Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 3

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Rozdział 3. Wypowiedzenie wojny

Przekazanie majątku po zmarłym don Roberto Segovii jego synowi było małą uroczystością. W gospodzie, bo w gabinecie alcalde zabrakło miejsca, wobec zebranych caballeros, don Alejandro wręczył młodemu Segovii ciężkie, oprawione w skórę księgi. Wskazał w nich ostatnie podsumowania wartości majątku. Te ustalenia następnie przepisano do rejestrów Los Angeles i zanotowano, że spadkobierca, przy świadkach, przejmuje majątek swego ojca. De Soto, z niewiadomych przyczyn naburmuszony i skrzywiony, potwierdził to, jako reprezentant króla.

A potem Gregorio Segovia zaprosił wszystkich na skromny poczęstunek winem, zapowiadając jednocześnie, że będą niedługo świętować znacznie huczniej, kiedy już zagospodaruje dom i będzie mógł podjąć swoich dawnych i nowych sąsiadów pod ojcowskim dachem.

Diego ulokował się wygodnie w narożniku sali, tak by móc obserwować krążących po gospodzie gości. Co rusz ktoś podchodził do młodego Segovii, zagadywał, wypytywał o plany na przyszłość czy pomysły na prowadzenie gospodarstwa. Co prawda sama hacjenda trochę podupadła, bo przez cztery lata mieszkało w niej tylko kilku służących, ale stada don Roberto, choć nie największe w okolicy, prowadzone przez de la Vegów przynosiły niezły zysk. Prócz tego starszy Segovia nosił się z projektem zmienienia części ziemi w winnice. Kalifornijski klimat sprzyjał uprawie sadów i winorośli, a w San Pedro było już sporo obrotnych handlarzy, którzy zapewniali zbyt i dla wina, i dla cydru. Wszystko to jednak pozostawało w sferze planów. Młody Segovia, don Gregorio, jak już go nazywano, śmiał się, dziękował za rady, ale wciąż twierdził, że gospodarskie decyzje będzie podejmował dopiero wtedy, kiedy lepiej zapozna się ze swoim dziedzictwem. Na razie miał niewielki kapitał, a don Alejandro zaproponował mu pomoc w dzieleniu i sprzedaży części stada na jesieni.

Wszystko więc wyglądało całkowicie normalnie, a jednak Diego miał wciąż w pamięci wątpliwości swojego ojca i przyglądał się uważnie don Gregorio, usiłując dostrzec coś, co je potwierdzi bądź rozwieje. Widział też, że do caballero podeszli dwaj mężczyźni, którzy zapytali go o coś. Segovia na moment spochmurniał, wreszcie przytaknął i zgodził się. Odwrócili się wtedy i wyszli, niemal natychmiast, jakby było to coś, na co czekali.

Ale to był tylko epizod, którego dalszego ciągu Diego mógł się jedynie domyślać. Za to za chwilę wyszedł na środek sali i głośnym klaskaniem w dłonie zwrócił na siebie uwagę obecnych.

– Korzystając z tego, że jesteśmy tu zgromadzeni – oznajmił – chcę przypomnieć, że za jutrzejszy targ trzeba będzie wnieść opłaty. Uprzedźcie zatem waszych dzierżawców, bym nie musiał nakazywać żołnierzom przymusowego egzekwowania należności.

Przez salę przetoczył się szmer. Opłata za targ była od lat chyba najczęściej zmienianym podatkiem, a jej wysokość zależała od humoru alcalde i tego, jak bardzo zirytował się Zorro. Wymusił on, jeszcze za życia Ramone, by była to możliwie niska suma, rzędu kilku centavos. Mendozie zdarzyło się ją raz podnieść, tylko na kilka tygodni, i nie przyciągnęło to uwagi zamaskowanego jeźdźca, ale teraz zapowiedź de Soto mogła oznaczać znaczny wzrost tej opłaty. A to zapewniało mieszkańcom pueblo kilka chwil nerwów, a potem godziwą rozrywkę. De Soto już raz spotkał się z Zorro, więc każdy był ciekawy, jak teraz potoczą się wydarzenia.

Mimo wszystko caballeros nie mogli nie ostrzec alcalde.

Don Ignacio – zauważył don Hernando – jakiej wysokości opłatę przewidujecie? Jeśli będzie zbyt wysoka, pochłonie zysk z targu.

– Dwa pesos chyba nie uznacie za zbyt wysoką kwotę?

– Dwa pesos? Alcalde, za to można mieć nocleg w gospodzie! To odstraszy większość targujących!

– Nie wierzę, by nie zarobili tyle, by to zapłacić – prychnął de Soto.

– Ignacio – odezwał się Diego ze swojego kąta. – Możesz nam powiedzieć, po co tak drastyczna podwyżka?

– Dla ciebie don Ignacio, de la Vega – odparował alcalde. – Droga do San Pedro jest w rozpaczliwym stanie. Pieniądze opłacą jej naprawę.

– O ile pamiętam nasze wspólne ustalenia sprzed paru tygodni, don Ignacio – Diego starannie zaakcentował tytuł de Soto – to jej naprawa była planowana na początek przyszłego roku. Mieli ją finansować handlarze z San Pedro i opłaty przejazdowe, a nie przychodzący na targ miejscowi rolnicy.

– Zmieniłem zdanie – prychnął de Soto. – Nie mam zamiaru czekać tak długo. Kwota przejazdowa też zostanie niebawem podniesiona.

Don Ignacio, to całkowicie zablokuje handel w okolicy Los Angeles! – zaprotestował da Silva. – Jeśli podniesiecie kwoty, kupcy zaczną omijać pueblo!

– Handel w Los Angeles i kupcy nie są moim zmartwieniem. – De Soto nachylił się w stronę caballero. – Moim zadaniem jest dopilnowanie, by nie było tu rewolucji. Połączenie z portem, dobra droga dla wojska i ograniczenie ruchu na gościńcu z pewnością będą do tego przydatne.

Odwrócił się i wyszedł z gospody, trzaskając drzwiami.

Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie odezwał się don Alejandro.

– Zdaje się, że alcalde myśli raczej o swoim drugim zadaniu…

Nikt nie zaprzeczył.

X X X

Los Angeles w dzień targowy było zwykle gwarne i zatłoczone. W miarę jak się wjeżdżało do pueblo, dookoła narastał hałas i tłok. Kramy, kramiki i wózki z towarem zajmowały cały plac w centrum, a w bocznych uliczkach stały powozy i wozy przybyłych. Gwar rozmów, krzyki i głosy zwierząt zlewały się w jeden szum, a zapachy, miłe i nieprzyjemne, kręciły w nosie. Tym razem jednak zamieszanie było już przy bramie pueblo, gdzie tłoczyły się wozy i piesi, ale dopiero dojeżdżając bliżej Victoria spostrzegła, co było tego powodem.

Pod bramą z nazwą pueblo ustawiono prymitywną rogatkę, a Navarra z dwójką innych żołnierzy sprawnie inkasowali opłaty.

Doña de la Vega, Villero. – Navarra skłonił się lekko. – Cztery pesos poproszę.

– Cztery pesos? – Mercedes nie wytrzymała. – Czy alcalde oszalał?

, proszę tak nie mówić. Musiałbym señorę aresztować…

Mercedes sapnęła oburzona, ale nie odpowiedziała. Victoria obejrzała się na drogę. Nie każdy miał przy sobie tyle pieniędzy, by zapłacić taksę za wjazd. Kilku peonów przeliczało gorączkowo zawartość sakiewek, starając się ocenić, czy wystarczy im na podatek i planowane zakupy, ale większość po prostu kręciła się w miejscu, użalając się i dyskutując. Tych, którzy próbowali uniknąć płacenia i przedostać się opłotkami, zatrzymywali rozstawieni pomiędzy zabudowaniami żołnierze. Sądząc po krzykach i protestach, udawało się to im całkiem nieźle.

– Dwa pesos od osoby to bardzo dużo, żołnierzu.

– Wiem, doña… – przyznał Navarra znękanym głosem.

– Zaraz powinien nadjechać Felipe. Płacę też za niego. – Podała monety. – Ma zabrać z biura jakieś materiały dla mojego męża, zanim przyjadą sprzedawać gazetę.

READ  Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 13

– Będę o tym pamiętać, doña – przytaknął. – Już go zapisuję…

Victoria nie mogła się nie uśmiechnąć. Navarra i jego koledzy mieli na sobie najstarsze mundury i rozglądali się nerwowo dookoła, wyraźnie oczekując, że zaraz pojawi się Zorro.

– Jak już będziecie mogli zajrzeć do gospody – powiedziała cicho – przypomnijcie się señorze Antonii. Uprzedzę ją, by miała dla was dobre wino.

Gracias, doña… – Navarra przytrzymał szlaban, gdy przejeżdżała.

Ledwie oddaliły się od rogatki, Mercedes nie wytrzymała.

– Co to miało znaczyć?! Czy ten wasz alcalde oszalał?! Rozumiem, że każe płacić za postawienie straganu, ale taka opłata za sam wjazd do pueblo?! I to dla okolicznych mieszkańców?!

– Ciszej, señora. – Victoria obejrzała się na bramę.

Navarra właśnie machnięciem ręki przepuszczał Felipe, a jego dwaj towarzysze tłumaczyli jakiemuś dzierżawcy, szeroko rozkładając ręce, że nie może wjechać bez wniesienia opłaty. Sądząc z jego gestów, ich starania były poważnie niedocenione. Dokładniej rzecz ujmując, rolnik był o krok od pobicia ich i staranowania zapory.

– Mam nadzieję, że nie będzie idiotą – mruknęła na ten widok Victoria.

– Raczej jest idiotą, skoro pozwala, by go tak obdzierano ze skóry!

– To nie caballero, .

– A co to ma do rzeczy?

Victoria westchnęła i popędziła konia. Mercedes najwyraźniej jeszcze wiele nie rozumiała, a ona nie miała zbytniej ochoty, by w tej chwili wyjaśniać jej zawiłości życia w Los Angeles. Nie tylko żołnierze czekali na pojawienie się Zorro. Jednak starsza kobieta nie przestawała narzekać na nielogiczną decyzję alcalde i Victoria nie miała wyjścia. Musiała jej to wytłumaczyć, nim brak rozeznania jej towarzyszki ściągnie na nią kłopoty. Na szczęście były już przy stajni. Myto na wjeździe poskutkowało chwilowym brakiem gości, więc mogła mówić bez obaw, że usłyszy ją ktoś niepowołany.

Alcalde ma na tych ziemiach władzę nad życiem i śmiercią, – powiedziała Victoria cicho. – Jakiego by wyroku nie wydał, jakiego podatku nie wyznaczył, my musimy słuchać i pokornie płacić. Albo ponieść karę, też wymierzoną wedle jego widzimisię. Możemy prosić i przekonywać, ale jeśli caballeros się mu sprzeciwią zbyt zdecydowanie, będzie to uznane za bunt. A wtedy gubernator przyśle tu wojsko, by stłumić rewolucję. Jeśli zaś będziecie za bardzo wymyślać alcalde… – zawiesiła głos na moment – będziecie mieli szczęście, jeśli tylko zamknie was w areszcie.

– Nie mówisz tego poważnie. – Mercedes spojrzała na nią na poły z przestrachem, na poły z niedowierzaniem.

– To nie jest Hiszpania, señora, ani nawet Europa. To Kalifornia. Tu idzie się na szafot za niezapłacony podatek, jeśli tak zechce alcalde. Albo i za próbę protestu, jeśli taka przyjdzie mu fantazja. To dlatego żołnierze w koloniach są tak butni. Wiedzą, że wszystko zależy od ich woli i woli ich przełożonego. Tradycja i bogactwonieco chronią caballeros, ale prostych rolników, peonów nie chroni nic. Gdyby tamten mężczyzna uderzył żołnierza, byłby winny napaści, a za to karą może być śmierć.

– Nie… – Starsza kobieta nadal była nieprzekonana.

– Zapytajcie don Alejandro, za co miał być stracony – poinformowała sucho Victoria.

Mercedes z przerażeniem zasłoniła usta. Gniew Victorii osłabł, ale nie miała ochoty ciągnąć tej rozmowy. Czas naglił, a ona miała jeszcze kilka spraw do załatwienia, nim targ ruszy pełną parą.

Na razie jednak w pustej gospodzie siedzieli tylko goście z poprzedniego dnia, a i na samym placu było niewielu ludzi. Przy kilku rozstawionych kramach plątali się nieliczni kupujący, głównie z samego pueblo. Doña de la Vega popatrzyła na słońce, odetchnęła i ruszyła na poszukiwanie umówionych dostawców.

Zanim okrążyła plac i porozmawiała ze wszystkimi, którzy zdołali się zjawić, słońce było już całkiem wysoko, a na targu zrobił się ruch. Może mniejszy niż zazwyczaj, ale był. Część caballeros zdecydowała się popłacić podatek za niektórych peonów czy ludzi ze służby, byle tylko mogli oni wejść do pueblo i zająć się zakupami. Jednak sądząc z min handlarzy, kupujących było o wiele za mało. Brakowało też sporej liczby mieszkańców okolicy, którzy zwykle przywozili w dzień targowy żywność czy swoje wyroby.

Victoria właśnie podeszła do werandy gospody, gdy od strony rogatek rozległy się krzyki. De Soto, do tej pory sączący lemoniadę w cieniu przed swoim biurem, poderwał się na nogi i spojrzał w tamtym kierunku. Nawet ze swego miejsca Victoria mogła dostrzec jego uśmiech. Za moment alcalde gestem polecił sierżantowi biec do garnizonu.

Mendoza pobiegł, ale czy był tak przejęty alarmem, czy też jego uwaga była wciąż skupiona na tym, co działo się przy wjeździe do Los Angeles, dość że potknął się niemal natychmiast o dyszel wózka i przewrócił. Podniósł się i chciał biec dalej, ale okazało się, że nie może. Kulał wyraźnie, a na kolanie rozdarte spodnie zaczerwieniły się od krwi.

De Soto wrzasnął coś niezrozumiałego i sierżant pokuśtykał dalej. Krzyki stały się wyraźniejsze i było już jasne, co się tam dzieje. Za moment zresztą wjechał na plac, wioząc ze sobą skrzynkę, do której Navarra z kolegami zbierali opłaty. Sam Navarra i pozostali dwaj żołnierze trzymali się możliwie daleko od niego, kryjąc się w tłumie, jaki skorzystał z zerwanej rogatki.

Alcalde! – zręcznie wykręcił wierzchowcem przed de Soto. – Jeśli chciałeś się ze mną spotkać, nie musiałeś nakładać aż takiego podatku!

De Soto sięgnął po szpadę, ale kopnięciem w ramię przewrócił go na werandę. Nim alcalde się podniósł, banita był już po drugiej stronie placu, przed don Escobedo, i wręczył mu skrzynkę.

– Oddajcie ludziom ich pieniądze – powiedział.

Dookoła zabrzmiały radosne okrzyki.

Victoria rozejrzała się pospiesznie. Pomysł de Soto, by żołnierze blokowali przejścia opłotkami, obrócił się przeciwko niemu. Rozstawieni gdzieś na obrzeżach pueblo nie mieli pojęcia, że właśnie jest na placu, zwłaszcza że alarmowy dzwon w garnizonie wciąż milczał. Przez myśl przeleciało jej pytanie, dlaczego tak jest, skoro Mendoza zniknął już za bramą, i czy sierżant za bardzo nie ryzykuje, ale w następnej chwili Zorro podjechał w jej stronę.

Doña de la Vega. – Uniósł dłoń do kapelusza. – Pozwolicie, bym pogratulował wam i waszemu mężowi szczęśliwego obrotu losu?

Przez moment panowała cisza. Całe pueblo z napięciem wpatrywało się w nich dwoje i tylko stłumione przekleństwa świadczyły, że jakiś żołnierz stara się wypełnić swoje obowiązki i przepycha się gdzieś pomiędzy ludźmi w stronę banity.

– Dziękuję! Lecz co z twoimi dziećmi, Zorro? – powiedziała wreszcie Victoria, możliwie głośno. – Nie martwią się o ojca?

tylko uśmiechnął się łobuzersko.

READ  Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 5 epilog

– Ależ skąd!

Ściągnął wodze Tornado i Sepulveda, który właśnie wydostał się spomiędzy ludzi, zamiast przed banitą, znalazł się w bezpośredniej bliskości poidła dla koni. Jedno pchnięcie butem w plecy i zawartość koryta rozchlapała się szeroko, a za moment kapral wynurzył się, plując i prychając.

– Nie obawiajcie się o moje dzieci, doña! – śmiał się Zorro. – Nie mam zamiaru ich osierocić!

– A jednak tak się stanie! – De Soto przepchnął się przez tłum ze szpadą w dłoni.

– Doprawdy? – zdziwił się Zorro.

Tornado okręcił się niemal w miejscu i nagle de Soto usiadł na ziemi, osłaniając się przed kopytami.

– Dałem wam dobrą radę, alcalde. Skoro jednak jej nie posłuchaliście, uważam to za wypowiedzenie wojny! – Trzask ciętego materiału i mundur de Soto został naznaczony literą „Z”. – Następnym razem możecie mieć mniej szczęścia!

Kopyta Tornado uderzyły w ziemię i alcalde odruchowo skulił się w przerażeniu. Ale koń go ominął.

Adios, doña, adios, señores! – zaśmiał się i pogalopował w stronę bramy, odprowadzany wiwatami.

Część ludzi od razu skupiła się przy don Escobedo, odbierając swoje pesos, a ci, którzy do tej pory czekali przy wjeździe, rozproszyli się pomiędzy straganami. De Soto podniósł się powoli z ziemi. Popatrzył na wciąż pustą bramę garnizonu, na Sepulvedę, mokrego i klnącego przy korycie, na Navarrę i jego kolegów, zakurzonych i utykających, a na koniec na ciemny punkt znikający za odległymi drzewami. Ze swego miejsca na werandzie Victoria widziała, że alcalde nieoczekiwanie się uśmiecha i jest to zły, nieprzyjemny uśmiech, który zaraz ustąpił zamyśleniu.

Nie miała jednak czasu, by przyglądać się dłużej de Soto, bo Mercedes szarpnęła ją za ramię.

– Kto to był?

– Zorro – odparła Victoria możliwie suchym tonem.

Miała nadzieję, że nie widać, jak bardzo tłucze się jej serce. Przez te miesiące zapomniała już, jak olśniewający potrafi być i jakie na niej robi wrażenie.

– To był Zorro? – zdziwiła się . – Ten banita…

– Owszem, banita. Właśnie wypowiedział wojnę kolejnemu alcalde.

Victoria nie mogła oprzeć się pokusie i powiedziała to na tyle głośno, by przynajmniej kilka osób w pobliżu mogło usłyszeć. Szmer śmiechów, jaki się rozszedł, upewnił ją, że została usłyszana, a jej słowa będą od tej pory powtarzane. miał być równie wyśmiewany, co Luis Ramone.

X X X

Rozpłaszczony na dachu garnizonu Felipe także się uśmiechał. Za chwilę będzie musiał być na placu, otworzyć stragan z Guardianem. Teraz, gdy już wszyscy mogli wejść do pueblo, trzeba było wreszcie zacząć sprzedaż. Ale na razie miał jeszcze chwilę spokoju, by zakończyć to, po co przyszedł, i musiał szybko zdecydować, co zrobić z wykradzionym alarmowym kociołkiem.

Na dole, przy pustym haku, siedział sierżant Mendoza, oglądając skaleczone kolano. Felipe za bardzo go lubił, by porzucać garnek zaraz za magazynem. Czym innym było zabrać ukradkiem naczynie, by nikt nie mógł ogłosić alarmu, a czym innym zostawić je w miejscu, gdzie zostanie szybko znalezione. De Soto, rozwścieczony po kolejnym upokorzeniu, nie pominąłby takiej okazji do ukarania sierżanta za niewypełnienie rozkazu.

Ale było inne rozwiązanie, nieco ryzykowne, ale za to gwarantujące dodatkową nieprzyjemność dla alcalde. Felipe przeczołgał się szybko po dachu i podniósł klapę nad gabinetem. Przez ostatnie miesiące wyrósł, i to bardzo, więc kiedy wybrał się z na rekonesans do Los Angeles, odkrył, że może przedostać się w niedostępne do niedawna miejsca. Co więcej, ponieważ pozostawał wciąż szczupły i lekki, mógł przechodzić tam, gdzie znacznie masywniejszy Zorro wolał nie ryzykować.

Kawałek węgla z kieszeni, trzy szybkie ruchy ręką, stuknięcie i Felipe z powrotem wrócił na dach, zostawiając w gabinecie de Soto, na jego biurku, kociołek naznaczony nakreśloną z rozmachem literą „Z”. Teraz zostało mu tylko przeczołgać się po dachówkach do granicy muru i bezpiecznie zeskoczyć do zaułka. Chwilę później otwierał już biuro i rozstawiał przed nim niewielki stolik z gazetami.

Mała Ana wypatrzyła swego ulubionego kolegę.

– Witaj, Felipe. – Zakręciła się przed nim, demonstrując barwną spódnicę. – Jak ci się podoba? Prawda, że ładna? Jak kwiaty!

Felipe pokazał, że bardzo ładna i bardzo mu się podoba. Rzeczywiście, kiedy dziewczynka wirowała, barwny materiał rozkładał się jak płatki kwiatu. Ana uśmiechnęła się, widząc jego aprobatę.

– Co? – Przyglądała się jego znakom. – Mam ci pomóc z gazetami?

Felipe przytaknął.

– Świetnie! Gua–ar–dian! Guardian Los Angeles! – Roześmiana Ana zaczęła przekrzykiwać gwar targu. Złapała kilka gazet i pobiegła pomiędzy stragany. Po chwili wróciła, prowadząc ze sobą starszego caballero.

– Cóż to, chłopcze? Sam sprzedajesz?

Felipe uśmiechnął się w odpowiedzi i podsunął mężczyźnie gazetę. Ten wręczył mu monetę, a potem zmierzwił włosy dziewczynce.

– Tylko tak dalej, dzieciaki, tylko tak dalej.

Ana ze śmiechem porwała następne gazety i pobiegła dookoła placu, wykrzykując swoje Guardian!. Felipe też się uśmiechał, kłaniał i inkasował kolejne centavos od kupujących. Gazeta miała już ustaloną pulę czytelników i teraz kolejni caballeros czy rolnicy podchodzili do chłopca, płacąc i odbierając swoje egzemplarze. Zanim zjawił się Diego, większość gazet była już sprzedana, zostało tylko kilka egzemplarzy przeznaczonych dla nowych, niespodziewanych czytelników.

– Co, już rozprzedane? – zdziwił się Diego.

Było to odrobinę teatralne, ale Felipe wiedział, o co idzie gra. Uśmiechnął się tylko i pokazał na Anę, sygnalizując, że ona mu pomagała. Diego odpowiedział również uśmiechem, jednocześnie szybko i sprawnie przeliczając monety. Po chwili odliczył kilka pesos i wręczył dziewczynce.

Spojrzała zaskoczona.

– Zarobiłaś je – wyjaśnił Diego. – Pomogłaś Felipe w sprzedaży, więc należy ci się wynagrodzenie.

Ana przyjęła monety, dygnęła i odbiegła.

– Zobaczymy, co powie jej matka – mruknął cicho Diego.

Felipe popatrzył na starszego przyjaciela.

– Jeśli się zgodzi, a ty będziesz chciał, możecie razem sprzedawać gazety. I tak… – Młody caballero odliczył kolejne monety. – To twój zarobek ze sprzedaży.

Felipe wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miał już pomysł, jak wyda zarobione właśnie pieniądze. Na znak Diego zostawił mu złożenie stolika i odszedł pomiędzy stragany. Dochodziło południe, niedługo miała się rozpocząć sjesta i większość sprzedawców spoza pueblo opuszczała już ceny.

X X X

Targ powoli zamierał. Coraz więcej ludzi, zarówno kupców, jak i kupujących, wstępowało do gospody, by coś zjeść i chwilę odetchnąć we względnym chłodzie. Część z nich miała zaraz wyruszyć w drogę do domów, a przybysze spoza pueblo ułożyć się do odpoczynku w swoich wozach czy w wynajętych pokojach gospody.

Victoria była bardziej niż zadowolona. Mimo nieprzyjemnego początku dnia zdołała spotkać wszystkich swoich dostawców i miała zagwarantowane zapasy dla gospody na nadchodzący tydzień. Udało się jej też uzupełnić bardziej wykwintne napoje czy składniki potraw. Beczka brył trzcinowego cukru, skrzynki butelek z całkiem przyzwoitą brandy, paczki przypraw zajęły poczesne miejsca w schowkach spiżarni. Zresztą kupiła nie tylko jedzenie. Pilar i Tereza ułożyły w szafce sporą ilość polewanych talerzy i kubków, a Inez zabrała do domu belę płótna z zamówieniem na obrusy i pościel. Inne tkaniny Victoria zatrzymała dla siebie. Nie tylko dlatego, że nie chciała przeciążać pracą jedynej krawcowej w pueblo. Szycie pościeli nie było zbyt kłopotliwe, raczej pracochłonne, i wiedziała, że Inez zleci to jeszcze kilku znajomym, co akurat nie miało dla niej znaczenia. Nie, te dodatkowe materiały zatrzymała, bo chciała szyć własnoręcznie.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 6

Doña de la Vega po swej matce, señorze Escalante, nie miała zbyt wielu pamiątek, a jeszcze mniej pozostało jej po dziecinnych latach. Rodzina Escalante, zanim zamieszkała w Los Angeles, tułała się od pueblo do pueblo, toteż siłą rzeczy ich dobytek był bardzo ubogi. Widziała przechowywane w skrzyniach w hacjendzie stroiki i sukieneczki, w które ubierano małego Diego, i czuła odrobinę żalu, że nie może dołożyć do nich choć jednej sukienki, pozostałej po jej dzieciństwie. Więcej, nie mogła dołożyć nawet zabawki. Córki oberżystów nie miewają zbyt wiele czasu na zabawę lalkami. Ledwie są w stanie sięgnąć do stołu czy udźwignąć miotłę, pracują, zbierając talerze, sprzątając czy roznosząc czystą pościel po pokojach. Toteż teraz Victoria była zdecydowana, by z braku rodzinnych pamiątek podarować swemu dziecku rzeczy uszyte przez nią samą.

Gwar w gospodzie przycichł na moment, gdy do wnętrza wszedł de Soto. Wszyscy spojrzeli w jego stronę z zaciekawieniem, ale zaraz poodwracali wzrok, jakby starając się udowodnić, że to nie o nim mówili przed chwilą. De Soto musiał być tego jednak świadomy, bo podszedł do baru, wziął kubek wina i zamiast zająć swoje zwyczajowe miejsce przy stoliku, pozostał przy barze. Odczekał chwilę, a gdy znów zaczęły się rozmowy, zastukał głośno w ladę.

Zapanowała cisza.

– Jak słyszeliście – oznajmił de Soto – właśnie wypowiedział mi wojnę.

Urwał, czekając na odpowiedź, ale nikt się nie odezwał. Zaufanie, jakie mimo wszystko zdobył przez miesiące, kiedy był uprzejmy i uczynny, zostało już podważone przez sprawę Rivasa i ten nieoczekiwany podatek. Teraz mieszkańcy Los Angeles czuli wobec niego tą samą podejrzliwą niechęć, z jaką odnosili się kiedyś do Ramone.

De Soto chyba to zrozumiał.

– Jeśli więc ma być wojna, będzie wojna – mówił dalej. – Zakończy ją dopiero egzekucja tego bandyty. Każdy, kogo przyłapię na pomaganiu Zorro, będzie potraktowany tak samo jak on. Nie będzie od tej reguły wyjątków. – Spojrzał wymownie na siedzącą w głębi sali Victorię.

Spodziewała się tego. Cóż, każdy znał jej historię. A pamiętając, jak się poznała z nowym alcalde i jak do tej pory wyglądały jego relacje z de la Vegami, była pewna, że de Soto przy tej okazji spróbuje jej dopiec. Nie miała zamiaru pozwolić mu się zastraszyć. I nieważne, co wcześniej mówiła señorze Mercedes. Można było protestować, ostrożnie, ale jednak można. A skoro alcalde chciał z nią wojny na słowa…

– Cóż to, alcalde? – odpowiedziała możliwie kpiarskim tonem. – Jeśli chcecie mi wypomnieć przeszłość, to musicie to zrobić wobec każdego w tym pueblo. Także wobec waszych żołnierzy.

Cichy szmer potwierdził jej słowa. Don Hernando postąpił krok do przodu, by ściągnąć na siebie uwagę alcalde.

Doña de la Vega ma rację, alcalde – powiedział. – Każdy z nas ma jakiś dług honorowy wobec Zorro. Już wam to mówiliśmy.

Caballero nie ma długów wobec banity – warknął de Soto.

– To wy tak uważacie. Dla nas zobowiązanie jest sprawą honoru. Nieważne, wobec kogo powstało.

na moment poczerwieniał ze złości, ale zamiast wybuchnąć, potarł w zamyśleniu brodę, pospiesznie dopił wino i wyszedł z gospody. Ze względu na porę dnia drzwi były szeroko otwarte i unieruchomione, więc wszyscy zebrani mogli obserwować, jak alcalde szarpie się z nimi przez chwilę, bezskutecznie chcąc je pociągnąć za sobą i zapewne rozgłośnie trzasnąć na pożegnanie. Tylko niepewności zebranych de Soto zawdzięczał, że jego wysiłki nie zostały skwitowane wybuchem śmiechu. Zgromadzeni w gospodzie caballeros zaczęli śmiać się dopiero wtedy, gdy widzieli już alcalde przy drzwiach biura.

Mercedes, która obserwowała całe zajście, pokręciła głową z dezaprobatą.

– Ryzykowałaś, dziecko – powiedziała z naganą w głosie.

– Musiałam.

– A jednak…

– Tak?

– Nic, nic… – Starsza kobieta machnęła ręką.

Victoria podejrzewała, że stało się tak tylko dlatego, że nie chciała wypowiadać głośno tego, co myślała. Od chwili, gdy pojawił się Zorro, Mercedes była dziwnie zamyślona. Nawet spacer po targu i rozmowy ze sprzedawcami nie zmieniły jej nastroju. Rozchmurzyła się tylko na moment, gdy zjawił się Diego i zabawił ją rozmową. Kiedy młody de la Vega odszedł, Villero znów popadła w zamyślenie.

Victoria zastanowiła się, czy kobieta nie podejrzewa, kim jest Zorro. Ale nie, Mercedes była bardziej zainteresowana jej osobą niż jej mężem. A więc była niezadowolona, czy może nawet zgorszona tym, że tak śmiało odezwał się do doñi de la Vega. A może tym, że ona mu odpowiedziała i to nie z oburzeniem czy odrazą, jaką porządna żona caballero powinna żywić wobec banity. Jakkolwiek by nie było, señora miała coś do przemyślenia.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 2Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 4 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *