Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, rozdział 3
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Czasem wrogowie muszą współdziałać... Choć porozumienie bywa kruche. Druga część opowieści o Zorro i Victorii
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon, kapral Rojas,
Señorita Victoria Escalante, właścicielka jedynej gospody w Los Angeles, a obecnie narzeczona syna najznaczniejszego caballero w okolicy, odstawiła z ognia garnek i ostrożnie zaczęła dolewać do niego wina. Potrawka z winem była jej popisowym daniem, jednym z popisowych, prawdę powiedziawszy, i chyba najchętniej kupowanym, ale wymagała od niej sporo uwagi przy mieszaniu. Zadanie to pochłonęło ją tak bardzo, że dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z krzyków i zamieszania przed gospodą. Wybiegła na werandę tylko po to, by niemal natychmiast cofnąć się do wnętrza.
Uzbrojeni konni wywracali kolejne stragany, goniąc przed sobą po równi kury, kozy, kilku peonów, a nawet jednego z żołnierzy. Zobaczyła właśnie, jak sierżant Mendoza wypadł z garnizonu i niemal natychmiast z powrotem skrył się za masywnymi wrotami. Zrobił to w samą porę, by uniknąć salwy z pistoletów. Jeden z napastników ze śmiechem zaczął pchać skrzydło bramy, by ją zamknąć. Inny z kolei zaczepił linkę o podpory daszku ocieniającego wejście do pobliskiego domu i zwalił go w dół, więżąc tam kilka osób. Rozpoznała jednego z przybyszów, i wiedziała, że także ona jest ich celem.
Gdzie, u licha, jest Zorro? przemknęło przez myśl Victorii, ale zaraz się za to sama zbeształa. Wiedziała przecież, gdzie był. Jeśli krążył gdzieś po wzgórzach, nie mógł wiedzieć, co dzieje się w miasteczku. A to oznaczało, że muszą sobie poradzić sami.
Jej ruch, choć tak szybki, nie umknął uwagi napastników. Zanim zatrzasnęła drzwi, słyszała już za sobą nawoływania. Sztaba nie chciała się zamknąć. Zostawiła blokowanie wejścia jednemu z gości gospody, a sama pobiegła do tyłu, do kuchennych drzwi, by także je zamknąć. Może było to nierozsądne posunięcie, ale wolała, by nikt nie zaszedł jej od tyłu, gdy ona będzie się bronić w swoim domu.
Caballeros z gospody nie byli niestety dostatecznie uzbrojeni czy zdesperowani, bo już kilka chwil później usłyszała, że tumult przeniósł się do głównej sali. Nad dobiegającą z zewnątrz palbą zaczęły górować pokrzykiwania i łoskot przewracanych mebli. Wreszcie czyjaś niecierpliwa ręka szarpnęła za grubo tkaną zasłonę, jaka oddzielała salę od kuchennego zaplecza.
Victoria była już na to przygotowana. Solidna, żeliwna patelnia zatoczyła szeroki łuk i z głuchym stukiem spotkała się z głową przybysza. Ten wydał z siebie zdławiony jęk i zatoczył się, na szczęście do przodu, tak że złapała go za ramię i popchnęła pod stół. Próbował się podnieść, więc z rozmachem uderzyła znowu, z tym większą satysfakcją, że rozpoznała w nim wczorajszego niemiłego gościa. Osunął się na podłogę i znieruchomiał, a ona zwróciła się znów ku wejściu na salę.
Strzelanina na zewnątrz przycichła, zagłuszana przez zamęt w gospodzie. Ktoś tam krzyknął, krótko, boleśnie, ktoś uderzył całym ciężarem w ścianę. Za moment przez zasłonę przeleciał mężczyzna, wymachując rękoma i łapiąc równowagę. Nim zdołał się pozbierać, Victoria znów użyła swej patelni i drugie ciało legło pod kuchennym stołem.
Cisza, jaka w końcu zaległa, była bardziej alarmująca niż dotychczasowe zamieszanie. Trzeci przybysz wchodził do kuchni znacznie wolniej, ostrożnie odsuwając kotarę, ale Victoria, nauczona już doświadczeniem, z rozmachem trzasnęła patelnią mniej więcej tam, gdzie spodziewała się jego głowy. I jednocześnie krzyknęła, bo obcy zdążył złapać ją za rękę, nie dość szybko, by uniknąć ciosu, ale dostatecznie szybko, by ten cios znacznie złagodzić.
– To było bolesne, señorita – powiedział Zorro. Pstryknięciem w rondo przesunął kapelusz na właściwe miejsce. – Ale, jak widzę, skuteczne – dorzucił na widok dwóch nieprzytomnych mężczyzn.
– Zorro! – Pod Victorią ugięły się nogi.
– Wszystko w porządku, señorita Escalante? – zapytał głośno, a po chwili dorzucił cicho. – Wybacz, że nie zdążyłem wcześniej. Musiałem zająć się tymi na zewnątrz.
Victoria zerknęła szybko w stronę naderwanej kotary w drzwiach kuchni.
– Wszystko w porządku, señor Zorro – oświadczyła głośno – choć przydałoby się tu trochę posprzątać.
– Sierżant Mendoza zaraz będzie tu z żołnierzami – wtrącił jeden z gości. Inni ciekawie zerkali na Zorro i Victorię.
– Lepiej będzie, jak pójdziesz, Zorro – zauważyła.
– Niestety, muszę zostać – odpowiedział. – Ta grupa to tylko część znacznie większej bandy, jaka koczuje na wzgórzach. Sądzę, że Los Angeles będzie musiało się bronić.
Z tuzina przybyszy, tylko jeden miał dość przytomności umysłu, by zacząć od razu uciekać, choć na wiele mu się to nie zdało, gdy Zorro, niczym anioł zemsty, wjechał za nimi do pueblo. Te kilka chwil, gdy rozproszyli się demolując rynek, dało mu dostateczną przewagę, by mógł podjechać i zrzucać ich z koni, jednego po drugim. Ostatniego zwalił z nóg już w sali gospody. Mendoza, dumny jak paw, nadzorował odprowadzanie jeńców do garnizonowego aresztu, podczas gdy Victoria i trzej caballeros ruszyli do gabinetu alcalde, by tam wyjaśnić, jakie zagrożenie pojawiło się w okolicy Los Angeles. Zorro krótko przeprosił, nim jeszcze sierżant wszedł do gospody, i zniknął gdzieś pomiędzy budynkami, obiecując, że weźmie udział w rozmowie, a jedynie woli uniknąć spotkania z żołnierzami. Jak stwierdził, nie chce odwracać ich uwagi od poważniejszego zadania.
– Nie, nie, i jeszcze raz nie! – wrzasnął alcalde i walnął pięścią w biurko. – Nie ma mowy, bym wysyłał uzbrojonych żołnierzy poza miasto! I kto to widział, by bez mojego rozkazu zamykać w areszcie więźniów. – Ramone jeszcze raz uderzył w biurko dla podkreślenia swoich słów i gniewnym wzrokiem obrzucił stojącą przed nim grupkę. Trzech caballeros, w których rozpoznał stałych klientów gospody señority Escalante, a z których jeden miał surdut oblany winem, sama señorita Victoria w poplamionej ciastem spódnicy i z wielką patelnią w dłoni oraz kryjący się za ich plecami sierżant Mendoza, z na poły zaniepokojoną, na poły nieszczęśliwą miną, jakby chciał być gdzieś zupełnie indziej. To, że przyszli zaraz po tym, jak pod bramą garnizonu wybuchła nieoczekiwana strzelanina, wprawiło go w furię.
– No tak, bez waszego rozkazu – prychnęła Victoria. – Raczcie mi wybaczyć, alcalde, ale oni najechali nas także bez waszego rozkazu – w jej tonie nie było nawet cienia uległości.
– Sierżancie Mendoza! – wrzasnął w odpowiedzi Ramone. – Proszę natychmiast wyprosić tych ludzi z mojego gabinetu!
– Ależ alcalde… – zaprotestował Mendoza. Don Eduardo wszedł mu w słowo.
– Jak to wyprosić?
– Wyrzucić! – powtórzył Ramone. – Słyszeliście, sierżancie? A potem zwolni pan tych więźniów, czy kim oni tam są!
– Dezerterami – ktoś odezwał się od drzwi.
– Co? – alcalde odwrócił się, słysząc znany i znienawidzony głos. – Zorro!
Odruchowo złapał za szpadę. Ale Zorro nie zareagował, za to pomiędzy niego, a Ramone weszła señorita Escalante. Alcalde spojrzał na nią, na jej minę, na ciężką patelnię, którą w pobitewnej gorączce zabrała ze sobą i teraz lekko uniosła, jakby gotując się do ciosu… i powoli rozluźnił chwyt. Zorro uśmiechnął się z uznaniem na widok takiej przezorności.
– Możesz mi wytłumaczyć, Zorro, co robisz w moim gabinecie? I jak tu weszliście? – Ramone starał się obronić choć cień swojej władzy.
– Z tego drugiego nie będę się tłumaczył – wzruszył ramionami Zorro. – Powiem tylko, że musimy porozmawiać.
– Nie mamy o czym rozmawiać.
– Ależ mamy… – Zorro nonszalancko usiadł na brzegu biurka, na wyciągnięcie ręki od alcalde. – Jak już powiedziałem, nasi nieoczekiwani goście są dezerterami. A, i jeszcze mordercami, złodziejami i rabusiami. Zebrali się w większą gromadę, by obrabować transport srebra, jaki na dniach będzie zdążał przez Santa Barbara do portu w San Pedro. Zakładam, że słyszeliście o tym transporcie, alcalde?
– Słyszałem – odparł Ramone. – Ale co ma wspólnego ten transport ze mną? Nie oczekujesz chyba, że wyślę żołnierzy, by go ochraniali. To zadanie gubernatora…
– Niestety nie, alcalde – powiedział spokojnie Zorro. – Nim zaatakują transport, bandyci złożą wizytę tu, w pueblo.
– Jak to?
– Popełniliście błąd, alcalde, przesłuchując jednego z hersztów bandy w tym gabinecie. Zdążył się dokładnie przyjrzeć, jak słaby jest tu garnizon i… jak bogaty alcalde. Nie ma potrzeby wysyłania żołnierzy. Będą potrzebni tu i teraz.
– Załóżmy, że ci uwierzę, Zorro… – Alcalde ustawił się trochę dalej od biurka, tak, by nie być w pobliżu swego wroga. – Załóżmy, że rzeczywiście jest taka banda gdzieś w pobliżu. Co mnie powstrzyma przed odesłaniem tych pojmanych do Monterey, wezwaniem posiłków od gubernatora, a przy okazji… – zawiesił na moment głos – przy okazji pojmaniem ciebie? – W jego dłoni błysnął niewielki pistolet. Zorro nawet nie drgnął.
– To ponad czterdziestu bandytów – powiedział spokojnie. – Wysyłanie tych pojmanych do Monterey nie ma sensu. Nie dojadą dalej, niż do wzgórz, a tam kompani ich uwolnią. Stracisz żołnierzy, alcalde, a banda powróci nieuszczuplona. I bardziej chętna do zemsty, niż do rabunku. Zwłaszcza zemsty na tobie, alcalde. – Luis Ramone pobladł, a Zorro ciągnął dalej. – Tak samo wysłany kurier nie dotrze do Monterey, a gdyby nawet mu się udało, nie zdąży sprowadzić żołnierzy. Bo dezerterzy przyjdą tu jutro, jak tylko domyślą się, co spotkało ich towarzyszy. Tym razem, alcalde – Zorro wstał, ignorując wciąż wycelowaną w siebie lufę pistoletu, a jego głos był zimny jak lód – to nie są już nasze wesołe przepychanki, z pociętymi kamizelkami, znakami na biurku i marnowaniem prochu. Tym razem będziemy musieli walczyć na śmierć i życie, albo z Los Angeles pozostanie sterta zgliszcz. – A gdy Ramone wciąż trzymał uniesioną broń, Zorro dorzucił z nagłym rozbawieniem. – Naprawdę nie chcesz ocalić pueblo i transportu srebra gubernatora, alcalde? Nie chcesz zostać bohaterem?
Luis Ramone powoli odłożył pistolet.
– Zorro… – odezwał się jeden z mężczyzn. – Czy naprawdę sytuacja jest tak zła?
– Jest, don Eduardo. Jeżeli czegoś nie zrobimy, pueblo zginie.
– Ale co możemy zrobić? I co z hacjendami?
– Hacjendy są na razie bezpieczne. Pueblo i kasa miejska są zbyt łakomym kąskiem. A co możemy zrobić? Cóż, chyba tylko walczyć. Jeśli się dobrze przygotujemy, mamy szansę. – Zorro ruszył w stronę drzwi. – Sprowadzę tu młodego de la Vegę.
– Don Diego? – zdziwił się Ramone. – A po co jego?
– Gdzie jest Diego? – zapytała w tej samej chwili Victoria.
Zorro zatrzymał się w drzwiach.
– Może nie idzie mu jeszcze najlepiej ze szpadą, ale planować potrafi – wyjaśnił. – A jest teraz na północnych wzgórzach, szuka kryjówki bandy.
– Szuka? – Victoria spojrzała przerażona.
– Nie obawiaj się, señorita – uśmiechnął się Zorro. – Nie znajdzie. Banda ma kryjówkę na południe od miasta. Adios!
To be continued…