Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 9

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Przyszłość zapowiada się ciekawie, i to bardzo. A na razie alcalde musi wyciągnąć wnioski z tego, co się wydarzyło.

Jeszcze raz dziękuję za komentarze!

Rozdział 9. Nowe prawo

Kiedy wjechał na plac w Los Angeles, więcej niż połowa mieszkańców pueblo, mimo pory sjesty, tłoczyła się na werandzie gospody. Między strojami i koszulami ów można było dostrzec niebieskie mundury żołnierzy.

– Co się stało? – Diego zapytał pierwszego napotkanego człowieka.

– Napad był… – Zagadnięty nie odwrócił się od okna, jakby wewnątrz gospody rozgrywało się coś niezmiernie ciekawego.

Diego zdołał zajrzeć nad jego głową i przekonał się, że faktycznie, wewnątrz działy się interesujące rzeczy.

De Soto, ubrany w mundur i z lekka poczerwieniały, przesłuchiwał właśnie sierżanta. Sam zaś, zmizerowany, z twarzą poznaczoną zadrapaniami i sińcami, opowiadał, jak musiał wprowadzić desperados do garnizonu.

– …musiałem wejść do waszego gabinetu, alcalde, i wziąć klucze… – mówił.

Diego cofnął się od okna i ruszył do drzwi kuchennych. Zeznania sierżanta były ważne, ale jeszcze ważniejsze będą decyzje de Soto. Jeśli chciał je usłyszeć, lepiej, by był wewnątrz sali gospody.

Był już w kuchni, gdy ktoś go złapał za rękaw. Bez zaskoczenia zorientował się, że to Felipe, który przyjechał rano do pueblo, trochę po to, by spotkać się z Aną, a po części, by obserwować, co się dzieje w garnizonie. Teraz wręczył Diego świstek papieru, zapisany równym, zgrabnym pismem.

– Dzięki, Felipe – uśmiechnął się młody de la Vega. Chłopak wysłuchał całych zeznań sierżanta, pilnie notując, i teraz wręczył mu te zapiski. – Proszę, proszę… – Diego uniósł brwi.

Część notatek nadawała się do artykułu w Guardianie, ale teraz interesujące było co innego. Nieproszeni towarzysze Mendozy określali siebie jako rewolucjonistów, jeden z nich wymienił nazwisko Correny. To było istotne…

skończył już mówić i teraz sala w gospodzie rozbrzmiewała szmerem rozmów. Nikt jednak nie zwracał się bezpośrednio do sierżanta, ani nie pytał alcalde. De Soto popijał wino, wyraźnie zamyślony i pozornie obojętny na panujący dookoła gwar. Zapewne chciał coś ogłosić, ale potrzebował czasu, by wyglądało to na decyzję podjętą po długim namyśle.

Wreszcie wstał, a w sali zapanowała cisza. Diego zauważył, że Ignacio mimo wszystko cieszył się pewnym szacunkiem mieszkańców. Ramone musiałby stukać, dzwonić czy krzyczeć, by pozwolono mu mówić.

– Po rozważeniu wszystkich okoliczności – przemówił alcalde – chcę oznajmić, że sierżant nie jest winny dezercji, niedbałości czy współpracy z bandytami.

odetchnął głęboko i zamrugał oczyma, jakby przepędzając nieoczekiwane łzy.

– Po drugie – mówił dalej de Soto – ponieważ za ujęcie trzech z pochwyconych bandytów są wyznaczone nagrody, sierżant otrzyma z nich trzecią część, jako ten, który najbardziej przyłożył się do aresztowania, oraz w uznaniu za swoją odwagę i poświęcenie.

Sierżant wyprostował się dumnie i poprawił kurtkę mundurową. Jeśli przed chwilą był szczęśliwy i pełen wdzięczności, tak teraz jeszcze pękał z dumy.

– Dwie trzecie nagrody zostaną podzielone pomiędzy pozostałych żołnierzy z patrolu – dokończył alcalde.

Munoz i dwaj inni żołnierze wyprostowali się gwałtownie.

Diego nie mógł się nie uśmiechnąć. Mendozie bardzo się ta nagroda należała, tak samo jego kolegom. A Ignacio postąpił bardzo mądrze, oddając ją żołnierzom. Ich lojalność wobec niego rosła, będą też zmotywowani do lepszej służby… Uśmiech młodego de la Vegi przybladł. Od niechęci żołnierzy do alcalde zależało bardzo wiele.

– Nagroda zostanie wypłacona, jak tylko gubernator przyśle pieniądze.

, alcalde! – przytaknęli unisono żołnierze.

– Co się tyczy pochwyconych bandytów… Szafot ma stanąć do wieczora, egzekucja odbędzie się jutro rano. – De Soto niedbale strzepnął rękawiczkę.

Zebrani w gospodzie spoważnieli, szepty i śmiechy gdzieś z tyłu, w tłumie, zamarły. W nie przyjmowano obojętnie wyroków śmierci.

– Wybaczcie mi, don Ignacio – odezwał się nieoczekiwanie Diego – ale czy nie byłoby lepiej wpierw przesłuchać pojmanych?

– Co macie na myśli, de la Vega?

– Sierżant wspominał, że mówili oni o jakimś rewolucjoniście, niejakim Correnie. Czy nie byłoby dobrze dowiedzieć się, gdzie ten Correna obecnie przebywa?

De Soto szarpnął brodę z namysłem.

– Perspektywa szubienicy powinna ich nakłonić do zeznań – oświadczył wreszcie sucho. – Powiedz wprost, de la Vega, czego chcesz!

– Byście rozważyli, czy nie warto odesłać tych ludzi do Monterey. Ich wiedza może być cenna także dla gubernatora.

– A ja już myślałem, że chcecie wybronić ich od stryczka – zaśmiał się alcalde.

Diego z powagą pokręcił głową.

READ  Serce nie sługa - Rozdział 11. Negocjacje

– Nie mogę tego powiedzieć… – zawahał się, ale dokończył – don Ignacio.

De Soto przez chwilę przyglądał mu się uważnie, jakby chciał odgadnąć, czy jego dawny kolega mówi poważnie, czy też to jakaś subtelna drwina de la Vegi, aż wreszcie odwrócił wzrok.

– To dobrze, bo egzekucja tak czy tak się odbędzie. Nie mam zamiaru jej odwlekać.

– Ależ alcalde… – odezwał się któryś z .

– Mogę wysłać gubernatorowi zeznania tych łajdaków – prychnął de Soto – ale nie mam zamiaru ryzykować, że się wykpią od stryczka, uciekając gdzieś po drodze. Może to, co powiedzą, pozwoli złapać tego Correnę, ale nie osłabię obrony pueblo, odsyłając z nimi eskortę żołnierzy. Nie, kiedy już jednego straciłem! To chyba jest zrozumiałe?!

Gniewnej tyradzie alcalde odpowiedziały przytłumione przytaknięcia. Bez entuzjazmu, ale też bez niechęci. Argumenty de Soto przemówiły do ludzi. Jeden Diego wydawał się być zasmucony, ale na to nikt nie zwrócił większej uwagi. Wiedziano, że młody de la Vega nie akceptuje egzekucji.

– Sierżancie, wyznaczycie dwóch żołnierzy jako moją asystę – oznajmił jeszcze de Soto. – Będą mi towarzyszyć podczas przesłuchania więźniów. Sami odpocznijcie i dopilnujcie budowy szafotu.

, alcalde!

– Jeśli można – odezwał się Diego – chciałbym, byście mi jeszcze raz opowiedzieli o pewnych detalach waszej przygody, sierżancie…

De Soto usłyszał te słowa.

– A to po co wam, de la Vega? – spytał.

– Artykuł do Guardiana, don Ignacio. Jako dziennikarz i wydawca mam obowiązek zapisywania, co się dzieje w pueblo, a odwaga sierżanta zasługuje na uwiecznienie.

– To zapiszcie także, że już niedługo, dzięki zeznaniom pojmanych, schwytamy tego Correnę i jego pomocnika, Zorro.

W nagle zapadłej ciszy tym głośniej zabrzmiał głos sierżanta.

– Ależ alcalde, Zorro mnie uratował! – zaprotestował Mendoza.

– Wpierw wprowadził was w zasadzkę!

– Nie, alcalde… Przecież mówiłem… Gdyby nie Zorro, ten Paco by mnie zabił…

– No to szkoda, że nie uratował też Garcii, skoro tak mu zależało na pomaganiu! – prychnął de Soto.

– Garcia będzie żył – odezwał się doktor od drzwi.

Zebrani obejrzeli się w tamtą stronę.

– Będzie?!

– Tak – powtórzył lekarz. – Ostrze ześlizgnęło się po żebrze. Gdyby nie wasz protest, sierżancie, ten bandyta by go dobił. A tak wy odciągnęliście mordercę, a Garcia był dość bystry, by udać nieprzytomnego. Stracił sporo krwi, rana jest bolesna, ale powinien wyzdrowieć.

Alcalde chyba był niewrażliwy na ulgę, jaką odczuli zebrani.

– To nie zmienia faktu, że bandyci będą wisieć – oświadczył, wyzywająco spoglądając na młodego de la Vegę, jakby spodziewał się protestu z jego strony. – A wy, de la Vega, zjawcie się jutro. Chcę mieć w następnym wydaniu Guardiana także opis egzekucji.

Odsunął stojącego mu na drodze żołnierza i wyszedł, nim Diego zdążył mu odpowiedzieć. Nie, by chciał to zrobić.

X X X

Następnego dnia w gospodzie doñi Victorii panowała ponura cisza. Sama właścicielka była nieobecna, Antonia i pozostałe dziewczęta przyjmowały i roznosiły zamówienia, ale bez zwykłego wigoru. Tak samo milczący i przygaszeni byli goście, i peoni. Nawet żołnierze z patrolu Munoza siedzieli w ciszy nad kubkami wina. Wczorajszy świąteczny nastrój, wywołany obietnicą nagrody, zniknął po wydarzeniach z ranka tego dnia. Wszyscy starannie unikali spoglądania w stronę okna, za którym widoczny był plac.

De Soto nie miał zamiaru wycofywać się z raz wypowiedzianych słów. Przez całą noc na placu hałasowały młotki i w pierwszych promieniach słońca mieszkańcy pueblo zobaczyli na placu, niedaleko bramy garnizonu, rozłożystą konstrukcję szubienicy. Jednak jeśli alcalde spodziewał się tłumu widzów i oklasków przy wymierzaniu sprawiedliwości, rozczarował się. Mieszkańcy nie mieli ochoty oglądać egzekucji. Chociaż plac nie opustoszał, kiedy zabrzmiały werble, to nieliczni obecni w milczeniu obserwowali, jak żołnierze wyprowadzają skazańców z garnizonu, i takim samym posępnym milczeniem przyjęli krótką mowę de Soto. Niestety, potem było tylko gorzej. Alcalde musiał zarówno zaplanować sobie pouczające widowisko, jak i dobrze zapamiętać, czemu swego czasu nie powiodła mu się egzekucja sierżanta Mendozy. Zapewne dlatego ustawił uzbrojoną wartę dookoła szafotu, jak i nakazał rezygnację z zawodnych, jego zdaniem, zapadni. Tyle tylko, że wcześniej, podczas przesłuchań, obiecał łaskę dla dwóch desperados i ci, widząc, że zostali oszukani, podjęli rozpaczliwą walkę. i dwaj żołnierze, którym de Soto zlecił rolę katów, musieli poradzić sobie ze skazańcami sami, bo pozostali pilnowali szafotu z bronią w ręku. W ten sposób szybkie wymierzenie kary zmieniło się w długie, makabryczne widowisko. Przez cały ten czas ludzie z Los Angeles, choć nie opuścili placu, starali się nie patrzyć w stronę skazanych, a na koniec w milczeniu odeszli do swoich zajęć.

Ta demonstracja nastroju nie spodobała się jednak de Soto.

– Wina! – zażądał, ledwie wszedł do gospody, i na podkreślenie żądania klepnął ręką w blat baru.

Marisa w milczeniu napełniła mu kubek. Alcalde wziął go i przeszedł przez salę, do stołu, gdzie usiadła grupa .

– Możecie mi wytłumaczyć – spytał bez słowa powitania – dlaczego w tak lojalnym, jak mnie zapewniano, Los Angeles, egzekucja kilku rebeliantów jest powodem żałoby, a nie świętowania?

READ  Konsekwencje, rozdział 12

Alcalde… – Don Hernando spojrzał na stojącego. – Czy nie sądzicie, że to było pytanie retoryczne?

– Z jakiego to powodu retoryczne?! – De Soto ze stuknięciem postawił swój kubek i usiadł przy stole. – Czy nie wolno mi dowiedzieć się, czemu mieszkańcy tak zignorowali wymierzanie sprawiedliwości? Mogłoby się wydawać, że popieraliście ich buntownicze idee!

– Nie popieramy. – W głosie Escobedo nie było cienia gniewu czy wątpliwości. – Ale mówiono wam już przecież, alcalde, że mamy w pamięci czasy, kiedy nasi sąsiedzi umierali w ten sposób.

– Tak, pamiętam, ten niesławny Ramone – burknął de Soto i upił łyk wina. – Czy nie za bardzo używacie jego wspomnienia jako wytłumaczenia wszelkich nieprawidłowości w tym pueblo?

Don Ignacio… – westchnął don Alfredo. – Proszę was, nie zaczynajcie starej dyskusji. Ci ludzie niewątpliwie zasłużyli na śmierć. Może i byli rewolucjonistami, ale ważniejsze jest dla nas to, że byli też bandytami, którzy napadli na żołnierzy z garnizonu…

– Ci czterej aresztowani przez patrol Munoza przyznali się nie tylko do przynależności do rewolucjonistów, ale i do kilku napadów na El Camino – podjął wątek de Soto. – O co najmniej jednym z nich słyszeliśmy. No i udowodniono im wyjątkowo okrutne morderstwo w Santa Clara, skąd wyznaczono nagrody…

– Wiemy o tym, don Ignacio. Wiemy też, że wasz wyrok był sprawiedliwy. Jednak, wybaczcie, ale powinniście zauważyć to już poprzednio, przy tamtej bandzie, że w egzekucje, nawet te najbardziej sprawiedliwe, nie budzą entuzjazmu. Bandyci ponieśli karę i na tym sprawa jest dla nas zakończona.

– Otóż nie – oznajmił alcalde. – Nie jest zakończona.

– Jak to?

– Z tego, co zeznali, wynika, że Correna podzielił swoje siły na małe grupki, które mają plądrować tereny Kalifornii, zdobywając pieniądze i zapasy broni i werbując ochotników. Mają także siać zamęt, by podkopać zaufanie mieszkańców do władzy gubernatora i króla.

– Mówiliście to, alcalde – zauważył ostrożnie don Alfredo.

Rzeczywiście, de Soto powtórzył tu to, co wcześniej wygłosił jako uzasadnienie wyroku.

– Owszem. Ale zdaje mi się, że nie dostrzegliście, co to oznacza dla Los Angeles.

– Że w naszej okolicy mogą być jeszcze inne grupy takich desperados rewolucjonistów? – odpowiedział pytaniem don Alfredo. – Tego się domyśleliśmy. Czy jednak nie należy to do zadań garnizonu? Możemy się przygotować na to, że drogi staną się niebezpieczne, a stada będą wymagały ochrony, ale to żołnierze mają nas bronić, alcalde.

De Soto sapnął cicho, jakby zaskoczony tak bezpośrednim postawieniem sprawy.

– Mieliście do nas pretensje, alcalde, że działamy zbyt samodzielnie. – Don Hernando nie potrafił się powstrzymać przed złośliwą uwagą. – W tej sprawie składamy na was zasadniczy ciężar obrony. Oczywiście, jeśli wytropicie większą grupę czy oddział, wspomożemy was, ale na razie to, jak sami zauważyliście, grupki po czterech jeźdźców, wobec żołnierzy praktycznie bezradne.

Przez moment alcalde patrzył na szeroko otwartymi oczyma, ale don Hernando Escobedo uśmiechał się tylko uprzejmie.

– Cóż. – Alcalde odzyskał wreszcie pewność siebie. – W takim razie nie będziecie mieli nic przeciwko temu, co zamierzam jutro ogłosić.

– Nowy podatek? – zapytał Escobedo podejrzliwie.

– Nie. – De Soto oparł się wygodnie o stół. – Jutro, podczas dnia targowego, ogłoszę powszechną kontrolę ruchu w i okolicy.

– To oznacza?

– Obowiązek rejestracji każdego, kto się tu pojawi. Także vaqueros będą musieli z jednodniowym wyprzedzeniem zgłaszać, gdzie przeprowadzają stada.

– A handlarze?

– Roześlę informację do sąsiednich pueblo. Będą mogli pobrać od tamtejszych alcalde listy polecające. Nie, nie! Nie chcę przez to blokować handlu ani ruchu podróżnych na El Camino Real – uspokajał pospiesznie de Soto – ale to może być jedyny sposób, by wyłapać tych bandytów. Jeśli dowiemy się, kto nadjeżdża i skąd, łatwiej znajdziemy obcych.

– Tak, jeśli będziemy przy tym wiedzieli, gdzie są nasi vaqueros – włączył się milczący do tej pory don Alejandro. – Wtedy każde obce ognisko czy ślad wskażą nam desperados. Jedno mnie tylko martwi, alcalde. Co z przejezdnymi?

– Jak to?

El Camino wędrują nie tylko handlarze i kurierzy, ale także osadnicy i inni podróżni. Jak oni będą traktowani?

– Już powiedziałem. – Ugodowy ton de Soto zniknął. – Mogą brać od alcalde innych pueblo listy polecające czy paszporty podróżne. Wiem, iż jest to uciążliwe, ale to jedyny sposób, by odsiać ziarna od plew, don Alejandro.

– Możliwe… – Starszy de la Vega nie kontynuował tematu.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 12 Koniec Ortegi, początek miłości

– To pewne, nie tylko możliwe! – obruszył się alcalde. – Zgodzicie się ze mną, że zatrzymanie pod strażą jednego czy dwóch niewinnych podróżnych będzie niską ceną za możliwość pojmania kilku czy też kilkunastu rewolucjonistów, skłonnych do rabunku czy mordów!

Don Alejandro nie odpowiedział na stwierdzenie, a jego milczenie wyraźnie nie spodobało się de Soto.

– Tak przy okazji, don Alejandro – odezwał się. – Gdzie był Diego dzisiejszego ranka? Prosiłem go…

– Poleciliście mu. – Starszy przerwał alcalde.

Ten wydał z siebie zirytowane westchnienie.

– Przestańcie mnie łapać za słówka! – prychnął. – Miał być dziś świadkiem egzekucji. Skoro spisuje artykuł o tych desperados, powinien widzieć, jak się ta historia zakończyła. Liczyłem, że zamieści w gazecie dokładną relację, a nie będzie się wylegiwał w łóżku.

go poprosiła o pozostanie w domu… – W głosie don Alejandro nie było choćby cienia zdziwienia czy irytacji. – Chyba się nie spodziewaliście, że odmówi żonie…

– Jego żona też powinna tu być!

Alcalde! – sapnął zszokowany . – Nie życzycie sobie chyba, by brzemienna kobieta oglądała takie sceny, jak te dziś rano!

– A czemu nie? W Madrycie przy takich okazjach zbiera się naprawdę liczna publiczność! Wierzcie mi, to, co się zdarzyło, było niczym przy niektórych egzekucjach, jakich byłem świadkiem.

– Wierzymy, alcalde… – Głos don Alfredo był cichy i ponury. – Lecz my tutaj, w w Kalifornii, nie jesteśmy tak wyrafinowaną publicznością, jak w Madrycie. Widzieliśmy już dosyć śmierci. Nie podobają nam się takie widowiska, a jeszcze bardziej nie podobałoby się nam, gdyby musiała na to patrzyć doña Victoria.

– Dobrze, już dobrze… Nie podejrzewałem, że doña de la Vega to taki kruchy kwiatuszek, ale tak mi się zdawało, że Diego nawet kroku nie zrobi bez zapytania się żony o zgodę… – De Soto machnął ręką, jakby pozwalając sobie na zlekceważenie nieobecności młodego de la Vegi.

Alcalde… – odezwał się don Alfredo po chwili ciszy. – Na kiedy wyznaczyliście pogrzeb?

– Jaki pogrzeb?

– Tych desperados.

– Na razie nie planuję żadnego pogrzebu – odparł de Soto chłodno. – Ta szubienica ma jeszcze swoje zadanie do spełnienia. Jutro jest dzień targowy. Chcę, by wiadomość, jak skutecznie wymierzana jest tu sprawiedliwość, rozeszła się szeroko.

alcalde – przemówił don Alejandro. – Nie wątpię, że widok szubienicy może wywrzeć stosowne wrażenie na desperados, ale obawiam się, że równie odstraszający będzie dla przybyłych do kupców. Ponadto mamy lato, zmarłych trzeba jak najprędzej pochować. Nawet jeśli w Madrycie są skłonni zdobić ulice ciałami wisielców, to nie jest to zwyczajem w Los Angeles.

– Zwyczaje w Los Angeles! – prychnął de Soto. – Zwyczaje w Los Angeles! Nie uważacie, że można zmienić te wasze drogocenne zwyczaje?

– Nie na gorsze, alcalde. A pozostawienie zmarłych bez pogrzebu jest najgorszym, jaki może być.

Przez dłuższą chwilę de Soto i starszy mierzyli się wzrokiem. Wreszcie alcalde wstał.

– Tym razem pójdę za waszą radą – oświadczył. – Ale nie spodziewajcie się, że będzie tak zawsze.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 8Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 10 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *