Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 7
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,
Rozdział 7. Desperados
Ku zdumieniu wszystkich w pueblo wydawało się, że po trzech potyczkach z Zorro Ignacio de Soto się poddał. Nie ukarał Sepulvedy i jego żołnierzy za przegrane starcie, a zaraz następnego dnia zasiadł w gospodzie wraz z caballeros, by wspólnie ustalić i obliczyć nowe stawki podatków, i nie zająknął się przy tym ani słowem o jakichś wyrównaniach czy domiarach za wcześniejsze lata. Co więcej, zachowanie don Ignacio także uległo zmianie i nagle przypomniał sobie znowu o uprzejmych powitaniach.
Ta odmiana była tak niespodziewana, że właściwie nikt nie wiedział, co o tym sądzić. Co złośliwsi szeptali po kątach, że alcalde przekonał się, że z Zorro to nie są przelewki, i stchórzył przed następnym spotkaniem, ale takich było niewielu. Mimo wszystko Ignacio de Soto był żołnierzem, dowódcą. Znacznie bardziej popularny był pogląd, że Zorro, publicznie przytapiając de Soto w miejscowej fontannie, przy okazji wlał mu do głowy trochę rozsądku. Albo też obudził ten rozum, jaki zasnął po najeździe bandy Saragosy, i przypomniał alcalde, jak ma się zachowywać w Los Angeles. Tylko nieliczni napomykali po cichu, że Ignacio de Soto, który rzeczywiście jest rozsądniejszy od Luisa Ramone, mógł się tak zmienić nie z powodu jednej kąpieli czy też uświadomienia sobie, że nie wygra z banitą, ale dlatego, że ma nowy, przebiegły plan, jak pochwycić Zorro.
Jaka by jednak nie była tego przyczyna, wszyscy starali się nie komentować tej odmiany zbyt głośno, w nadziei, że przetrwa ona dłużej niż tylko kilka dni czy tygodni. Przyszło im to tym łatwiej, że nieoczekiwanie do Los Angeles zaczęły docierać niepokojące wieści. Przyjezdni i kurierzy coraz częściej mówili o mniejszych i większych bandach desperados, niejednokrotnie mieniących się rewolucjonistami. Meksykiem po raz kolejny wstrząsała wojna, rebelia objęła też ziemie położone bardziej na południe i wydawało się, że fala rozruchów nadciąga teraz nad Kalifornię.
Jeśli więc de Soto miał jakiś sprytny plan pochwycenia Zorro, musiał w powszechnym przekonaniu odłożyć go na razie do lamusa i zapomnieć. Teraz ważniejsze się stało jego pierwsze zadanie – ochrona Los Angeles przed rewolucją, tym bardziej że caballeros otwarcie zwrócili się do swojego alcalde, by powiedział im, jak zamierza poradzić sobie z zagrożeniem. Kiedy więc wysłuchiwał raportów i nowin, każdy mógł zauważyć, że de Soto się niepokoi. Do codziennych obrazków z życia pueblo należały już sceny, kiedy alcalde, z kubkiem wina pod ręką, siedzi nad pokreśloną mapą i w zamyśleniu gładzi swoją bródkę, albo też pisze kolejny list. Od starcia z Zorro i pojawienia się pogłosek o rewolucji wysyłał ich sporo, właściwie każdy kurier zmierzający do Monterey zabierał grubą paczkę. Zgadywano, czy prosi gubernatora o dodatkowe wsparcie, czy raczej chwali się, że póki co w Los Angeles panuje względny spokój, ale można było spostrzec, że alcalde był zdeterminowany, by utrzymać ten stan rzeczy. Żołnierze pod dowództwem Mendozy, Rojasa i Sepulvedy spędzali większość dnia w siodłach, na zmianę patrolując okolice pueblo od świtu do zmroku. Ostatni oddział wracał do garnizonu zwykle sporo po zachodzie słońca. Ci, którzy szczęśliwym trafem dysponowali wolną chwilą w gospodzie, zarzekali się, że gdyby nie pomoc doñi Victorii, a raczej pakowane im na drogę zawiniątka z enchiladas señory Antonii, nie daliby rady pełnić tak intensywnej służby. A i tak zmizernieli wszyscy. Zwłaszcza Mendoza z nieszczęśliwą miną pokazywał skrócone paski i luźne fałdy munduru. Jednak de Soto był nieubłagany. Żołnierze byli tutaj, by zapewnić bezpieczeństwo pueblo, a dokonać tego mogli tylko strzegąc terenów dookoła Los Angeles.
Po okolicy jeździł także Zorro. Z doświadczenia wiedział, gdzie można było najłatwiej się ukryć i gdzie zwykle grupy desperados zakładały obozowiska, więc przeszukiwał te miejsca, by upewnić się, że nikt nie zagraża Los Angeles. Starał się przy tym unikać żołnierzy. Nie raz i nie dwa widział ich gdzieś w dolinie, ale wtedy skręcał i zmieniał drogę, by pozostać niezauważonym. Nie chciał kusić losu i prowokować ich do daremnych pościgów.
Zorro niepotrzebnie się obawiał. Dla garnizonu w Los Angeles wszystko, co nie było tropieniem band, zeszło na dalszy plan, więc nawet jeśli pojawiał się gdzieś w pobliżu, żołnierze z patrolu starannie udawali, że go nie widzą. Robili tak nie tylko Rojas, ale i ludzie Sepulvedy. Zwłaszcza oni, bo lekcja, jaką otrzymali po próbie zbierania podatków, nie poszła na marne. Początkowo różnica pomiędzy talerzami, jakie señora Antonia stawiała od tamtego wieczoru przed kapralem Sepulvedą a Navarrą nie była może zbyt oczywista, ale by ją dostrzec wystarczyło spróbować znajdującego się na nich dania. Tak samo jak wina, jakie zjawiało się na żołnierskim stole. A gdyby ktoś był pozbawiony zmysłu smaku i węchu, musiałby się domyślić po zachowaniu Antonii, Pilar czy Marisy, że kapral i część jego ludzi nie są obecnie mile widziani w gospodzie doñi. Sepulveda wpierw się obraził, a potem spróbował pokłócić się z señorą. Koledzy z oddziału usadzili go jednak szybko, wyjaśniając po raz kolejny, w dobitnych słowach, że ktoś, kto tak otwarcie żałuje, że nie schwytał Zorro, i nie krzywi się na myśl, że miał wyrzucić z domu ubogiego rolnika z rodziną, nie ma w Los Angeles szans na lepszy posiłek, dobre wino czy przyjazną obsługę. Na tyle to poskutkowało, że kiedy jednego dnia patrolowi prowadzonemu przez Sepulvedę przypadkowo przeciął drogę czarno odziany jeździec, kapral zaklął i zabronił ruszać za nim w pogoń. Ku zaskoczeniu Sepulvedy, kiedy po powrocie zameldował o tym alcalde, de Soto rzucił tylko kilka nieprzyjemnych uwag o żołnierskiej niedbałości i właściwym pojmowaniu rozkazów i wrócił do odmierzania odległości na mapie. Za to przy kolacji Marisa uśmiechała się znacznie przyjaźniej, a nawet zgodziła się na niewielką, nieplanowaną dolewkę wina, by pocieszyć zmęczonych wojaków.
Okazało się jednak, że alcalde nie zignorował tego raportu, a jedynie powstrzymał się od uwag, kiedy byli w gospodzie. Za to następnego dnia o świcie, podczas odprawy, kapral Sepulveda i jego ludzie wysłuchali długiej tyrady pod swoim adresem. Przy tej okazji dostało się też i pozostałym żołnierzom, gdyż de Soto uznał za stosowne zachęcić ich w ten sposób do pogoni za banitą. Wprawdzie Mendoza, Rojas i reszta z dawnej obsady garnizonu nie wierzyli jego stwierdzeniu, że Zorro jest w zmowie z grasującymi w okolicy bandytami, ale stało się jasne, że alcalde spodziewa się po swoich ludziach, że nie powtórzą błędu Sepulvedy.
Przemowa de Soto okazała się skuteczna na tyle, że kiedy niedługo potem Navarra zauważył przemykający doliną czarny cień, zwrócił na niego uwagę dowódcy. Sierżant Mendoza westchnął boleściwie, słysząc słowa szeregowca. Bardzo nie miał ochoty ścigać Zorro. Rozejrzał się po podwładnych i spostrzegł, że podzielają jego zdanie. Żaden żołnierz się nie łudził, że uda im się doścignąć banitę. Ponad milę do przejechania, otwarta przestrzeń, niewielkie kępy drzew – zanim przebyliby połowę tej drogi, banita spostrzegłby ich i zniknął, jak to miał w zwyczaju. Przy tym dzień był letni, gorący, nie zanosiło się na deszcz. Pościg w taką pogodę oznaczał szybką jazdę, wysiłek i zmęczenie dla wierzchowców i dla jeźdźców, w dodatku daremne. Lepiej było udać, że się nic nie widziało, skręcić w drugą stronę i sprawdzić, czy tam nie ma czegoś interesującego. Zwłaszcza że w tym kierunku stok prowadził zachęcająco do ciemnego pasma drzew, niewątpliwie strumienia, gdzie będzie można znaleźć cień i ochłodę.
Okazało się jednak, że cień i ochłoda zwabiły nad strumień nie tylko żołnierzy. Dowodzony przez Mendozę patrol był już niedaleko upragnionych drzew, gdy Munoz wypatrzył, że pod ich koronami ktoś się porusza. Jeśli sierżant miał złudzenia, że to jacyś strudzeni podróżni szukali ulgi i schronienia przed skwarem, rozwiała je salwa pistoletowa, jaką przywitano w chwilę później jego ludzi.
Żołnierze z garnizonu Los Angeles mieli sporo szczęścia, że ta kanonada była i krótka, i niecelna. Mimo spłoszonych koni oraz własnego zaskoczenia i przestrachu odpowiedzieli ogniem, na co znad strumienia wyjechało kilku obszarpanych mężczyzn. Desperados przejechali tuż koło oddziałku, ostro poganiając konie. Któryś z nich wypalił jeszcze na oślep, jakby dla odstraszenia przeciwników, ale ani on, ani jego towarzysze nie zatrzymali się i nie podjęli walki.
Jeśli bandyci sądzili, że w ten sposób zdołają umknąć i zniechęcić żołnierzy do pościgu, łudzili się, patrol bowiem ponaglił wierzchowce i ruszył za nimi. Czterech mężczyzn przeciwko sześciu, podobnie uzbrojeni – tu żołnierze mieli szansę, by odnieść zwycięstwo. Tym bardziej że konie bandytów były z jakiegoś powodu zmęczone i wprawdzie na początku, ostro popędzane, zdążyły trochę się oddalić, ale teraz z każdą chwilą słabły i zwalniały. Ścigani mieli co prawda jeszcze kilka nabitych pistoletów i ostrzeliwali się przez kawałek drogi, ale pogoń skończyła się tak, jak się skończyć musiała. Zmęczone konie zbiegów były zbyt powolne, a żołnierze zbyt chętni do walki. Po dłuższej gonitwie i chwili szamotaniny, czterech desperados siedziało na ziemi pod czujną strażą żołnierzy i dopiero wtedy zwycięzcy spostrzegli, że sierżant Mendoza gdzieś zniknął.
Nikt nie zauważył, gdzie i kiedy to się stało. Bandyci, bo nie zwracali uwagi na liczebność ścigających, żołnierze, bo byli skupieni na uciekinierach. Po prostu zaczęli pościg w sześciu, a ukończyli go w pięciu. Nikt też się zbytnio zniknięciem sierżanta nie przejął. Mendoza nie przepadał za fizyczną przemocą, nie walczył, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Miał dobrego konia, ale zwierzę, obciążone nieco bardziej niż inne, prędzej się męczyło. W dodatku sierżant nie był najsprawniejszym jeźdźcem, nie zawsze udawało mu się zmusić wierzchowca do rozwinięcia pełnej szybkości, a sytuacje, kiedy jego koń się płoszył, szedł w drugą stronę niż powinien czy wręcz stawał, były już garnizonowymi anegdotami. Munoz i jego koledzy założyli więc, że ich dowódca wyjedzie za chwilę zza stoku, złoszcząc się na uparte zwierzę, pochwali ich za pojmanie desperados i razem ruszą do Los Angeles.
Tak się jednak nie stało. Czas mijał, a sierżant nie nadjeżdżał. Jeńcy zaczęli się wiercić. Pięciu na czterech to był dość wyrównany stosunek sił i przy odrobinie szczęścia bandytom mogła się powieść próba uwolnienia. Rad nie rad Munoz nakazał wpakowanie pojmanych na siodła i odjazd do Los Angeles. Doszedł do wniosku, że jeśli sierżant zgubił się po drodze i szukał swego oddziału, w końcu musiał zawrócić do pueblo, chociaż żołnierzowi robiło się nieprzyjemnie zimno na myśl, jak na to zdarzenie zareaguje alcalde.
Z wysokości wzgórza, bezpiecznie chroniony cieniem drzewa, Zorro z satysfakcją obserwował kawalkadę żołnierzy i ich jeńców, zmierzającą w stronę Los Angeles. Wyglądało na to, że wydarzenia potoczyły się lepiej, niż oczekiwał. Był pewien, że mimo demonstracyjnie okazywanej przez de Soto obojętności, Sepulveda odebrał poprzedniego dnia solidną burę od alcalde za rezygnację z pościgu, mógł więc spodziewać się przynajmniej próby pogoni przy następnym spotkaniu. Z drugiej strony on sam może nie został zbesztany za podjeżdżanie w pobliże żołnierzy, ale wymowne spojrzenie Victorii starczyło za całą awanturę i skutecznie przypomniało mu o ostrożności. Toteż tego ranka, gdy tylko zdał sobie sprawę, że niedaleko są żołnierze, ukrył się przy szlaku, chcąc starym sprawdzonym sposobem przepuścić potencjalny pościg przed siebie. Jednak przez to nie widział całego starcia, a gdy usłyszał strzały i zawrócił, ścigający i ścigani znikali już za zboczem wzgórza.
Wyglądało na to, że żołnierze poradzili sobie lepiej, niż można było tego oczekiwać, wiedząc, jakie mają kłopoty z walką w pueblo. Zorro po raz kolejny uświadomił sobie, jakim jest szczęściarzem, mając za żonę i sojuszniczkę kogoś tak sprytnego jak Victoria. Jednak teraz nie była to pora na rozważania. Patrol kierował się w stronę Los Angeles, więc on także ruszył. Lepiej byłoby, by powrót żołnierzy do Los Angeles był obserwowany przez Diego de la Vegę, a w tym celu musiał zdążyć z hacjendy do pueblo. Na szczęście żołnierze oszczędzali konie i nie spieszyli się. Zorro ponaglił Tornado, wybierając najprostszą drogę do ziem de la Vegów. Może nawet uda mu się napisać o tym patrolu artykuł.
X X X
Diego de la Vega przystanął niedaleko biura alcalde. Z tego miejsca miał doskonały widok na bramę garnizonu i mógł słyszeć wszystko, co będzie powiedziane. Spodziewał się powrotu patrolu znacznie wcześniej i zastanowił się przelotnie, co zatrzymywało ich tak długo. On sam się zjawił w Los Angeles zaraz po sjeście, a teraz było już późne popołudnie, kiedy żołnierze przejechali powoli pod bramą pueblo.
Nie było jednak czasu na pytanie. De Soto wyszedł na ganek przed biurem akurat w chwili, gdy Munoz zsuwał się z siodła.
– A więc?
– Szeregowy Munoz melduje powrót z patrolu, alcalde! – Żołnierzowi udało się wykrzesać z siebie odrobinę sprężystości. – Melduję, że po wymianie ognia i pościgu zatrzymaliśmy czterech desperados.
– Widzę… – De Soto przyjrzał się uważnie powiązanym więźniom. – Szeregowy, gdzie jest sierżant Mendoza?
– Sierżant…? Eeee… To znaczy… On… – zaczął jąkać się Munoz.
– Nie ma go w pueblo, jeśli o to chcieliście zapytać, szeregowy. – De Soto poinformował żołnierza zirytowanym tonem.
Diego wyprostował się, zaalarmowany. Mendozy nie ma w pueblo! Jak on mógł to przegapić?! Na to drugie pytanie znał odpowiedź. Tam, na wzgórzach, założył, że sierżant jedzie przodem, że zniknął mu już z pola widzenia. Nie policzył, ilu żołnierzy brało udział w ujęciu bandytów. Kiedy widział patrol, Mendoza z całą pewnością nim dowodził, Zorro bez trudu rozpoznawał jego korpulentną sylwetkę. Ale kiedy już ruszali w stronę pueblo… Z nieprzyjemnym dreszczem Diego uświadomił sobie, że nie widział sierżanta wśród żołnierzy. Teraz już wiedział, czemu Munoz i pozostali tak zwlekali z powrotem – czekali, by Mendoza do nich dołączył.
De Soto nie miał takich rozterek.
– Gdzie się rozstaliście z sierżantem, szeregowy? – spytał ostro.
– W czasie pościgu, alcalde. – Munoz wyprostował się odruchowo.
– Jak?
– Nie wiem, alcalde… Byliśmy pod ostrzałem. Kiedy doścignęliśmy bandytów, sierżanta z nami już nie było.
– Szukaliście go?
– Tak. Czekaliśmy, aż do nas dołączy, a gdy się nie zjawiał, cofnęliśmy się do miejsca, gdzie natknęliśmy się na bandytów.
– I?
– Nigdzie ani śladu, alcalde…
– Możecie mi wyjaśnić, Munoz, czemu to czekaliście?
– Sierżant nie jeździ najlepiej… – Munoz był wyraźnie nieszczęśliwy. – Myślałem, myśleliśmy, że jego wierzchowiec nie chce galopować…
– Że Mendoza się wlecze z tyłu, tak?
Zbolała mina żołnierza była jedyną odpowiedzią.
De Soto westchnął.
– Odprowadzić więźniów do aresztu – polecił. – Zadbać o konie. Jesteście na dziś zwolnieni z wart.
– Gracias, alcalde… Ale… sierżant…
– Sierżant Mendoza będzie się tłumaczył ze zgubienia oddziału, kiedy wróci – warknął de Soto i odszedł do swego gabinetu.
Munoz patrzył za nim przez chwilę, aż wreszcie z westchnieniem skierował się do bramy garnizonu.
– Mogę wam przeszkodzić? – odezwał się Diego.
– Kto? A, don Diego!
Uśmiech żołnierza był szczery. Może nie był tak zaprzyjaźniony z młodym de la Vegą jak sierżant, ale odnosił się do niego bez niechęci. Diego nieraz zastanawiał się, na ile wpływ ma tu jego osobisty wdzięk, a na ile to, że żołnierz doskonale wiedział, iż opłaca mu się być uprzejmym dla kogoś, kogo żona dysponowała najlepszą kuchnią w Los Angeles.
– Chciałbym mieć trochę więcej informacji do Guardiana o tych bandytach, no i słyszałem waszą rozmowę z alcalde – wyjaśnił Diego. – Możecie mi coś więcej powiedzieć, co się mogło stać z sierżantem?
– Nie… – Munoz spochmurniał. – Mam nadzieję, że to nic poważnego. W końcu, gdyby spadł, znaleźlibyśmy go. Cofnęliśmy się aż do obozowiska bandytów, ale sierżanta nigdzie nie było.
– Jeśli koń mu się spłoszył…
– Myślicie, że go poniósł? To możliwe. Ale jeśli tak, to miał dosyć czasu, by go opanować i dogonić nas po drodze…
Diego pokręcił głową. Rzeczywiście, Mendoza powinien był dogonić swój patrol, nim ten dojechał do rogatek Los Angeles. Skoro tak się nie stało, coś musiało mu w tym przeszkodzić.
Victoria właśnie wyszła na werandę gospody.
– Muszę jechać do domu, Vi – usprawiedliwił się pospiesznie Diego.
– Co się stało?
– Mendoza nie wrócił z patrolu.
Doña de la Vega zerknęła zza ramienia męża na bramę garnizonu. Stąd można było dostrzec część wewnętrznego dziedzińca i krzątających się przy koniach żołnierzy.
– Jak to nie wrócił? – spytała.
– Ruszyli w pościg za desperados, Mendoza gdzieś zniknął. Byłem w pobliżu, ale też niczego nie zauważyłem…
– Rozumiem…
– Pół biedy, jeśli tylko sierżant błąka się gdzieś po okolicy, konno czy pieszo, ale jeśli coś mu się stało…
– Rozumiem, Diego – powtórzyła. – Jedź.
– Nie czekaj na mnie, dobrze?
– Nie martw się o mnie – odpowiedziała Victoria z pewnością w głowie. Pewnością, której wcale nie czuła.
X X X
Mimo wszystko Victoria miała zamiar dotrzymać obietnicy danej Diego i nie wyczekiwać w nocy jego powrotu. Wiedziała, że będzie szukał sierżanta tak długo, aż go nie odnajdzie, i spodziewała się, że wróci bardzo późno, a raczej bardzo wcześnie rano. Jednak nie przewidziała, że kto inny zauważy nieobecność Diego.
Przy kolacji señora Mercedes była dziwnie niespokojna. Nie słyszała, co do niej mówiono, nie miała apetytu i co rusz popatrywała w stronę holu, jakby spodziewając się, że zaraz ktoś zjawi się w hacjendzie. Było to tak nietypowe zachowanie, że aż zwróciło uwagę don Alejandro.
– Co się dzieje, Mercedes? – spytał, kiedy po raz kolejny zignorowała, co do niej mówił.
– Nic, nic… – odparła nieprzytomnie.
Starszy de la Vega nie nalegał, ale gdy po kolacji Mercedes wciąż wydawała się być nieobecna, powrócił do tematu. Tym razem skutecznie.
– Wolałabym tego nie mówić, Alejandro… – Señora sprawiała wrażenie zażenowanej.
Siedziała wraz ze starszym de la Vegą w ogrodzie, przy karafce dobrego wina i drobnych przekąskach. Victoria wolała pozostać w salonie, jednak otwarte drzwi i okna sprawiały, że doskonale słyszała.
– To, mimo wszystko, rodzinna sprawa, a ja jednak jestem obca…
– Mercedes, jesteś moim gościem i moją przyjaciółką – nalegał don Alejandro. – Jeśli cokolwiek leży ci na sercu, proszę, powiedz.
– Tak, ale…
– Tak?
– To może być dla ciebie niezbyt miłe…
– Och, Mercedes, Mercedes… Cóż to takiego? Zniosę to jak mężczyzna – zaśmiał się caballero.
– Chodzi o Diego…
Zaalarmowana tymi słowami Victoria zaczęła się przysłuchiwać uważniej rozmowie. O co mogło chodzić señorze?
– Cóż takiego znowu zmalował ten nicpoń, mój syn?
– Nie było go dziś na kolacji – odparła Mercedes ostrożnie. – Widziałam, że odjeżdża z pueblo przed wieczorem, ale nie zjawił się na kolacji i nie zostawił wiadomości, gdzie jest.
– Pewnie siedzi na wzgórzu z lunetą.
– Co wieczór? W ciągu dnia też znika, i to nieraz, zauważyłam to.
– Mercedes, Diego ma naprawdę sporo zajęć. Jeśli mi nie pomaga, to jest u padre Beniteza, jeśli nie uczy dzieci w przykościelnej szkółce, to przygotowuje gazetę. A jeśli ma jeszcze wolną chwilę, to prowadzi swoje eksperymenty i badania. Skoro znika ci z oczu w ciągu dnia, to znaczy, że siedzi gdzieś z notesem i pisze. Albo maluje. Albo znów miesza te swoje proszki, czy co tam może robić jako chemik. Naprawdę, nie ma w tym nic podejrzanego, cokolwiek byś o tym nie myślała.
– To ty tak mówisz, Alejandro – westchnęła Mercedes. – Mam nadzieję, że się nie mylisz. Wiem, że dobrze wychowałeś tego chłopca, ale…
– Ale… – Głos starszego caballero był znacznie chłodniejszy niż przed chwilą.
– Alejandro, nie oszukujmy się. Diego już zdążył udowodnić, że nie ma oporów przed łamaniem zasad, konwenanse są mu obce i wiecznie szuka innego życia niż to, jakie toczą jego rówieśnicy w Los Angeles. Masz prawo być dumny, gdy twój syn prowadzi gazetę czy poświęca swój czas na pomoc w kościele, ale czy pomyślałeś, że ta jego odmienność może objąć jeszcze inne dziedziny?
Victoria nie widziała starszego de la Vegi, ale przez moment zastanowiła się, jaki w tej chwili wyraz twarzy ma don Alejandro. Ona sama nie wiedziała, czy wybuchnąć śmiechem, czy gniewem.
– Są zasady, których Diego nie złamie. – Głos starszego de la Vegi był zimny jak lód.
– Doprawdy? Alejandro, uwierz mi, nie chcę cię ranić, ale tego chłopaka należy wziąć w cugle! Pozwoliłeś, by się ożenił z Victorią. Dobrze. To rzeczywiście wspaniała kobieta, choć powinna bardziej dbać o swoje małżeństwo, ale teraz ona jest w ciąży. Mam ci przypomnieć, jak to czasem bywa? Nie, żebym oskarżała jakąś donnę, wierzę, że tu dziewczęta mają właściwe obyczaje, ale ile jest kobiet niskiego urodzenia, które chętnie by poprawiły swój byt przez romans z caballero? A Diego ma wyraźne inklinacje do osób niższych stanem. Nie pamiętasz już, jak to było z tobą? Jak się nazywała tamta kobieta?
– Mercedes, na litość boską, która kobieta?! – wybuchł don Alejandro.
– Tamta służąca, w domu twoich teściów, w Madrycie… Nie mów mi, że zapomniałeś, jak cię ścigała.
– Nie zapomniałem. Ale skąd ty o tym wiesz?!
– Felicidad mi mówiła. – W głosie señory Mercedes była pewna niedbałość, jakby wspominała o czymś, co było dla niej mało istotne. – Ona o wszystkim wiedziała. Skarżyła mi się, że Inez jest wobec niej zuchwała, bo liczy na twoją przychylność. O, właśnie mi się przypomniało. Inez jej było. Liczyła, że zostanie twoją utrzymanką, prawda?
– Zapomniałaś o czymś, Mercedes. – Victoria usłyszała skrzypnięcie fotela, co oznaczało, że don Alejandro wstał. W jego głosie słyszała hamowany gniew i żal. – Nigdy nie szukałem innego towarzystwa w łożu niż Felicidad, a Diego jest taki sam jak ja. Victoria jest dla niego najważniejszą osobą i nigdy nikomu nie uda się go od niej odsunąć. Nie wiem, co sprawiło, że masz tak złe podejrzenia, ale nie kieruj ich w stronę mojego syna, zrozumiałaś?!
W salonie Victoria odetchnęła głęboko. Od czasu swego przyjazdu señora Mercedes powoli stawała się dla de la Vegów uciążliwym domownikiem, a na pewno była kimś takim dla Victorii, której starsza kobieta coraz częściej czyniła mniej lub bardziej nieprzyjemne przytyki. Tylko dzięki temu, że szacunek wobec don Alejandro zamykał usta doñi de la Vega, nie doszło na razie do poważniejszej kłótni, jednak boleśnie przeżywała każde takie starcie. Diego uprzejmie ignorował uwagi señory, a jej obecność uważał za kłopotliwą głównie z powodu Zorro. Jedynie don Alejandro wydawał się być nieświadomy konfliktu i do tej pory traktował dawną znajomą z ogromną sympatią i sentymentem wypływającym ze wspomnień o Felicidad i czasie spędzonym w Madrycie, ale też dopiero po raz pierwszy zetknął się z jej skłonnością do poprawiania każdego dookoła. Teraz wyszedł, głośno zatrzaskując za sobą drzwi, jakby na znak, że nie ma ochoty dłużej słuchać absurdalnych oskarżeń pod adresem syna.
Señora Mercedes także opuściła patio wracając, na nieszczęście Victorii, prosto do salonu.
– Słyszałaś. – To nie było pytanie.
– Słyszałam – odpowiedziała Victoria chłodno.
– I co ty masz do powiedzenia?
– Że wiem, gdzie jest Diego. Jak don Alejandro powiedział, z lunetą na wzgórzach.
– I ty w to wierzysz?
– A czemu miałabym nie wierzyć?!
Señora westchnęła ciężko. Ku zaskoczeniu Victorii nie wyglądała na rozgniewaną, lecz zatroskaną i ten wyraźnie okazywany smutek spowodował, że doña de la Vega nie wyszła z salonu.
– Och, dziecko, dziecko… Dziecko, dziecko – powtórzyła, siadając ciężko w fotelu. – Gdy patrzę na ciebie, płakać mi się chce.
– Czemu?
– Jesteś tak nieświadoma świata, tak naiwna… I taka uparta w swojej ślepocie na rzeczywistość.
Victorię zmroziło.
– To, jaka jestem, do tej pory nie przyniosło mi szkody – odpowiedziała ostrożnie. – Mam męża, który mnie kocha, oczekuję dziecka…
– Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że w miarę jak będą mijać lata, to nie wystarczy? Diego prędzej czy później będzie musiał więcej się kontaktować z innymi caballeros, a wtedy będziesz mu bardziej ciężarem niż wsparciem. Szanowany caballero nie może mieć za żonę pół–Indianki, wieśniaczki, która w dodatku nie wie, kiedy zamilknąć, i która upiera się przy prowadzeniu gospody.
– Ty nie…
– Wiem, że to, co mówię, brzmi dla ciebie strasznie i uwłaczająco, ale taka jest prawda. Na miłość boską, dziewczyno, jesteś doñą! Ubieraj się i zachowuj jak doña!
– Jestem doñą. – Victoria uniosła dumnie głowę. – I nikt mi nie powie, że uwłaczam honorowi de la Vegów!
– Doprawdy? Nie możesz być tak niezależna, bo to jest wręcz obrazą i wystawiasz Diego na pośmiewisko.
Victoria podniosła się z fotela. Zimno, jakie ją ogarniało, sprawiło, że miała ochotę krzyczeć. Już nie obchodziło ją to, że Mercedes jest o tyle od niej starsza i że jest tak przygnębiona.
– Zostaw wreszcie w spokoju moje małżeństwo – wysyczała.
– Nie mogę zostawić… – Mercedes miała łzy w oczach. – Czy nie widzisz, że jeśli czegoś nie zrobisz, ono się rozpadnie? Dla kogoś tak bogatego i szanowanego jak Diego de la Vega nie będzie trudno odesłać taką żonę jak ty. Nawet z dzieckiem. Póki jego ojciec żyje, może się bawić w szkoły, gazety czy badania, ale gdy będzie musiał wybierać pomiędzy swoim dziedzictwem a tobą, wybierze schedę de la Vegów, to nie ulega wątpliwości. Już woli zajmować się innymi sprawami niż tobą. Pamiętaj, że Alejandro, mój Alejandro, nie będzie żył wiecznie. Musisz wykorzystać ten czas i stać się właściwą doñą. To może cię uratuje…
Victoria cofnęła się do drzwi. To było gorsze niż wszystkie poprzednie przytyki señory. Mogła znieść uwagi o swoim stroju, mogła ignorować napomnienia, że nie powinna być taka samodzielna, ale nie potrafiła słuchać tego przepowiadania jej przyszłości. Zwłaszcza że czuła, jak bardzo prawdziwe są słowa señory Mercedes, przynajmniej te o innych caballeros. Ale wciąż miała swoją dumę.
– Niczego nie zmienię – odpowiedziała. – Okłamałabym jego i siebie, gdybym coś takiego zrobiła. Wiem, jaki jest Diego, a on wie, jaka ja jestem. Inni caballeros będą musieli się z tym pogodzić. A co do oddalania niewygodnej żony, to de la Vegowie są dumni ze swej lojalności wobec krwi. Diego nie odsunie od siebie matki swego dziecka. Jeśli nie wierzycie w nic innego, pamiętajcie o tym!
Odwróciła się i wyszła, starając się nie trzasnąć drzwiami. Musiała postępować godnie i spokojnie, nie uciekać do kryjówki w sypialni, przerażona i zapłakana.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 13
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 14
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 15
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 16
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 17
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 18
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 19
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 20
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 21
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 22
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 23
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 24