła.

Gdy się podniósł, widać było, że zbiegła żona poszła całkowicie w niepamięć. Sancheza obchodził tylko jego obecny przeciwnik. Ani krzyki Mercedes, ani wołanie Segovii, który tak jak inni caballeros ocknął się z osłupienia, wydawały się dla niego nie istnieć. Skoczył, porywając ze stołu butelkę. Don Alejandro sparował i ten atak. Tym razem jednak nie ciosem, ale chwytem. Wykręcił rękę Sanchezowi i zmusił go do klęknięcia.

– Radziłbym poprosić o wybaczenie – warknął.

Sanchez milczał. Don Alejandro wzmocnił chwyt.

– Mercedes… – jęknął mężczyzna. – Wybacz…

– Ja…

– Idź do powozu, Mercedes – powtórzył de la Vega. – Nie wiem, co jest między wami, ale wyjaśnicie to później. Gregorio?

– Wybaczcie, don Alejandro. – Młody Segovia przepchnął się pomiędzy zebranymi. – Wynająłem tego człowieka jako geologa, specjalistę od wody… Sanchez, na miłość boską, co cię napadło, by atakować kobietę…

Segovia ujął mężczyznę za barki, nakłaniając go, by wstał. Don Alejandro ruszył w głąb pomieszczenia, bo Mercedes wydawała się nie widzieć niczego poza powalonym mężem.

– Mercedes…

Krzyk doñi Dolores zawibrował w powietrzu. Alejandro dostrzegł nagłą bladość señory, cień na jej twarzy, poczuł pod butami drgnięcie podłogi, ale oszołomiony tym nagłym wrzaskiem czy też wcześniejszym ciosem zbyt późno zdał sobie sprawę, co to oznaczało. Mercedes była szybsza. Skoczyła do przodu, wyciągając obie ręce w obronnym geście.

– Car… – Jej głos załamał się w zduszonym sapnięciu.

Przez moment stali jak skamieniali. Don Alejandro, Mercedes, Sanchez, a za jego plecami Segovia, doña Maria i don Alfredo. Potem Sanchez nagle się cofnął, roztrącił zebranych i wypadł z sali. Mercedes osunęła się powoli. Nóż, tkwiący tuż nad jej talią, przypominał jakąś dziwaczną ozdobę.

X X X

nie miał dobrych wieści. Rana od noża była wąska i głęboka, Mercedes straciła niewiele krwi, ale właśnie dlatego lekarz, rozmawiając z don Alejandro, był wyjątkowo poważny. Nie musiał zresztą wiele mówić, , były żołnierz, doskonale wiedział, jakie są możliwe konsekwencje takiego zranienia. Na razie jednak señorę umieszczono w jednym z pokoi gospody, zapewniając przy tym, że gdy tylko poczuje się lepiej, de la Vegowie zabiorą ją do hacjendy.

Sanchez zniknął. Nim ktokolwiek wybiegł za nim z gospody, zdążył odwiązać konia i odjechać. W pościg ruszyli i caballeros, i żołnierze, ale poszukiwania przerwała burza, na którą zanosiło się niemal od rana. Zdążono tylko sprawdzić, że zbieg nie zjawił się w hacjendzie don Gregorio, a młody Segovia włączył swoich vaqueros do pogoni. Potem wichura i ulewa zapędziły wszystkich pod dachy, a nim minęły, była już głęboka noc.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 24

spędziła noc w gospodzie, razem z don Alejandro opiekując się ranną. Diego nie protestował, bo i tak nie miał zamiaru zmuszać żony do powrotu do domu podczas rzęsistego deszczu. On sam miał pełne ręce roboty w stajni, gdzie umieszczono kilka młodych koni przeznaczonych do ujeżdżenia. Zwierzęta były przestraszone nowym otoczeniem, a hałasy burzy dodatkowo je płoszyły i młody de la Vega, razem z i dwójką vaqueros, potrzebował sporo czasu, by zabezpieczyć je przed pokaleczeniem się o przegrody. Przy tej okazji Diego ostatecznie przekonał się, że jego nadzieje, jakie wiązał z siwawym ogierkiem, spełzły na niczym. Koń był zbyt płochliwy, by dać się wyszkolić podobnie do Tornado.

Jak by jednak nie było, Zorro wyruszył o świcie następnego dnia. Niezależnie od tego, że czuł, iż jest to winny ojcu, miał wątpliwości, czy żołnierzom uda się wytropić jednego człowieka i to w czasie, kiedy wszystkie ślady zostały starte przez deszcz. On nie miał zamiaru, przynajmniej na początku, kierować się tropami. Podejrzewał, że Sanchez poszukał schronienia gdzieś na pograniczu terenów de la Vegów i Segovii, może pomiędzy ziemiami Segovii a Escobedo. Don Gregorio mógł twierdzić, że w jego hacjendzie nie znaleziono uciekiniera, ale z tego, co mówił synowi don Alejandro wynikało, że Sanchez przyjechał na zaproszenie Segovii, więc gdzie indziej miałby on szukać kryjówki, jak nie na terenie jedynej znanej mu osoby.

Jednak kolejne szałasy, do jakich zaglądał Zorro, były puste, a ich wnętrza zdradzały, że nikt tam nie zaglądał od tygodni, może miesięcy. Przy jednym z nich czarno odziany jeździec wypłoszył nawet pumę. Widocznie chata była opuszczona już od tak dawna, że wielki kot uznał ją za rodzaj jaskini i znalazł tam suchy kąt na czas burzy.

Słońce stało już wysoko, gdy Zorro wypatrzył patrol żołnierzy. Ku swemu zaskoczeniu zauważył pomiędzy nimi charakterystyczne, siwe włosy de Soto. Czy chciał się zrehabilitować po sprawie Zafiry, czy też miał inny powód, by ruszyć na poszukiwania, to akurat nie interesowało Zorro, który wolał uniknąć spotkania. Już wycofywał się pomiędzy drzewa, by objechać grupę, kiedy słońce błysnęło nieoczekiwanie jasno na czymś, co de Soto trzymał w ręce. Co to było, Zorro mógł się jedynie domyślać, ale nagły ruch żołnierzy był aż nadto jasną wskazówką. zaopatrzył się w lunetę.

Pogoń ruszyła. Jak na złość, teren był tu dostatecznie płaski, by nie można było szybko zniknąć jej z oczu. To akurat Zorro nie martwiło, Tornado był wystarczająco szybki, by de Soto, z lunetą czy bez, musiał za jakiś czas obejść się smakiem. Problemem było tylko to, że pościg odciągał go od głównego zadania poszukiwania Sancheza. Ale na razie musiał skupić się na jeździe, cwale Tornado i zgubieniu żołnierzy gdzieś za sobą.

Wreszcie miał już pewność, że ścigający zostali wystarczająco daleko w tyle, by nie móc go dostrzec. Zeskoczył z siodła. Tornado prychnął zadowolony i szturchnął go w ramię. Odcinek, jaki przejechali, był w sam raz, by ogier rozładował zniecierpliwienie pobytem w jaskini i teraz domagał się pieszczot i uwagi.

– Spokojnie, spokojnie, Tornado… – Zorro pogładził wierzchowca po nosie. – Zaraz pojedziemy dalej.

Rozejrzał się dookoła. Łagodne zbocze wzgórza nachylało się ku południowi, płynący strumień ocieniały drzewa. Było cicho i spokojnie. Akurat, by odpocząć trochę, nim zbliżą się żołnierze, więc Zorro ruszył w stronę wody.

Za cicho i za spokojnie. Zorro nagle zdał sobie z tego sprawę, będąc ledwie o kilkanaście kroków od krzewów. Stanowczo za cicho. To nie była już wiosna, kiedy na każdym drzewie jakiś ptak usiłował śpiewać głośniej niż pozostałe, ale nawet o tej porze roku dawało się słyszeć ptasie głosy. A tu panowała niepokojąca cisza, tylko strumień w zaroślach szemrał i pluskał.

Tornado prychnął jeszcze raz i tupnął, potem zawęszył i gwałtownie poderwał głowę do góry. Zorro zdziwił się. Mógł się spodziewać, że wierzchowiec zacznie domagać się wody, w końcu słyszał ją przed sobą, ale nie, koń ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.

Przyczyny niepokoju Tornado mogły być tylko dwie. Człowiek? Puma? Zorro przesunął się tak, by koń oddzielał go od krzewów, i dyskretnie odczepił bicz. Teraz był osłonięty przed postrzałem, a dobre, celne uderzenie mogło skutecznie obronić przed każdym z tych zagrożeń, jeśli się znajdzie wystarczająco blisko. Z tyłu nikt się nie mógł podkraść, wypalona słońcem łąka z całą pewnością była pusta. Na razie. De Soto i żołnierze zostali wystarczająco daleko z tyłu, by przynajmniej przez chwilę się nimi nie martwić. Wroga, jeśli tu był, należało szukać w paśmie krzewów oddzielających Zorro od strumienia.

Tornado coraz bardziej się niepokoił i Zorro uspokajająco pogładził go po nosie, jednocześnie obserwując zarośla. Jeśli ktoś się tam czaił, musiał być chyba wykuty z kamienia, bo nie można było dostrzec choćby drgnienia liścia. Więcej, uświadomił sobie Zorro, gdyby ktoś czekał na niego przy strumieniu, musiałby mieć tam swego wierzchowca. A trudno sobie wyobrazić, by koń pozostał obojętny, zwłaszcza że Tornado poderwał właśnie łeb do góry i zarżał dziko.

A więc to nie człowiek. A puma? Jeśli się tam czaiła, nie mogła też być rozdrażniona, bo już by słyszał jej ostrzegawcze pomruki… Wielkiego kota powinien był spłoszyć hałas, kuguary, wbrew przekonaniom części osadników, nie polowały tak chętnie na konie. Puma musiałaby być bardzo głodna, by zaryzykować atak na dorosłego ogiera czy na człowieka, kiedy mogła się bezpiecznie oddalić. A jednak Tornado denerwował się i coraz bardziej niepokoił. W jego rżeniu Zorro słyszał nie gniew czy wyzwanie, a przestrach.

Cokolwiek tam było, musiał to wyjaśnić. Raz jeszcze pogładził Tornado po nozdrzach, by go uspokoić, sprawdził, czy pistolet jest podsypany, i ze szpadą w jednej dłoni, a biczem w drugiej ruszył w stronę krzewów. Nic przed niego nie wyskoczyło, nic nie uciekało. Ciszę podkreślał i monotonny plusk wody w strumieniu, i pobrzękiwanie uprzęży Tornado, który kręcił się niespokojnie za plecami swojego pana. Zorro ostrożnie rozgarnął gałęzie i niemal od razu zobaczył przyczynę niepokoju wierzchowca.

To miejsce musiało powstać ostatniej zimy, po wyjątkowo gwałtownej ulewie. Nagły i bardzo obfity deszcz musiał wzburzyć potok, a ten zniszczył kępę drzew rosnących na jego brzegu, wyrywając je i łamiąc, a przy tym nanosząc piasek. Tam, gdzie pozostały resztki połamanych pni, wyrosły już młode pędy, cienkie i podbarwione na zielono, ale pośrodku utworzyła się polanka, słabo zarośnięta i bezpiecznie skryta wśród drzew. Idealne miejsce na obozowisko.

I obozowisko tam było. Ze swego miejsca Zorro widział ciemną plamę po ognisku, rozrzucone drobne sprzęty, kociołki, siodła, ustawione w kozioł muszkiety… A pomiędzy tym wszystkim ciała ludzi.

Przeszedł przez strumień i stanął na granicy obozowiska. Im bardziej się mu przyglądał, tym bardziej czuł, że zdarzyło się tu coś strasznego. Martwi byli nie tylko ludzie. W cieniu, pod drzewami, leżały konie. Leżało też kilka martwych kruków, a skręcony kłębek futra przy jednym ze zmarłych okazał się kojotem.

– Co ich zabiło? – wyszeptał Zorro. Wyszeptał, bo wobec tych wszystkich ciał zaczynał go ogarniać jakiś irracjonalny lęk.

Tornado raz jeszcze zarżał głośno, jakby potwierdzając obawy swego pana. Dźwięk zdawał się być nienaturalnie ostry i obcy, aż Zorro przytrzymał wierzchowca i pogładził po chrapach, uspokajając jego i siebie. To tylko martwi ludzie, tylko martwe zwierzęta, uspokój się Zorro, powtarzał sobie, widziałeś to już dziesiątki razy.

Nieco pomagało. Jemu, nie Tornado. Koń wciąż tulił uszy i dreptał, rozdarty pomiędzy posłuszeństwem rozkazom pana a instynktem, który nakazywał mu ucieczkę. Jednak Zorro, zmuszony skupić się na kontroli spłoszonego wierzchowca, uwolnił się od tego bezmyślnego odruchu, by jak najszybciej opuścić obozowisko. Zaczepił wodze Tornado o gałąź i znów zwrócił się w stronę obozu, tym razem usiłując dostrzec detale, które mogłyby mu pomóc w zrozumieniu, co się tu wydarzyło.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 12

Muszkiety były zestawione w kozioł, ale tylko jeden. Drugi został rozrzucony, broń rozsypała się na boki, jakby ktoś na nią wpadł i nie dbał, co tratuje. Dwa kociołki leżały porzucone, obrócone do góry dnem, jakby coś z nich wylano czy rzucono nimi. Namioty pod drzewami także zostały poprzewracane i pozrywane. Wszystko to, wraz z pozami, w jakich zastygły ciała ludzi, poskręcane, z rozrzuconymi szeroko rękoma, nasuwało myśl, że jeśli nawet umarli szybko, nie była to bezbolesna śmierć. Takiego bólu musiały doświadczyć też konie, bo choć dwa wciąż leżały pod drzewami, to pozrywane rzemienie i stratowane krzewy świadczyły, że było ich tam więcej. Zorro podejrzewał, że ich ciała są gdzieś w zaroślach, gdzie popadały, uciekając przed dręczącym je cierpieniem. Pośrodku obozu plama po ognisku była czarna, w jej środku nie było białego popiołu, choć dookoła leżały resztki zwęglonych gałęzi, dosyć grubych, by taki popiół powstał. Za to na pobliskim kocu dostrzegł biały nalot. Noce były ciepłe, rosa nie opadała ani wieczorem, ani rano, a ostatnio wiał silny wiatr. Ogień tutaj musiał palić się dosyć długo, już po burzy, ale wygasł i wiatr rozwiał popioły.

Kto tu obozował? Co ich zabiło? Zorro powoli okrążył obozowisko, nie przejmując się tym, że mogą zjawić się żołnierze. Najbardziej przerażające były nie powykrzywiane twarze zmarłych, nie ich zastygłe w szpony dłonie, ale martwe zwierzęta, kojot i kruki, leżące pomiędzy ciałami i panująca dookoła cisza. Jej przyczynę zrozumiał dopiero wtedy, gdy przy jednym z koców zobaczył kolejny kłębek piór – martwego drozda. Z nagłą zgrozą uświadomił sobie, że cokolwiek zabijało w tym miejscu, nie czyniło rozróżnienia pomiędzy człowiekiem, koniem czy drobnym śpiewakiem. A to oznaczało, że on, Zorro, może tylko liczyć na to, że to coś, czymkolwiek było, przestało już działać. Jeśli nie, zagryzł wargi w nagłej konsternacji, to wchodząc na teren obozu skazał się na śmierć. Na wszelki wypadek pospiesznie przepłukał usta wodą ze strumienia, zmoczył chustkę i przycisnął do twarzy. Martwe ptaki sugerowały, że trucizna zabijała przez oddech, więc mógł chronić się przed nią mokrą tkaniną, tak jak przed dymem. Miał ochotę odwrócić się i uciec, ale te zagadki i te śmierci były teraz ważniejsze. Musiał zrozumieć, co to było, inaczej mogło uderzyć ponownie, gdzie indziej. Jeśli już się zatruł, musiał odkryć tę truciznę i ostrzec Los Angeles.

Ciemny kształt za drzewami przyciągnął jego uwagę. Podszedł tam szybko. Za krzewami stał wóz z drewnianą budą, znajomy wóz. Nie musiał odsuwać kotary w jego tylnych drzwiach, by wiedzieć, kogo może jeszcze znaleźć. Zajrzał jednak, zaczepiając tkaninę o bok drzwi. Correna był na posłaniu. Wyprężone ciało, krew z pianą zastygłe na wargach, szeroko otwarte oczy świadczyły o bólu, jaki wycierpiał. Zafira leżała obok, zwinięta w kłębek, z jedną dłonią wciąż wczepioną w krawędź posłania. Nie widział jej twarzy i był z tego zadowolony.

W wozie było duszno, tak duszno, że Zorro zobaczył nagle srebrne iskry rozbłyskujące gdzieś przed oczyma. Cofnął się na zewnątrz i ruszył do strumienia, ale rozbłyski nie słabły, a do nich dołączył się nagły szum w uszach, a potem zawroty głowy. Odrzucił chustkę i padł na kolana przy wodzie. Sięgnął do niej, chcąc zmoczyć twarz, i zamarł. Pod krzewami na drugim brzegu leżał martwy kojot.

Obrazy wirowały w umyśle Zorro. Ciało Correny, obok martwa Zafira, przewrócony kubek na podłodze, przy jej sukni ciemna plama na deskach po ziołowym naparze. Kociołek w popiołach ogniska, półzwęglone resztki gotowanej fasoli rozbryźnięte dookoła. Obok ciała mężczyzny porzucony talerz, także z zaschłymi resztkami, ubranie zmarłego poplamione jedzeniem. Kojot po drugiej stronie wody. Martwy koń z łbem zadartym tak, że niemal sięgał nim zadu. Padłe krowy na pastwisku, z podobnie wykręconymi głowami. Popłoch w stadzie, ryczące, obolałe zwierzęta. Mokra tkanina w jego dłoni, wilgoć w ustach, słodki smak płynu… Zabijała woda, nie powietrze. A on, próbując się chronić, sam się zatruł.

– Tornado! – Chciał zawołać, ale nagle zabrakło mu siły i z gardła wydobył się tylko ochrypły szept. – Tornado!

Koń poderwał łeb w górę i nastawił uszu. Potrząsnął łbem, postąpił krok w stronę swego pana i zatrzymał się, gdy napięły się zaczepione o gałąź wodze.

– Tornado! – Zorro wyciągnął rękę, nie mogąc wstać.

Szarpnięcie, potem drugie. Obrót w bok. Łańcuszki zadzwoniły, aż wreszcie rzemień ześlizgnął się z sęka. Wierzchowiec podszedł i klęknął, pozwalając Zorro wciągnąć się na siodło.

– Do domu, Tornado – polecił. – Do domu!

Koń posłusznie ruszył. Początkowo stępa, potem przyspieszył do wyciągniętego kłusu. Zorro, wczepiony w łęk siodła, nie protestował, choć każdy krok odbijał się echem w jego głowie. Zawroty narastały, dołączyły do nich coraz silniejsze nudności. Jakimś w miarę przytomnym ułamkiem umysłu analizował, że martwi w obozie Correny nie wymiotowali, i zastanawiał się, czy to dobry, czy zły objaw.

Droga do jaskini wiodła wzdłuż strumienia i nieoczekiwanie Tornado zatrzymał się jak wryty. Pod drzewami biwakowali żołnierze z garnizonu, ci sami, którzy pogonili za Zorro parę godzin temu.

– Zorro! – Sepulveda zorientował się pierwszy.

De Soto poderwał się na równe nogi.

– Brać go! – krzyknął.

Żołnierze rzucili się posłusznie do broni, Zorro jednak zmusił się, by wyprostować się w siodle.

– Strumień jest zatruty, ! – zdołał krzyknąć. – Płynie w nim trucizna!

De Soto zamarł na moment, podobnie jak jego ludzie. To wystarczyło Zorro. Przechylił się w siodle i ponaglił Tornado, aż ogier poderwał się do galopu. Za jego plecami huknął strzał, potem drugi, ale zaraz drzewa zasłoniły biwak i żołnierzy.

Dalsza droga zatarła się w umyśle Zorro. Pamiętał słabo, że zaczął się ból, piekący i rwący wnętrzności. Zawroty głowy przychodziły i odchodziły falami. Tornado zwolnił do stępa, a on trzymał się łęku siodła w obawie, że spadnie.

Wreszcie jednak znalazł się w jaskini i zsunął się z siodła. Nie mógł ustać na nogach. Pod ścianą stał kubeł z wodą, przygotowany dla Tornado. Zorro chciał zmoczyć sobie twarz, ale nagle uświadomił sobie, że jego rękawice mogły być też przesiąknięte trucizną. Zerwał jedną, a potem… potem była tylko ciemność.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 19Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 21 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *