Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 8

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Dziękuję za komentarze! To naprawdę mobilizuje! Co zaś się tyczy losu sierżanta, ten rozdział nam co nieco wyjaśni.

Rozdział 8. w tarapatach

Sierżant jęknął z bólu. Gdzie był? Co się stało? Ćmienie w głowie niemal uniemożliwiało mu myślenie, czuł tylko, że leży w niewygodnej pozycji, że coś wgniata mu się w brzuch, a nogi rwą i mrowią. Nic nie widział. Spróbował mrugnąć i poczuł paniczny strach, gdy zorientował się, że mruga tylko jednym okiem. Sięgnął do twarzy. A raczej próbował sięgnąć, bo gdy poruszył ręką, coś mu ją przytrzymało. Szarpnął się przerażony i usłyszał dookoła siebie suche trzaski. Znieruchomiał, ale gdy nic więcej się nie działo, jeszcze raz spróbował się ruszyć. Znów rozległo się trzeszczenie, ale sierżant zdał sobie teraz sprawę, że leży wśród krzewów, zaplątany w kolczaste zarośla, i cierniste gałązki powbijały się w mundur. Wreszcie w otaczającej go ciemności wypatrzył jedno jaśniejsze miejsce i spróbował się poczołgać w tamtą stronę. Początkowo było mu trudno, gałęzie trzymały, drapały go po głowie, wyrywały włosy, szarpały za ubranie, ale w końcu, pojękując i wstrzymując oddech, zdołał się poruszyć i wydostać z chaszczy.

Wolny wreszcie, usiadł z jękiem. Ręce i nogi działały sprawnie, a kiedy obmacał twarz, trafił palcami na potężny skrzep zaschłej krwi, zalepiający oko. Pod spodem nic go nie bolało, co pozwoliło mu mieć nadzieję, że nie został oślepiony. Włosy też stanowiły jedną sztywną masę, w której dotykiem nie potrafił rozpoznać, czy to skrzepła krew, czy też liście i gałązki. Mundur był podarty, w sukno powbijały się kolce i śmiecie.

Sierżant rozejrzał się dookoła. Niewiele widział w panującej ciemności, ale to, co dostrzegł, wystarczało. Ani jednego człowieka, ani światła na horyzoncie, ani nawet wierzchowca. Był sam i nie wiedział, gdzie jest. Od chwili, gdy jego koń przestraszył się w trakcie pościgu i poniósł, nie zwracał uwagi na otoczenie, pochłonięty daremnymi próbami opanowania wierzchowca, próbami, jakie zakończyły się upadkiem gdzieś na stoku. A teraz nawet nie potrafił w mroku rozpoznać krajobrazu.

Koń też zniknął. zgadywał, że jego wierzchowiec wyszedł bez szwanku z tej przygody i musiał pobiec gdzieś dalej. Pół biedy, jeśli skierował się do znajomej stajni w garnizonie, ale sierżant nie łudził się, że będzie mieć aż tyle szczęścia. Koń zapewne natknął się na dzikie konie, albo jakichś wędrowców, albo vaqueros, albo jeszcze kogoś, i tak czy inaczej pewnie nie myślał o powrocie w domowe pielesze.

– Niewdzięczne bydlę – mruknął sierżant, ale zaraz, wystraszony, uniósł dłoń do ust, tak obco zabrzmiał jego głos.

Podejrzewał, że byłoby bezpieczniej, gdyby nie hałasował. Ale koń był niewdzięczny. To prawda, że go nie lubił, bo on w ogóle koni nie lubił i spadał z nich przy lada okazji, ale swojego wierzchowca karmił dobrze i czyścił, i nie zmuszał do galopu, a przynajmniej nie bez poważnego powodu. Nie oczekiwał po nim lojalności takiej, jaką okazywał Tornado, ale koń mógł zostać i poczekać, myślał rozżalony. Nie uświadamiał sobie, że spadł, a właściwie stoczył się z dość wysokiej skarpy. Jego wałach, nawet gdyby został w miejscu, gdzie stracił jeźdźca, czekałby na niego na jej szczycie.

jeszcze raz rozejrzał się niespokojnie. W tej chwili żałował już, że wylazł z krzaków. Wprawdzie było tam twardo, a kolczaste gałęzie czepiały się ubrania i kłuły w każde odsłonięte miejsce, ale tu, na zewnątrz, było niebezpiecznie. Sierżant bał się ciemności. W mroku nocy nie można było powiedzieć, kto i co się gdzieś kryje, kto i co mu się przygląda, ani też kto i co może mu zrobić krzywdę. Swojskie śpiewy świerszczy i cykad mogły zagłuszać odgłosy czegoś groźnego. Z narastającą paniką Mendoza zdał sobie sprawę, że tu, na pustkowiach, można natknąć się na kojoty albo nawet kuguara. Pewnie będą w stanie go wywęszyć, takiego pokrwawionego i obolałego, a on ich z pewnością nie zobaczy ani nie usłyszy.

Musiał uciekać. Musiał dotrzeć jak najprędzej do Los Angeles. Do świateł gospody i garnizonu, do wąskiego łóżka w koszarowej sypialni i hałasów za oknem. Chlipnął na wspomnienie tamales w gospodzie i zdał sobie sprawę, że jeśli zostanie tu, w tych zaroślach, może już nigdy ich nie skosztować. Nie wiedział, dokąd iść, ale trzeba było iść. Kiedy popatrzył na niebo, przypomniał sobie rozmowę z don Diego. Tamtego wieczoru młody de la Vega był zafascynowany jakimś zjawiskiem astronomicznym, podobno całą poprzednią noc spędził wpatrując się w gwiazdy i na prośbę sierżanta opowiedział mu o nich co nieco. To jest Wielki Wóz, mówił, nazywają go też Niedźwiedzicą. Widzicie, sierżancie, te cztery gwiazdy i tamte trzy, ułożone w kształt rondla…

Rondel! Ten kształt potrafił rozpoznać z łatwością. Gdy zadarł głowę, dostrzegł na niebie znajomy zarys i od razu poczuł się pewniej. Jednak w tej ciemności było coś, co mogło mu pomóc. jest na zachód, więc on będzie musiał… Podniósł się z trudem i skręcił w lewo. Jeśli dobrze zapamiętał, co mówił don Diego, to jeśli będzie miał wciąż ten „rondel” po lewej ręce, powinien dotrzeć do pueblo, albo przynajmniej do gościńca. A stamtąd już zdoła wrócić do domu.

Jednak godziny, jak się wydawało sierżantowi, mijały, a nie dostrzegał niczego, co mogłoby go poprowadzić do Los Angeles. Maszerował z trudem. Stłuczenia i otarcia wciąż mu dokuczały, a w ciemności nieustannie potykał się o kępy trawy, korzenie drzew czy jakieś ukryte przed jego wzrokiem nory. Ciężko było mu też utrzymać kierunek w pofalowanym terenie i parokrotnie był już przekonany, że zmylił drogę. Musiał wtedy mozolnie wydrapywać się z dolinki na zbocze wzgórza, by przekonać się, z której strony jest ten kuszący kształt rondla, jaki ma go zaprowadzić do domu. Jednak coraz mniej w to już wierzył. Kilka razy upadł, czy to źle oceniając nachylenie stoku, czy też potykając się tak pechowo. Za każdym razem ciężej mu było wstać i coraz bardziej był pewien, że się pomylił, że nie idzie do Los Angeles, ale gdzieś na pustkowia, gdzie żyją tylko pumy, kojoty i Indianie.

Kiedy zauważył poblask, miał wrażenie, że mylą go zmęczone oczy. Na lewo od niego, w głębi dolinki, skalna ściana jarzyła się miękkim, odbitym światłem ogniska. W tamtym momencie sierżant nie pomyślał, kto może palić ogień na takim pustkowiu, a gdyby ktoś go o to zapytał, pewnie usłyszałby niecierpliwą odpowiedź, że niejedni vaqueros spędzają noce z dala od hacjend, strzegąc stad. W tej jednej chwili dla Mendozy liczyło się tylko to, że był ogień i ludzie, obietnica ciepła, strawy, a przede wszystkim ochrony przed tym, co mogło kryć się w ciemnościach.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 6 Porwanie senority

Z trudem, potykając się, czasem zjeżdżając wraz z lawiną drobnych kamyczków, sierżant ruszył w stronę kuszącego blasku. Przyspieszał z każdym krokiem, aż wreszcie wpadł zdyszany w krąg światła.

– A wy kto?

– Ja… –zająknął się sierżant.

Dopiero teraz zobaczył, że trzej mężczyźni siedzący przy ognisku są zbyt obszarpani, nawet jak na vaqueros. Zrozumiał nagle, że jeśli przyzna się do tego, kim jest, zginie, ale był zbyt zmęczony, by wymyślić jakieś kłamstwo. Nie, żeby potrafił. Kłamanie nigdy nie szło mu zbyt sprawnie.

– To dezerter, Paco – odezwał się ktoś za jego plecami.

zdał sobie sprawę, że gdyby chciał uciekać, byłoby to dla niego wyrokiem śmierci.

– Co, jesteś dezerterem? – Jeden z trójki, zapewne ów Paco, podniósł się i przeszedł obok ogniska.

– T–tak…

– Chodź tu bliżej! – Paco bezceremonialnie szarpnął Mendozę za kołnierz, przyciągając do ognia. – No, faktycznie. Na żołnierza to ty nie wyglądasz.

Sierżant zdał sobie sprawę, że jego mundur, a raczej to, co z niego zostało, prezentuje się okropnie. Kurtka była poszarpana i pokrwawiona, pełna rozdarć i plam z błota, a spodnie były w nie lepszym stanie.

– Chyba nie tyle zdezerterował, co go wywalili – zaśmiał się drugi z desperados. – Toż ta łamaga nie ma nawet broni!

Pozostali zarechotali krótkim śmieszkiem, ale zaraz spoważnieli.

– No, żołnierzu – odezwał się znowu Paco. – Skąd jesteś?

– Los Angeles. – nie widział powodu, by to przemilczać. Jeśli będzie w miarę szczery, myślał, nie będą go tak dokładnie przepytywać.

– Los Angeles? – zastanowił się mężczyzna. – To tam, gdzie jeden bandyta wodzi za nos cały garnizon?

Sierżant przez chwilę myślał, o kim ten człowiek mówi. O ? O Zorro?

nie jest bandytą! – zaprotestował w końcu. Odpowiedział mu istny huragan śmiechu.

– Ta, nie jest, nie jest… To teraz już wiadomo, czemu cię wyrzucili – wykrztusił w końcu Paco. – Dobra, siadaj tam! – Wskazał miejsce przy ognisku. – Bliżej, bliżej, chcemy cię dobrze widzieć.

usiadł posłusznie, przestraszony, ale też trochę wdzięczny, że nie dzieje mu się nic złego. Mimo wszystko tu, przy ogniu, czuł się pewniej niż w nocnej ciemności. Na tyle pewnie, że głośno zaburczało mu w brzuchu.

Bandyci zareagowali na ten dźwięk kolejnym wybuchem śmiechu. Widocznie głodny, obszarpany i pokrwawiony żołnierz wydawał im się zabawny. też się niepewnie uśmiechał, wciąż czując, że w każdej chwili ich wesołość może stać się groźna.

– Na, masz! Bo padniesz nam z głodu. – Paco pogrzebał w torbie i wręczył sierżantowi kawałek suchara.

Mendoza przyjął go z nieartykułowanym podziękowaniem i zaczął pospiesznie jeść. Suchar był zawilgotniały, mdły w smaku i trącący stęchlizną, ale to nie było dla sierżanta tak ważne jak to, że wreszcie mógł coś zjeść. Musiał przy tym dosyć żałośnie wyglądać, bo rozbawiony Paco wręczył mu drugi kawałek.

– Jedz, jedz, nie żałuj sobie. Jutro będziesz jadł coś lepszego…

– Co? – wykrztusił Mendoza.

– A na co masz ochotę? Tamales, enchiladas, chili… Zobaczymy, co będzie w gospodzie.

Tamales… – Mendoza przełknął ślinę na samo wspomnienie. Zaraz jednak zreflektował się i spojrzał z przestrachem na rozmówcę. – Ale wy nie…?

– A co? Nie możesz się tam pokazać, co? Nie bój się, nikt ci nic nie zrobi. Obronimy cię. Widzisz, my nie jesteśmy bandytami, prawda, chłopcy? – Paco mrugnął do swoich towarzyszy. Odpowiedziały mu potakujące pomruki i burkliwe przytaknięcia. – My jesteśmy rewolucjonistami…

– Zamknij się, Paco – odezwał się nieoczekiwanie jeden z mężczyzn.

Mendoza zorientował się, że to ten, który wcześniej stał w ciemności, za jego plecami. Teraz też trzymał się przy granicy światła z ogniska.

– A bo co? Nie mówię prawdy? – Paco nie przejął się tym poleceniem.

Mężczyzna chyba też nie bardzo się tym martwił, bo nie podejmował tematu. Mendoza przełknął kawałek suchara.

– Nie wiedziałem, że rewolucja… – powiedział niepewnie.

– Rewolucja będzie już niedługo – uśmiechnął się do niego Paco. – A potem już nikt nie będzie wyrzucał ze służby takich dobrych żołnierzy jak ty. I będziesz miał żarcia tyle, ile zapragniesz.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Nie słyszałeś o Correnie?

– Nie…

– To usłyszysz o nim, a pewnie i zobaczysz, bo się do niego wybieramy. Tylko nie możemy iść z pustymi rękoma, więc najpierw złożymy wizytę w Los Angeles.

– Paco… – W głosie mężczyzny na uboczu zabrzmiała tym razem groźba, ale Paco nadal się tym nie przejął.

– No, czego chcesz, Jose? – obruszył się. – On się nam przyda. Przecież sam mówiłeś, że Correna potrzebuje zapasów.

– Za dużo gadasz.

Paco wzruszył ramionami.

– Tak już mam, mano. A szkody z tego nie będzie. No bo powiedz nam, amigo… – Nachylił się nad sierżantem. – Nie chcesz wyrównać rachunków ze swoim dowódcą?

Mendoza gwałtownie przełknął ślinę, z przerażeniem pojmując, że odmowa nie wchodziła w grę. Paco i jego towarzysze mogli się śmiać i żartować, ale sierżant był pewien, że gdyby wiedzieli, że mają do czynienia z żołnierzem, a nie dezerterem, potraktowaliby go inaczej.

– Chcę… – odparł niepewnie, żałując, że w ogóle zobaczył to ognisko.

X X X

szybko się zorientował, że pomysł, by wrócić na miejsce potyczki z desperados i stamtąd zacząć poszukiwania sierżanta, był może i dobry w teorii, ale nie do zrealizowania w praktyce. Musiał szczerze przyznać, że kiedy miesiące temu poszukiwał Dolores, miał po swej stronie księżyc w pełni i ograniczoną przestrzeń kanionów, ale udało mu się to tylko dzięki temu, że donna Escobedo uciekała na zaczynającej grzać się klaczy. Gdyby nie to, że wywęszył ją Tornado, nie zdołałby jej wytropić. Tym razem noc była pogodna, ale bezksiężycowa, na wzgórzach zarośla i laski tworzyły mnóstwo kryjówek, a od miejsca obozu bandytów można było podążyć w każdą możliwą stronę. Prócz tego mógł się z sierżantem rozminąć po drodze. dość szybko zawrócił więc do Los Angeles, ale tam nie miał dla niego dobrych wieści. Mendoza nie wrócił po zmierzchu do garnizonu, jedynie jakiś przyprowadził jego konia, a w dodatku był za daleko, by usłyszeć wyjaśnienia, gdzie wierzchowiec został schwytany. Sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Gdyby nie to, że poczucie winy i niepokój o sierżanta nie pozwoliłyby Zorro spokojnie usiedzieć w domu, zawróciłby od razu do hacjendy. A tak krążył w ciemności, czujnie nasłuchując nocnych hałasów i licząc godziny do świtu. W końcu, zmęczony, położył się pod drzewem. Wracanie do jaskini nie miało sensu. W jej zaciszu mógł się nie spostrzec, ile czasu minęło, nawet jeśli chodziło tylko o kilka godzin drzemki. też zapewne nie czekała na niego, tak jak ją prosił. Jeśli więc chciał być tutaj, jak tylko się rozwidni, mógł zdrzemnąć się na ziemi.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 51 Epilog

Przed świtem otrząsnął się ze snu. Peleryna nasiąkła nieco wilgocią, ale noc była cieplejsza, niż się spodziewał. Niebo jaśniało coraz bardziej, kiedy dzielił się sucharem z Tornado, porządkował ogłowie i grzywę wierzchowca i sprawdzał, czy proch nie zamókł. Może Mendoza błąkał się gdzieś po wzgórzach, może gdzieś spadł, ale Zorro wolał być przygotowany na każdą ewentualność. Także tą, że będzie musiał walczyć, czy to z żołnierzami, czy grupą desperados.

Tym razem poszukiwania szły naprawdę szybko. W szarym świetle przed wschodem słońca nie miał kłopotów z odnalezieniem miejsca, gdzie coś spłoszyło konia sierżanta. Widać było jeszcze na suchej ziemi, jak w grupie pędzących wierzchowców jeden odskakuje w bok. Kilka ciemnych plamek na trawie wyjaśniało, co było tego przyczyną – zabłąkana kula musnęła zwierzę. Teraz Zorro doskonale rozumiał tą nagłą panikę. Sam Tornado nie wytrzymał kiedyś takiego draśnięcia, a jego popłoch kosztował Zorro sporo krwi, bólu i rozpaczy, nie mówiąc już o przerażeniu i żałobie ludzi w Los Angeles. I choć do tej pory Zorro śmiał się, wspominając, jak przeraził Luisa Ramone swoim „zmartwychwstaniem”, wtedy nie było mu wesoło.

Ślad prowadził dalej. Spłoszone konie zwykle trzymają się razem, ale ten skręcił zaraz pomiędzy krzewy. Wystraszony nagłym bólem i nieoczekiwaną samotnością wierzchowiec pędził naprzód, obojętny na próby powstrzymania czy uspokojenia. Mendoza nie był dostatecznie dobrym jeźdźcem, by kontrolować ten cwał czy próbować go wyciszyć. Raczej dokładał starań, by utrzymać się w siodle.

Trop doprowadził do niewielkiego, zdradliwego urwiska. Wzgórze osunęło się tu kiedyś, czy to przez wstrząs, czy podczas jakiejś ulewy, ale stało się to na tyle dawno, że strome zbocze zarosło krzewami. Ślad konia urywał się tu w wyszarpanych w ziemi dziurach i dołach. Koń musiał stracić grunt pod nogami, zsunąć się, złapać równowagę i wyrwać z powrotem do góry. Ślady kopyt, poznaczone zaschniętymi kropelkami krwi, odchodziły z tego miejsca w stronę wzgórz.

nie podążył za nimi. Usiedzieć w siodle podczas takiej ekwilibrystyki, jaka miała tu miejsce, mógł tylko ktoś znacznie lepiej jeżdżący niż Mendoza. Poza tym nie trzeba było sokolego wzroku, by dostrzec poniżej połamanych przez konia krzewów dalsze złamane gałązki i strzępki niebieskiej i czerwonej wełny, zaczepione o ciernie. Koń wyrwał się na górę zbocza i pobiegł dalej, jego jeździec stoczył się w dół. Zorro tylko westchnął, widząc ślad niknący w zaroślach i zaczął rozglądać się za miejscem, gdzie można było zjechać.

X X X

Sierżant Mendoza zatrzymał się pod ścianą domu. Zbliżała się sjesta i już powoli zasypiało w południowym upale. Plac był pusty, drzwi gospody jeszcze otwarte, ale na werandzie kiwał się tylko sennie jeden peon. Wartownik w bramie garnizonu schronił się w cień niewielkiego daszku i z zaułka, gdzie stał sierżant, można było zobaczyć tylko niebieski mundur.

– No, mano? – Paco szturchnął go w ramię. – Jak to wygląda?

– Wartownik w bramie – odparł Mendoza. – I pewnie w gospodzie.

– Gospodą to ty się nie martw. Nie ucieknie. Dostaniesz te swoje tamales. Ale teraz pokaż nam wejście do garnizonu i ten magazyn, jak się umawialiśmy.

Mendoza nerwowo przełknął ślinę i poluzował już i tak odpięty kołnierzyk munduru. To prawda, umówili się. Ale wtedy, w nocy, nie miał większego wyboru. A właściwie, by być szczerym, to nadal go nie miał. Od chwili, kiedy zażądali od niego pomocy przy kradzieży w garnizonie, rozpaczliwie kombinował, jak tego uniknąć, ale bezskutecznie. Paco i jego kompani byli zbyt sprytni, jak dla jednego głodnego i zmęczonego sierżanta.

– Nie mędrkuj, mano. – Wyglądało na to, że Paco domyślał się, co chodziło Mendozie po głowie.

Sierżant odetchnął i ruszył do bramy, modląc się, by na warcie stał czy któryś z tych nowych, upartych i zapalonych do walki żołnierzy. Taki, który go trzaśnie, ogłuszy i podniesie raban na całe pueblo. Niestety, gdy był już o kilka kroków od wejścia, wartujący wyjrzał spod daszka i okazało się, że to Garcia, jeden z żołnierzy, którzy poprzedniego dnia jechali z nim na patrol.

– Sierżancie?! – zdziwił się i ucieszył jednocześnie.

Nim Mendoza zdążył dać mu jakiś znak, nie, żeby wiedział, jak taki znak mógłby wyglądać, by jednocześnie nie ściągnął na niego ataku Paco, Jose wyprzedził go i wepchnął Garcię z powrotem w cień.

– Nie zabijaj go! – jęknął Mendoza, ale wydawało się, że jest już za późno.

Głuchy stuk, jęk i żołnierz osunął się bezwładnie.

– A co? Żal ci? – Jose odwrócił się w jego stronę.

Sierżant nie mógł nie dostrzec noża w ręce desperado i tego, że na ostrzu była krew.

– Ja… – zająknął się.

– Nie mazgaj się, mano. – Paco złapał Mendozę pod rękę i pociągnął na podwórzec. – To jest wojna! My albo oni! A ty jesteś z nami, prawda?

Mendoza nie odpowiedział. Było mu niedobrze, zimno, szumiało w uszach. Już wielokrotnie widział przecież śmierć, ale teraz, kiedy Garcia, przyjazny, wesoły Garcia, który nigdy nie kpił ze swego przełożonego…

Szarpnięcie uświadomiło sierżantowi, że nie może zemdleć i że jeśli nie zacznie reagować, podzieli los szeregowca.

– Już… już… – wymamrotał.

– To gdzie ta zbrojownia?

– Już prowadzę… Trzeba mieć klucze…

Poszedł chwiejnie w stronę kwatery alcalde, łudząc się przez moment, że de Soto będzie w swoim gabinecie. On nie zawahałby się, gdyby dostrzegł zagrożenie, tego Mendoza był pewien.

Jednak gabinet był cichy i pusty. Nikt nie przeszkodził mu w zdjęciu kluczy.

– To te?

– Tak…

– Głowa do góry, amigo! – Paco uznał, że musi podnieść na duchu niechętnego kompana. – Pomyśl o tym całym winie i pięknych señoritach, jakie będą cię fetować! Gdzie te muszkiety?

– Już prowadzę… W stajni jest wóz, będzie można go załadować…

– Wóz? Ty to masz łeb! Bystry z ciebie chłopak! Aż dziw, że cię wywalili. Pewnie za bardzo pyskowałeś, co?

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 16

Drzwi do zbrojowni były małe i solidnie okute. W zamierzeniu miały wytrzymać nie tylko prosty łom czy siekierę, ale i wysadzenie beczułki prochu. Cała zbrojownia była zresztą tak zbudowana – niewielki, przysadzisty budyneczek, z jednym malutkim oknem pod dachem, przypominał głaz czy skorupę żółwia. Miał znieść ulewę, pożar, wybuch, ostrzał z armaty i utrzymać swą cenną zawartość nienaruszoną. Potężne klucze pozwalały zwolnić masywne zasuwy.

Ręce sierżanta zbyt drżały, by mógł trafić kluczem do dziurki, więc Jose bezceremonialnie wyjął mu go z dłoni i sam się pochylił nad zamkiem. Mendoza cofnął się o krok. Miał lodowatą pewność, że kiedy tylko jego nieproszeni towarzysze wyniosą zawartość magazynu, zostawią w nim jego ciało, tak jak porzucili Garcię w budce wartowniczej. Zostało mu więc niewiele czasu, a nie miał, zupełnie nie miał pomysłu, jak się uratować.

W tym samym momencie jego wzrok przyciągnęło lśnienie miedzi. Zawieszony na wbitym w słup haku wypolerowany kociołek błyszczał kusząco. Nagle Mendoza uświadomił sobie, że przecież patrzy na alarmowy sygnał, który miał zwoływać żołnierzy w razie pojawienia się Zorro. Zdał też sobie sprawę, że nieszczęsny Garcia był na warcie, bo poprzedniego dnia jego patrol złapał bandę. W nagrodę dostali od alcalde dzień bez wyjazdu, dzień odpoczynku. A to oznaczało, że gdzieś w koszarach czy gospodzie siedzą jeszcze Munoz i trzej inni żołnierze. Nie był sam.

Santa Maria… – wymamrotał.

Zanim Paco, czy którykolwiek z pozostałych desperados zdążył się obejrzeć, Mendoza stał już przy słupie. Pałki nie było, więc zerwał kociołek z haka. Jedno uderzenie o mur i podwórko garnizonu rozbrzmiało metalicznym dźwiękiem.

Que diablo?… – obejrzał się Paco. – Hijo de puta! – warknął, gdy zobaczył kociołek w ręku Mendozy. – Toś ty taki spryciarz?

Gdy bandyta ruszył w jego kierunku, sierżant postąpił krok do tyłu, obronnie unosząc kociołek przed sobą, ale zaraz znów uderzył garnkiem o mur, i jeszcze raz, gdy cofał się w stronę bramy, w nadziei, że zaraz ktoś usłyszy ten sygnał, ktoś przybiegnie.

Nikt jednak nie nadbiegał, a Paco był coraz bliżej. Za jego plecami Mendoza widział Jose, który uporał się już z zamkiem i właśnie otwierał drzwi magazynu. Jego dwaj kompani nie zwracali uwagi na sierżanta, widocznie będąc pewni, że Paco poradzi sobie z żołnierzem.

Nagle przerażonemu Mendozie przypomniała się opowieść señory Antonii, że do doñi de la Vega lepiej było nie podchodzić, kiedy miała w ręku patelnię. A skoro patelnię, to czemu nie kociołek? Uświadomił sobie, że nie jest tak całkiem bezbronny, więc kiedy bandyta był już tylko o krok od niego, rozpaczliwie machnął kociołkiem.

Z metalicznym trzaskiem wytrącił nóż z ręki Paco, ale to było jedyne zwycięstwo, bo bandyta zamachnął się drugą ręką. Cios na odlew trafił sierżanta w podbródek i zwalił oszołomionego na ziemię. Jak przez mgłę widział, że desperado schyla się po wytrącony nóż. Spróbował się wyrwać, ale Paco przygniótł go kolanami. Ostrze błysnęło, Mendoza próbował złapać bandytę za rękę, ale nóż zbliżał się nieubłaganie…

Madre de Dios

Tylko tyle zdołał wykrztusić z siebie sierżant, gdy szarpnięty za kołnierz Paco poleciał nagle w tył, stracił równowagę, zderzył się z murem i legł pod nim, nieprzytomny, a jego napastnik uderzeniem bicza odciągnął od drzwi magazynu drugiego desperado. Oszołomiony Mendoza widział plecy nieoczekiwanego ratownika, czarny kapelusz i takąż pelerynę.

– Zorro…

Sierżant podniósł się na kolana tylko po to, by zobaczyć, jak drugi i trzeci z bandytów lądują ogłuszeni pod murem, a wychodzący z magazynu Jose łapie za szpadę. Do walki jednak nie doszło, bo w następnej chwili od bramy rozbrzmiały krzyki nadbiegających żołnierzy. uniósł dłoń do kapelusza w beztroskim salucie, zwinnie wskoczył na niski daszek najbliższej komórki, a stamtąd na dach magazynu. Gdy Munoz i pozostali żołnierze wpadli na placyk, banita raz jeszcze ukłonił im się z dachu i zniknął za kalenicą.

Munoz nie miał wątpliwości, co się stało. Obszarpany Mendoza klęczący pod ścianą, trzech nieprzytomnych mężczyzn rozrzuconych po podwórku, czwarty w otwartych drzwiach zbrojowni, z pałaszem w jednej dłoni i kilkoma muszkietami tulonymi drugą ręką… Jose nie zdołał zrobić kroku, jak został schwytany, a sam Munoz przykląkł przy sierżancie.

– Sierżancie, wszystko w porządku?

– Garcia… Zabili Garcię…

Hijos… – Munoz obejrzał się z wściekłością w oczach na kolegów wiążących właśnie Jose. – Który?

– Tamten… – Mendoza wstał chwiejnie.

– Co tu się dzieje? – Chłodny głos de Soto nie pozostawiał wątpliwości, że alcalde chce natychmiast poznać powody alarmu.

– Sierżant Mendoza melduje się w garnizonie.

– Wreszcie wróciliście, sierżancie, co? – Alcalde rozejrzał się dookoła. – Wyście podnieśli alarm?

Si, alcalde. Ci desperados

– Raport potem – przerwał sierżantowi de Soto. – Idźcie się ogarnąć! – rzucił, a gdy oniemiały Mendoza nie zareagował, dodał gniewnie. – No, już, ruszajcie, jak nie chcecie, bym wam wlepił karcer za wygląd!

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 7Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 9 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *