Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 6

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Jeszcze raz dzięki za komentarze! Karmią one wenę, by powstawały następne opowieści. Co zaś się tyczy naszego alcalde, to i owszem, starannie zapracowuje on na bycie najbardziej nielubianą osobą w . Zaś jego wojna z Zorro… Oto kolejna jej odsłona!

Dobrej lektury!

Rozdział 6. Potyczka

Jednak początkowo nie miał pretekstu do wtrącenia się w ćwiczenia garnizonu. De Soto mógł bowiem prychać i złościć się na interweniujących caballeros, ale potrafił dostrzec logikę ich wywodów. Następnego dnia żołnierze zostali w garnizonie, a ćwiczenia ograniczyły się do krótkiej musztry i mowy mobilizującej, wygłoszonej przez alcalde.

Felipe, siedzący właśnie wygodnie pod murem zaułka, wysłuchał jej szczególnie uważnie i stwierdził, że przewidywania Diego były słuszne. Morderczy wysiłek poprzednich dni miał na celu uświadomienie żołnierzom, jak może wyglądać ich życie, jeśli nie będą dokładnie i z zapałem wykonywać poleceń swego dowódcy, a w szczególności nie postarają się schwytać banity zwanego Zorro. Alcalde uznał, że trzy dni udręki powinny im tę lekcję wbić wystarczająco dobrze do głów i natchnąć podwładnych stosowną ochotą.

W dwa dni po tym, w poniedziałek, wyruszył pod rozkazami kaprala Sepulvedy pierwszy patrol, by ściągnąć z drobnych dzierżawców i peonów wyznaczone przez alcalde domiary i zaległości podatkowe.

Tak jak poprzednim razem, czekał na nich przy pierwszym odwiedzonym gospodarstwie. Mieszkający tam niejaki Pablo stał wraz z całą rodziną w drzwiach niewielkiej chaty, wręcz szałasu, i patrzyli przestraszeni, kiedy banita z szpadą w dłoni wezwał kaprala, by ten zrezygnował ze swoich planów i zawrócił do pueblo, póki jego mundur jest cały i niezabrudzony. nie usłuchał tej dobrej rady, za to w ostrych słowach stwierdził, że wdawanie się w wymianę argumentów, i to innych niż ciosy pałasza, uwłacza godności żołnierza.

Cóż, nie miał nic przeciwko temu, by podyskutować z Sepulvedą także w taki sposób, ze szpadą w dłoni. Lecz kiedy kapral i jego ludzie ruszyli do ataku, jeździec w czerni zdał sobie sprawę, że nie tyle popełnił błąd w ocenie, co dał się wmanewrować w niebezpieczną taktycznie sytuację.

Miał przeciwko sobie sześciu ludzi. Gdyby był to Marco Rojas ze swoimi podwładnymi, ze śmiechem roztrąciłby ich na boki i zaprosił do pogoni przez wzgórza, wystarczająco długiej, by zjawili się w Los Angeles po sjeście, cali zakurzeni, choć z pewnością część tego czasu, niby poświęconego na daremny pościg, żołnierze spędziliby gdzieś w zacisznej dolince, odsypiając nocne warty czy kąpiąc się w jakimś stawie. Potem kapral i jego ludzie wysłuchaliby bury od alcalde i poszliby przepłukać zaschnięte gardła w gospodzie, umilając sobie wieczór dramatyczną opowieścią o walce i pościgu za Zorro. Dostaliby za tę historię dodatkową dolewkę wina od doñi de la Vega i nieco pełniejsze niż zwykle talerze, a inni goście przysłuchiwaliby się im ze skupieniem.

Ale tu był kapral Domingo Sepulveda, a z piątki jego towarzyszy tylko Navarra wiedział o tym cichym układzie z właścicielką gospody, bo drugim ze starych żołnierzy był Gomez, zawsze postrzegany jako służbista. Oznaczało to, że czeka walka znacznie zacieklejsza niż zwykle. Tego oddziału nie mógł zmusić do pogoni za sobą. Nie mógł się też wycofać i pozwolić, by Ignacio de Soto zdołał zebrać swój wymyślony podatek wyrównujący. Dla Pablo oznaczałoby to utratę całego gospodarstwa, skromnych zapasów i inwentarza.

Wpierw było więc kilka zręcznych ciosów biczem, które przestraszyły żołnierskie konie na tyle, by ich jeźdźcy znaleźli się na ziemi. Potem przeciwnicy przeszli do bardziej bezpośredniego starcia i odrzucił bicz, jako nieprzydatny na tak bliskim dystansie, chwytając do drugiej ręki kij spod ściany domu. Co prawda Navarra wycofał się zaraz po tym, jak spadł na ziemię, kuląc się jak po ciosie w żołądek i kryjąc pod płotem, ale pozostała piątka twardo napierała, zmuszając banitę do coraz szybszych uników, uchylania się czy schodzenia z linii ciosu. Co gorsza, zdołał zgrać ze sobą ataki podwładnych i wokół zaczęło się robić coraz ciaśniej.

Trafny cios w głowę wyeliminował Gomeza spośród napastników, ale zaraz tylko szybki obrót pozwolił uniknąć pchnięcia, jakie rozprułoby mu żebra. Drugi z żołnierzy wykorzystał ten moment, by podskoczyć bliżej i spróbować nie tyle uderzyć, co przyszpilić sztychem pałasza pelerynę. Czarny jedwab rozdarł się z suchym trzaskiem, ale Zorro stracił jeszcze jedną, cenną chwilę swobody. To wystarczyło, by kapral pchnął w dalekim wypadzie. Chybił, ale jego podwładny miał więcej szczęścia i Zorro poczuł szarpnięcie gdzieś nad pasem. Uderzył na odlew rękojeścią, posyłając kolejnego napastnika na ziemię, ale wiedział już, że z tej walki nie wyjdzie bez szwanku. Potwierdził to przerażony krzyk żony Pablo. Jak na złość, wciąż stał między rodziną peona a Zorro, blokując banicie możliwość ucieczki do ciasnego wnętrza chaty, gdzie przynajmniej jego przeciwnicy mieliby ograniczoną swobodę ruchów.

musiał dostrzec, że jego podwładny zranił Zorro, bo nagle cofnął się i nakazał atak obu pozostałym na nogach żołnierzom.

przyjął ich uderzenia i odpowiedział swoim kontratakiem. Wystarczyła chwila i wiedział, że to będzie ciężka walka. Żołnierze nie byli może zbyt wprawnymi fechmistrzami, ale napierali uparcie. Dostatecznie gwałtownie, by zmusić go do coraz bardziej niebezpiecznych uników i zachowując przy tym wystarczający dystans, by nie dać się wmanewrować w płot czy ścianę. Na razie ratowało go to, że był wyższy i szybszy. Miał większy zasięg ramion i dłuższe kroki, ale to było niewielką przewagą, bo ludzie Sepulvedy umieli działać wspólnie i każdy unik przed jednym wystawiał go na atak drugiego.

Szpada i pałasze dzwoniły w szybkich fintach i zastawach, a uśmiech powoli zmieniał się w dziki grymas. Zmęczył się już i, mimo uników i starań, był kilkakrotnie draśnięty. Na czarnym jedwabiu nie było widać krwi, ale czuł jak odrętwienie obejmuje bok, ramię i udo. Gorące strużki ściekały z tych miejsc, tkanina lepiła się do ciała, a pot przesiąkał przez maskę i koszulę. Nie mógł nawet dać sygnału , bo brakowało mu oddechu na gwizd czy okrzyk, by przywołać wierzchowca niespokojnie krążącego przy płocie.

To już nie był radosny fechtunek z Juanem czy sir Edmundem. Tu walka toczyła się o znacznie większą stawkę.

Stojący z tyłu musiał dostrzec, że jego przeciwnik słabnie, bo nagle wyminął podwładnych i zaatakował, uśmiechając się dumnie. Był dowódcą tego patrolu i nie miał zamiaru dzielić się z kimkolwiek chwałą z pochwycenia banity. Wszedł w niebezpiecznie bliski dystans i sięgnął, nie do maski, jak można się było spodziewać, lecz do ramienia Zorro, tam, gdzie do ciała przylepił się przesiąknięty krwią czarny jedwab.

uchylił się i palce kaprala omsknęły się po wilgotnej tkaninie, a banita po raz pierwszy poczuł falę paniki. Brak oddechu zaczął już zbierać swoje żniwo, czarne i srebrne iskry latały mu przed oczyma, a w zaćmionym walką umyśle nagle ożyło wspomnienie – dłonie żołnierzy zaciśnięte na czarnym materiale i mężczyzna w czerni szarpiący się bezsilnie w ich uchwycie.

ponowił próbę. Znów sięgnął do ramienia Zorro. Chwycił tym razem, wbijając palce w czarny materiał. Lecz Zorro, wbrew jego oczekiwaniom, nie zwinął się z krzykiem bólu. Nie, on uderzył, raz, prosto i ostro. Wykorzystał fakt, że kapral był tak blisko, i szarpnięciem zranionej ręki wciągnął go pomiędzy siebie i dwu pozostałych żołnierzy. A potem był jeden cios rękojeścią szpady i przed oczyma kaprala Domingo Sepulvedy świat rozprysnął się w iskrach. Z jakimś nieartykułowanym krzykiem odepchnął go wprost na pozostałych lansjerów i sam na nich skoczył, już nie po to, by się bronić, lecz by ich zniszczyć.

Jeden z szeregowców się cofnął, zaskoczony i przestraszony, ale drugi schwycił za ręce. Przez moment mocowali się, lecz krzyk poderwał Tornado do ataku. Ogier skoczył do przodu i gdy Zorro odepchnął przeciwnika, koń zasłonił go przed żołnierzami.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 15

To wystarczyło. Z Sepulvedą, Gomezem i trzecim lansjerem leżącym bezwładnie na ziemi, wobec rozzłoszczonego ogiera, dwaj pozostali zdecydowali się wycofać. Dopomógł im w podjęciu tej decyzji Navarra, który wyczołgał się spod płotu i podniósł alarm, by uciekali, nim rozwścieczony Tornado stratuje ich na śmierć.

oparł się o siodło Tornado i oddychał ciężko. Widział jak przez mgłę, że Pablo z rodziną wyglądają ostrożnie przez drzwi, sprawdzając, czy walka się już skończyła, i jak Navarra z kolegami odciągają kaprala i pozostałych. Konie żołnierzy już dawno zdecydowały, że nie będą brać udziału w tym zamieszaniu i wybrały drogę do spokojnej stajni, toteż cały patrol musiał wracać do Los Angeles piechotą.

X X X

W Los Angeles bynajmniej nie panował zwykły przedpołudniowy spokój. Ten dzień nie był dniem targowym i nie miało być dziś dyliżansu, ale po pueblo rozeszła się już wieść, że alcalde wysłał właśnie ludzi, by zebrali od drobnych rolników wyznaczone przez niego domiary podatków. To, jak mogła się ta wyprawa skończyć, było chyba dla każdego, kto o tym usłyszał, oczywiste. Zagadką było jedynie, jak bardzo sponiewierani żołnierze wrócą i co opowiedzą, więc goście gromadzili się w gospodzie doñi Victorii i na werandzie przed nią, z kubkami wina czy lemoniady, oczekując na widowisko. Prócz mieszkańców pueblo i caballeros na werandzie rozsiadł się także de Soto. Alcalde popijał cydr i od czasu do czasu wygłaszał, pozornie w powietrze, kąśliwą uwagę pod adresem zebranych. Było jasne, że spodziewa się triumfalnego powrotu swoich ludzi.

Nastrój de Soto zmienił się w chwili, gdy Munoz przybył od rogatki pueblo, prowadząc ze sobą konie. Łatwo można było rozpoznać po smukłym bułanku, że są to wierzchowce, na których wyruszył patrol Sepulvedy. Teraz było już jasne, że żołnierze zjawią się niebawem i że będzie to dramatyczny powrót.

Rzeczywiście, wracający żołnierze nie sprawiali najlepszego wrażenia. Cali w brudzie i kurzu, utykający, wlekli się noga za nogą do bramy garnizonu. Wyglądało na to, że tym razem spuścił im wyjątkowo solidne lanie.

De Soto odstawił kubek i ruszył w stronę swego gabinetu. Mimo wszystko, jeśli chciał zwymyślać swoich ludzi, nie mógł tego zrobić przy asyście prawie całego pueblo. To by całkowicie zniszczyło ich morale. musiał zobaczyć, że alcalde idzie w ich stronę, bo zatrzymał się jeszcze przed bramą i zaczął pospiesznie wyjaśniać, czemu on i jego lansjerzy wracają w tak opłakanym stanie. Alcalde przerwał mu machnięciem ręki i nakazał, by pozostali żołnierze weszli na teren garnizonu, zamykając bramę za sobą. On sam zaś ruszył do gabinetu, gdzie prawdopodobnie miał zamiar przesłuchać kaprala.

Jednak de Soto nie zdążył dojść do drzwi swej kwatery, gdy wjechał do pueblo i zatrzymał się tuż przed nim. Alcalde krzyknął na alarm, ale brama garnizonu pozostała zamknięta, jakby nikt wewnątrz nie słyszał jego nawoływania. z poświęceniem złapał za pałasz, tylko po to, by się przekonać, że ma przy pasie pustą pochwę – jego broń pozostała porzucona gdzieś po drodze. De Soto był sam.

Zorro zeskoczył z konia i zasalutował szpadą. De Soto nie odpowiedział mu salutem, lecz natychmiastowym atakiem, ale banita z łatwością go sparował.

– Cóż to, alcalde? – zakpił. – Zapomnieliście o dobrych manierach?

Nie było odpowiedzi i chyba Zorro jej nie oczekiwał, bo wyprowadził kolejny sztych, prosto w twarz alcalde, tak że de Soto musiał gwałtownie się uchylić. Przez kilka chwil, na oczach całego pueblo i bezradnego, zmęczonego kaprala Sepulvedy, Zorro fechtował się z de Soto. Widać było, że alcalde przegrywa to starcie z każdym złożeniem. Zorro był szybszy, wyższy, sprawniejszy. w końcu wyrwał się z osłupienia i skoczył na pomoc zwierzchnikowi, próbując zajść Zorro od tyłu i pochwycić, ale banita nie dał się zaskoczyć. Okręcił się i pchnął kaprala na alcalde tak, że obaj przewrócili się w fontannę. Nim się podnieśli, Zorro odciągnął Sepulvedę, jednym ciosem w twarz ogłuszył i rzucił na piach. Następnie złapał de Soto za kołnierz i wepchnął mu głowę w fontannę.

– To nie było mądre z waszej strony, alcalde – powiedział niemal uprzejmym tonem, gdy wreszcie poluzował chwyt i de Soto, prychając i kaszląc wynurzył się z wody. – Odwołajcie te domiary.

– Nie!

– Jak chcecie…

Zorro wcisnął znów de Soto w wodę. Odczekał chwilę i puścił.

– A więc?

– Ty… łajdaku…

– Szkoda na was szpady, alcalde… – Z tymi słowami Zorro jeszcze raz schwycił de Soto za kołnierz.

– Nie! NIE! – Alcalde był bezsprzecznie przerażony.

– A więc…

– Ty chcesz…

– Jak wybiegną żołnierze, będziecie w większym kłopocie. – W głosie Zorro nie było wesołości. – Więc decydujcie szybko.

Hałas za bramą wskazywał, że ktoś w garnizonie zorientował się, że coś się dzieje na placu. De Soto obejrzał się w tamtą stronę, potem na swego prześladowcę, aż wreszcie zatrzymał spojrzenie na trzymanej przez niego szpadzie.

Alcalde? – przynaglił go Zorro.

– Odwołuję…

Zorro jednym płynnym ruchem poderwał de Soto na nogi i ustawił tak, by mogli go widzieć wszyscy zebrani.

– Powtórzcie to – powiedział.

– Odwołuję domiary podatku – oświadczył de Soto. – Nowy podatek będzie naliczony od chwili obecnej, wedle ustaleń ogólnych – dorzucił pospiesznie. Te słowa spotkały się z pełnym aprobaty pomrukiem zebranych. Zorro rozluźnił chwyt.

– Widzicie? Potraficie dojść do zgody – stwierdził.

Drzwi gabinetu alcalde otworzyły się i na werandę wypadł sierżant Mendoza. Zobaczył, kto stoi na środku placu i gdzie jest de Soto. Najwidoczniej tylko sprawdzał, czemu alcalde nie wszedł jeszcze do gabinetu czy też domyślił się, jaki skutek może mieć teraz atak, bo i z okrzykiem „Madre de Dios!” schował się z powrotem.

Zorro cofnął się o krok i wskoczył na siodło Tornado.

– A na przyszłość, alcalde, nie torturujcie tak bardzo swoich żołnierzy ćwiczeniami. Szkoda ich potu. Starali się, i to bardzo, ale nie dali rady – powiedział.

– Ty!

– Zapamiętajcie to sobie.

Nachylił się i naznaczył szpadą mokry mundur de Soto.

Tornado zarżał dziko, stając w pięknej levade i Zorro wyjechał z pueblo, odprowadzany okrzykami widzów. Brama garnizonu otworzyła się z trzaskiem i na plac wybiegli żołnierze w pełnym uzbrojeniu, formując szybko i sprawnie szyk. Mendoza podbiegł do alcalde.

– Sierżant Mendoza melduje gotowość do ataku, alcalde – wysapał.

– Ty durniu! – warknął de Soto.

Rozejrzał się dookoła. Ludzie przypatrywali mu się z werandy gospody i okolicznych domów. Wiwaty już ucichły, ale gdzieś zza pleców zgromadzonych dało się słyszeć tłumione śmiechy. Zorro był już tylko punktem na drodze, daleko od pueblo.

– Uciekł!

– On zawsze ucieka, alcalde… – wyjaśnił spokojnie Mendoza.

X X X

Don Alejandro obserwował z placu, jak sierżant pomaga wstać alcalde i jak żołnierze powoli, bez rozkazu, rozwiązują szyk. Było jasne, że pościg za Zorro nie ruszy – nie było komu go poprowadzić, bo na pewno nie można było liczyć na Mendozę, de Soto zaś sprawiał wrażenie bardziej zaprzątniętego tym, że jest przemoczony, niż pogonią. Cóż, po raz kolejny alcalde musiał ustąpić przed żądaniami czarno odzianego banity. Myśli starszego caballero zaprzątało co innego. Jeśli dobrze widział, przez moment woda w fontannie, kiedy Zorro zanurzał w niej de Soto, zabarwiła się na czerwono. Alcalde nie był ranny, tego był pewien, tak samo jak żaden z wracających z patrolu żołnierzy. A więc to musiała być krew Zorro. Wprawdzie on poruszał się prawie zupełnie swobodnie, ale don Alejandro miał aż za dobrze w pamięci inne starcie z alcalde, gdzie też wydawało się, że Zorro wyszedł bez szwanku.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 15 W sidłach miłości

Starszy de la Vega obejrzał się na drzwi gospody. Victoria też zobaczyła ten błysk czerwieni, tego był pewien. Uznał więc, że dobrym pomysłem będzie zabranie señory Mercedes podczas sjesty gdzieś na piknik. Będę mogli tam porozmawiać o dawnych dniach w Madrycie, może nawet uda mu się dowiedzieć, co naprawdę było przyczyną jej przyjazdu do Kalifornii. Ale najważniejsze było to, że Zorro i Victoria zostaną sami. Jego syn może poradził sobie z żołnierzami i Ignacio de Soto, ale teraz czekała go znacznie cięższa przeprawa z żoną i don Alejandro wolał, by w tym czasie nie było nikogo w pobliżu. Należała im się chwila swobodnej rozmowy w cztery oczy, bez obawy, że ktoś podsłucha. Zwłaszcza że to mogła być wyjątkowo głośna rozmowa.

X X X

Victoria, otwierając ukryte przejście w kominku, bez zdziwienia spostrzegła, że drżą jej ręce. Zauważyła oczywiście błysk czerwieni, gdy Zorro podtapiał alcalde w fontannie i domyśliła się, że został ranny. Pozostawała tylko do rozstrzygnięcia kwestia, jak poważnie. Wprawdzie Zorro niczym nie zdradził się na placu w pueblo i, gdyby nie ten jeden czerwony błysk, byłaby pewna, że nic mu się nie stało, ale Victoria za dobrze znała swego męża. Nie mogła zapomnieć, że już nie raz i nie dwa ukrywał całkiem poważne obrażenia. Cisza panująca na dole, kiedy schodziła po schodach, budziła jej najgorsze obawy i wspomnienia. To przecież przez jedną zabłąkaną kulę dowiedziała się, kim naprawdę jest Diego de la Vega. Czy teraz też leżał bezwładnie na kamiennej podłodze, ledwie żywy, zbyt słaby, by zawołać o pomoc, czy opatrzyć sobie ranę?

Nie, Zorro nie leżał. Kiedy weszła, siedział rozebrany do pasa przy roboczym stole i płynem z niewielkiej miseczki przemywał sobie ranę na przedramieniu. Sądząc z tego, jak się krzywił, nie było to zbyt przyjemne. Victoria usłyszała teraz, jak posykuje, gdy płyn ściekał ze szmatki.

– Co to? – spytała.

– Ałun – odparł krótko. – Idealny, by ściągnąć ranę, ale… – Urwał i raz jeszcze gwałtownie wciągnął powietrze, gdy kolejna porcja płynu polała się po skórze.

– Zwariowałeś? – Victoria czuła zbyt wielką ulgę, by przebierać w słowach. – Przypalasz sobie rany ałunem?

– Skuteczny sposób, by nie krwawiły – odparł. – Zbyt mocno.

– Rozumiem, że sprawdzałeś?

– Oczywiście. – Zorro odetchnął i wyszczerzył się w łobuzerskim uśmiechu. – Ile razy widziałaś mnie krwawiącego?

– Za wiele – odpaliła sucho i uśmiech Zorro nagle zgasł.

– To nie tak miało być… – odpowiedział.

– Ale było. Ile razy oberwałeś?

– Ramię, żebra, noga. – Wskazał na zmatowiałą plamę na czarnych spodniach. – Nic poważnego, z takimi draśnięciami zdarzało mi się kończyć na treningach jeszcze w Madrycie. Za tydzień, najdalej dwa, śladu po tym nie będzie.

Victoria odetchnęła głęboko. Zorro najwyraźniej nie czuł się źle, widziała, że nie nadrabia miną, jak to mu się zdarzało.

– Co się stało? – zapytała.

Po raz pierwszy Zorro się zmieszał i odwrócił wzrok. Victoria uniosła brwi. Jej mąż sprawiał wrażenie nieco zawstydzonego.

– A więc? – ponowiła pytanie.

– Przeliczyłem się z siłami – wyznał z westchnieniem.

– To znaczy?

miał ze sobą Gomeza, Navarrę i trzech swoich.

– To widziałam… Madre de Dios! – Victorię olśniło. Nagle zrozumiała, jakie mogły być konsekwencje takiego, a nie innego składu patrolu. – To była prawdziwa walka?!

– Owszem – przyznał Zorro. – Przyłożyli się do niej.

– A ty oczywiście nie mogłeś się wycofać?

– Nie.

– Zwariowałeś?

– Nie.

– A ja myślę, że zwariowałeś. Mogli cię zabić.

– Cóż… – Zorro sięgnął po bandaż i zaczął owijać sobie ramię.

– Powiedz mi, że nie mogli! – zażądała Victoria.

Nie odpowiedział, pozornie całą uwagę skupiając na pasku płótna, którym właśnie okręcał skaleczenie, i już to milczenie było dla niej wystarczającym potwierdzeniem.

– Ty durniu! – wybuchła. – Ty nieodpowiedzialny wariacie! Nie mogłeś się wycofać?

Pokręcił głową.

– Popraw mnie, jeśli coś źle zrozumiałam, ale kiedy stwierdziłeś, że masz przed sobą sześciu przeciwników, uzbrojonych, gotowych, by cię dopaść, to zamiast się cofnąć, czy zaplanować jakąś sprytną pułapkę, ty ich zaatakowałeś?!

– Nie… Ja im tylko nie pozwoliłem przetrząsnąć gospodarstwa Pablo…

– Żeby nie mogli ściągnąć podatku, tak? A nie mogłeś poczekać i zająć się nimi zaraz za gospodarstwem? W lepszych warunkach? Chyba nic by się nie stało, gdybyś oddał za chwilę Pablo jego pieniądze!

– Nie mogłem pozwolić, by alcalde ściągnął choć jeden podatek. – Zorro potrząsnął głową.

– I dlatego dałeś się prawie pokroić na plasterki, co?!

Zorro nie odpowiedział, wyraźnie zażenowany. Victorii błysnęła nowa, straszniejsza myśl. Bezceremonialnie odsunęła dopiero co założony bandaż. Przy zranieniu dostrzegła niewielkie, sinawe znaki. Ślad odbitych palców, niewątpliwie męskiej ręki.

– Oni nie próbowali cię zabić, Zorro – zaczęła powoli. – Oni próbowali cię schwytać.

Milczenie Zorro było jedyną odpowiedzią.

Victoria, doña de la Vega, przez moment nie wiedziała, co powiedzieć, bo groza sytuacji odebrała jej mowę. Próbowali go pojmać. Niewiele brakowało, a patrol Sepulvedy wróciłby do Los Angeles nie pieszo, pokonany i upokorzony, ale triumfalnie prowadząc schwytanego Zorro. De Soto by zwyciężył. A oni…

– Czy ty w ogóle nie pomyślałeś? – spytała w końcu jadowicie.

– Nie miałem się jak wycofać… – Zorro bronił się słabo. – Zwłaszcza że mieli wyrzucić Pablo z jego domu.

– Mamy za alcalde twojego szkolnego znajomka, któremu najwyraźniej zalazłeś za skórę i który ci dokucza przy każdej okazji. Który zapowiedział, że cię schwyta i zabije! Więcej, który chce zabić każdego, kto ci pomaga! Sam mi mówiłeś, że jeśli zostaniesz schwytany, to de Soto zabije nie tylko ciebie i co? Pierwsze poważniejsze starcie, a ty jedziesz na nie jak na ciuciubabkę z Mendozą! Czy ten okres spokoju całkiem zaćmił ci rozum, Zorro? Tak się cieszyłeś na tę walkę, że zapomniałeś, jaka jest stawka? Nie mogłeś przewidzieć, że ludzie Sepulvedy będą twardszym orzechem do zgryzienia niż chłopcy Rojasa? Czy też tak się przyzwyczaiłeś do współpracy żołnierzy, że nie chce ci się już planować i przewidywać? Jak na lisa, to dziś wykazałeś się kompletnym brakiem sprytu!

– Ciii… – Zorro obejrzał się w stronę schodów.

Don Alejandro zabrał Mercedes na przejażdżkę – poinformowała go Victoria bezlitośnie.

– Ojciec zawsze był domyślny. – Zorro uśmiechnął się słabo.

Ta próba zmiany tematu nie złagodziła złości Victorii.

– Bardziej domyślny od ciebie! – wypaliła. – I ostrożniejszy! A ty też niedługo będziesz ojcem i co? Chciałeś osierocić dziecko? Nie mogłeś chwilę pomyśleć? Wykazać się choćby odrobiną sprytu?!

– Vi, ja…

– Nie mam zamiaru owdowieć, Zorro! Nie po to czekałam na ciebie przez te lata, by teraz zostać wdową w rok po ślubie! Mamy dziecko! Czy przyszło ci do głowy, co się z nim może stać, jeśli ciebie złapią?

Jeśli Victoria mogła to ocenić w świetle świec, Zorro zbladł bardziej niż przedtem. Wyglądał już nieszczęśliwie, kiedy zaczynała swoją tyradę, ale teraz spojrzał na nią z nieskrywanym przestrachem.

– Tak, tak… – Pokiwała głową. – Wiem, że prawo tego zabrania, ale czy de Soto nie stawia się ponad prawem?

– On nie…

– Masz pewność?!

Zorro patrzył na nią ze zgrozą.

– Nie… – powiedział cicho, jakby przekonując samego siebie. – To się nie zdarzy…

– Jesteś pewien? – warknęła.

Wiedziała, że źle robi, że Zorro jest już śmiertelnie przerażony tym, co może się przydarzyć jej, dziecku czy don Alejandro, ale nie potrafiła się powstrzymać. Za bardzo się bała.

READ  Miłosny napój numer 9 - rozdział 3

– Jesteś pewien, że de Soto pozwoli mi chociaż urodzić nasze dziecko? Bo ja nie jestem! I nie wiem, czy bym tego chciała, wiesz?!

– Vi!

To było tylko jedno słowo i w następnym momencie Zorro poderwał się ze swego miejsca. Ale było już za późno. Victoria pobiegła do schodów i wyjścia. Usłyszała za sobą stuknięcie przewróconego stołka, ale się nie obejrzała.

Pobiegła w górę i prawie bez tchu wypadła z kominka, szlochając. Oparła się o filar, prawie oczekując, że Diego, nie, Zorro zaraz stanie koło niej i powie… Nie, nie mógł niczego powiedzieć. Zdała sobie sprawę, że każde rozwiązanie będzie złe. Cała złość z niej nagle wyparowała. Wykrzyczała swój strach i teraz czuła tylko ogromny, przejmujący smutek. Nie mogła zmienić Zorro, Diego, ale na samą myśl o możliwych konsekwencjach ogarniało ją przerażenie.

Otarła oczy, odetchnęła jeszcze raz, głęboko i zawróciła do kominka.

W podziemnej komnacie nadal było cicho. Gdy zatrzymała się na ostatnich stopniach i wyjrzała ostrożnie, zobaczyła, że Zorro z powrotem siedzi przy stole, machinalnie międląc w palcach szmatkę z ałunem. Sprawiał wrażenie nieobecnego, pogrążonego w myślach i z jakiegoś powodu niezmiernie smutnego i samotnego.

Victoria bez słowa podeszła do męża i wyjęła mu szmatkę z dłoni. W jednej miseczce był ałun, ale w drugiej, większej, niewątpliwie była woda. Zamoczyła więc w niej kawałek materiału i zaczęła, wciąż milcząc, zmywać resztki zaschniętej krwi z żeber. Miał rację mówiąc, że to draśnięcie. Rysa była długa, ale płytka i prawie już nie krwawiła przy myciu.

– Tego nie musisz przypalać – odezwała się w końcu.

– Możliwe – odparł. – Ale wolę, by mi nie przesiąkło przez koszulę.

– Nie przesiąknie. Daj, obwiążę.

Zawiązała końce bandaża i popatrzyła krytycznie na swoje dzieło. Pod koszulą, szczególnie jedną z tych grubszych, i surdutem, opatrunek powinien być niewidoczny, tak samo jak ten na ramieniu.

– Zdejmuj spodnie – poleciła teraz spokojnie.

Zorro usłuchał, ale nagle zatrzymał się w pół ruchu i syknął.

– Przyschło – wyjaśnił.

Victoria zwilżyła szmatkę wodą i przyłożyła, próbując odmoczyć ranę.

Trwało to parę chwil, ale w końcu i to zranienie zostało przemyte i opatrzone. Zorro, znów w jasnej koszuli i błękitnych spodniach, stał się Diego de la Vegą. A raczej byłby Diego, gdyby nie jego wciąż nieobecne, zamyślone spojrzenie.

Z drugiej strony Victoria, opatrując skaleczenia męża, uspokoiła się trochę. To rzeczywiście były tylko draśnięcia, płytkie i niegroźne. Widziała na jego skórze wiele takich cienkich rys, pozostawionych przez ostrze szpady, pamiątek po pojedynkach z wrogami, ale i z przyjaciółmi. Z tego, co wiedziała, Kendall nie oszczędzał swego ulubionego ucznia, a ostatnie spotkanie z Juanem Checą także kosztowało obu panów kilka drobnych szram. Miała też czas się zastanowić.

– Chodź na górę – powiedziała w końcu.

Usłuchał, ale gdy doszli do schodów, Zorro zatrzymał się nagle.

– Czy chcesz… – wykrztusił, nieoczekiwanie zmieszany. – Czy chcesz, żebym przestał wkładać maskę?

Zamarła. To było coś, o czym nie pomyślała. Widziała w tej chwili, że Zorro, nie, Diego, jest zdecydowany i znów zostawia rozstrzygniecie w jej rękach. Jeśli powie mu „tak”, Los Angeles już nigdy nie zobaczy swego obrońcy.

– Nie – odparła, starając się, by jej głos brzmiał możliwie spokojnie.

Nie mogła przeoczyć ulgi, jaka na moment odmalowała się na twarzy jej męża. Ulgi, a zaraz potem poczucia winy.

– Jesteś pewna? – zapytał, tak cicho i ostrożnie, jakby zarazem chciał usłyszeć tę odpowiedź i się jej bał.

– Nie – odpowiedziała. – Ale nie zażądam tego od ciebie.

Nim zdążyła zareagować, objął ją, tak kurczowo, jakby to był jedyny sposób, by ją zatrzymać. Czuła, jak gwałtownie bije mu serce.

– To się nie zdarzy – wyszeptał tuż nad jej uchem, niemal dosłownie powtarzając słowa, jakimi kiedyś to ona go uspokajała. – Drugi raz mnie nie zaskoczą – powtórzył znacznie pewniejszym tonem.

– Wierzę ci – odpowiedziała. – Ale się boję.

– Vi… – Zorro gwałtownie wciągnął powietrze. Nim jednak powiedział coś więcej, zamknęła mu dłonią usta.

– Nie chcę tego – szepnęła. – Boję się, ale nie chcę tego. Rozumiesz?

– Tak.

– To dobrze. – Odsunęła go od siebie na tyle, by spojrzeć mu w oczy. – Uważaj. To wystarczy.

– Dobrze – odetchnął głęboko, jakby jakiś ogromny ciężar spadł mu z ramion.

Ona również odetchnęła.

– Powiedz mi… – odezwała się po chwili ciszy. – Czemu przytapiałeś de Soto w fontannie?

Uśmiechnął się na taką zmianę tematu.

– Pamiętasz, jak jakiś czas temu ojcu zebrało się w gospodzie na wojenne wspominki? On, da Silva i de Cabon. Mówili o najtrudniejszych sytuacjach, jakie ich spotkały, szturmach czy bitwach. Ignacio opowiedział o przeprawie przez rzekę. Sporo przemilczał, ale ojciec trochę go wtedy przepytywał.

– Pamiętam to – przytaknęła.

– Można było zauważyć, że to nie było dla niego dobre wspomnienie. Założyłem, że po tym, jak znalazł się pod koniem w rzece i niemal utopił, nie będzie miał ochoty na powtórkę z sytuacji i zaryzykowałem.

– Udało się.

– Tak. Ramone był tchórzem. Bał się samej walki, osobistego zagrożenia i łatwo było go zastraszyć. Żeby przestraszyć Ignacio, musiałem przypomnieć mu sytuację, kiedy omal nie zginął. Teraz już wiem, że on się tego boi.

– Jeśli jeszcze raz na nim coś w ten sposób wymusisz, zacznie się zastanawiać, kto może wiedzieć o jego strachu przed utonięciem. A to prowadzi…

– Wiem. Ale kiedyś może znów z tego skorzystam, jeśli nie będzie innego sposobu.

Victoria kiwnęła głową i ruszyła w górę schodów. Don Alejandro i señora Mercedes zapewne niedługo wrócą, więc lepiej byłoby, by ona i Diego byli przykładną parą małżonków, odpoczywającą w czasie sjesty w ogrodzie.

– Mam nadzieję, że Felipe już wrócił z przeszpiegów w garnizonie – wymruczała w połowie drogi do kominka. – Poślę go z liścikiem do Antonii. Navarra nie, ale i jego ludzie muszą dostać dziś wieczorem najgorszego sikacza, jaki mamy na składzie! – oświadczyła mściwie. – I wszystko poprzypalane!

Musieli odczekać chwilę przed wyjściem z kominka, tak Zorro się śmiał, słysząc, co mówi jego żona.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 5Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 7 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/