Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los Angeles ma znów alcalde. Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
Od autora: Raz jeszcze dzięki dla Arianki, Amigi i Filigranki! Zaznaczę jeszcze, że powoli zbliżamy się do końca tej opowieści.
Rozdział 8. Porządki
Kiedy w niedzielę po najeździe bandy Saragosy de la Vegowie zjawili się przed kościołem, większość zebranych tam osób pozdrawiała ich uprzejmie. Nikogo też nie zdziwiło, że zarówno doña Victoria, jak i jej mąż, byli bladzi i milczący, wręcz niepodobni do samych siebie. Dzień wcześniej bowiem, w samo południe, stracono tych desperados, których udało się schwytać dzięki sprytowi don Diego, a kiedy wieczorem na cmentarzu odbył się szybki pogrzeb bandy Saragosy, to wśród składanych do grobu ciał był i bandyta zastrzelony przez doñę na progu gospody.
Sami mieszkańcy puebla też nie byli skłonni do hałaśliwych rozmów czy wesołości, bo sobota zaczęła się żałobnym nabożeństwem i pogrzebem czterech ofiar najazdu, w tym małego Nico, stratowany zaś przez konie Pablito wciąż nie odzyskał przytomności. W dodatku, choć każdy w Los Angeles był szczerze przekonany, że bandyci zasłużyli na swój los, to dawne niedobre wspomnienia o okrucieństwie Luisie Ramone ożyły na widok egzekucji i wcześniejszego nieoczekiwanego wybuchu gniewu Ignacio de Soto.
W całym pueblo panowały więc smutek, powaga i podszyta strachem cisza. Nawet mowa padre Beniteza, który próbował wlać w ludzkie serca chociaż odrobinę otuchy, nie mogła tego odmienić. Zresztą, trudno było mówić o odmianie, kiedy zamiast mszy była jedynie wspólna modlitwa w przykościelnym ogrodzie, bo wnętrze zostało całkowicie zdemolowane, a ołtarz odarty z ozdób. Nie pomagały przypomnienia, że to tylko stan chwilowy, a spokój i porządek powrócą do Los Angeles tak samo, jak zostanie oczyszczone wnętrze kościoła.
Zwykle po niedzielnej mszy dzieci zbierały się w ogrodzie na kilka lekcji czytania, pisania czy liczenia, a ich rodzice udawali się do gospody, by spędzić nad kubkiem trochę czasu na rozmowach o wszystkim i o niczym. Tym razem jednak większość dorosłych niechętnie pozwalała dzieciom oddalić się choćby na kilka kroków, a one same też się do tego nie garnęły. Ich rodzice zaś woleli rozmawiać z padre Benitezem.
Victoria nie miała im tego za złe. Ona sama nie chciała iść do gospody i stawać za barem, a na myśl o gwarnej, pełnej klientów sali robiło się jej niedobrze. Poszła tam właściwie tylko po to, by się upewnić, że señora Antonia i dziewczęta poradzą sobie z tymi nielicznymi, którzy uznali, że kubek wina dobrze im zrobi.
Plama krwi przed werandą znikła już poprzedniego dnia, zamieciona i wygrabiona tak samo jak inne pozostałe na piasku placu, ale i tak doña de la Vega wolała ominąć to miejsce i wejść do gospody od kuchni. Zaskoczona stwierdziła, że pomimo tego, iż większość mieszkańców Los Angeles zebrała się przy kościele, w gospodzie señora Antonia stała przy wielkim garze zupy, Marisa zagniatała ciasto, a Juanita w pośpiechu nosiła na salę dzbanki wina.
– Doña! – Antonia oderwała się od swego zajęcia. – Jak dobrze, że jesteście!
– Co się stało?
– Żołnierze! Cały garnizon przyszedł do nas na posiłek!
Victoria rzuciła się do zasłony oddzielającej kuchnię od sali. Rzeczywiście, większość stołów była zajęta przez żołnierzy z garnizonu. Najbliżej siedział Mendoza i ze smętną miną grzebał w resztkach na talerzu. Inni też sprawiali wrażenie osowiałych, ale to nie pogarszało im apetytów, jak można było sądzić po zawartości ich nakryć, czy raczej jej braku.
– Dziś przyszli? – zapytała Victoria.
– Tak, są od rana – odparła señora i, uprzedzając pytanie Victorii, dorzuciła. – Płacą, ale tylko niektórzy z nich i tylko za wino. Wiecie przecież, że żołd będą mieli dopiero w piątek.
– Wiem… – Victoria kiwnęła głową.
Wypłata żołdu była w piątkowy ranek, przed targiem. Zwykle Mendozie i jego kolegom z garnizonu brakowało grosza w środę, czwartek. W niedzielne południe nie powinni jeszcze mieć oporów przed regulowaniem rachunków.
Wśród mundurów mignęły jej właśnie siwe włosy de Soto, więc wymaszerowała z kuchni wprost ku stolikowi alcalde.
– Don Ignacio… – przywitała się krótko.
Alcalde podniósł ze znużeniem głowę. Sprawiał wrażenie tak samo zmęczonego, jak większość mieszkańców Los Angeles. Do tej pory nienagannie wyczyszczony surdut był teraz lekko zmięty, krawat zawiązany niedbale, a ślady na policzkach świadczyły o tym, że Ignacio de Soto golił się tego ranka wyjątkowo niepewną ręką. Czy też był golony, bo należało to do obowiązków Mendozy jako adiutanta.
– Doña de la Vega…
– Czemu zawdzięczam taki ruch w mojej gospodzie?
– Nasz kucharz został ranny w piątek. Wczorajszy dzień moi ludzie przeżyli na suchych racjach, ale nie mogę ich dalej głodzić.
– Rozumiem…
Oczywiście, że rozumiała. Garnizon w Los Angeles miał dwie cechy. Żołnierze w nim lubili dobrze zjeść, jak wszyscy żołnierze na świecie. Za to kucharza mieli wyjątkowo nieudolnego. Przypalał polewki i placki, zapominał posolić bądź przesalał sosy i zupy tak, że często to, co ugotował, było prawie niejadalne. Większość żołnierzy traktowała go jako zło konieczne, sierżant Mendoza od czasu do czasu urządzał mu efektowne awantury, ale nikt kucharza nie wyrzucał czy nie próbował odesłać do Monterey w obawie, że jego następca będzie jeszcze gorszy. Cały garnizon natomiast zgodnie zostawiał większość swego żołdu w gospodzie Victorii. Tak więc ta nagła przeprowadzka jednocześnie niczego nie zmieniała i zmieniała bardzo wiele.
– Pozostała w takim razie tylko jedna sprawa do uregulowania, alcalde – powiedziała teraz Victoria.
– Co macie na myśli, doña?
– To, że żołnierze stołują się w gospodzie, było zwyczajem od dawna. Jednak do tej pory płacili oni za to, co zamówili.
De Soto skrzywił się nieznacznie.
– Płacą i teraz.
– Jedynie za wino, a i to nieliczni. – Victoria odsunęła krzesło i usiadła naprzeciw alcalde. Była poniekąd ciekawa, jak zamierza on rozwiązać ten problem.
Ale alcalde nie miał zamiaru szukać rozwiązania.
– Czego ode mnie oczekujecie?! – burknął gniewnie. – Że mam ich stąd zabrać?
– Nie, alcalde. Że uregulujecie należności.
– Chwileczkę… – De Soto nagle usiadł prosto, patrząc czujnie na kobietę przed sobą. – Chcecie powiedzieć, że mam płacić za wszystko, co żołnierze tu zjedli?!
– Przyznacie, że tak byłoby sprawiedliwie…
– Sprawiedliwie to będzie karmić moich żołnierzy, bo tylko oni was bronią! – oświadczył dobitnie alcalde. – Narażają się dla waszego bezpieczeństwa i spokoju, a wy skąpicie im nawet kawałka chleba?!
Victoria de la Vega cofnęła się zaskoczona. Mimo wszystko nie spodziewała się po de Soto takiego ataku. Za chwilę jednak przechyliła się nieznacznie ku przodowi. Jeśli alcalde liczył na to, że w ten sposób ją zastraszy, to się poważnie mylił. To nie udawało się nawet Luisowi Ramone. A jeśli Ignacio de Soto miał ochotę wyładować na kimś swój zły nastrój, to bardzo dobrze trafił. Ona też miała coś do powiedzenia.
– Nie skąpię żołnierzom chleba – powiedziała niebezpiecznie zniżonym głosem. – Dbam o nich bardziej, niż wy, alcalde.
– Ciekawe jak? – De Soto najwyraźniej zlekceważył sobie ostrzegawczy sygnał.
– Wasi żołnierze, alcalde, mogą u mnie zjeść coś pożywniejszego, niż ta papka, którą karmicie ich w garnizonie. To więcej, niż wy dla nich robicie!
– Czy ja jestem odpowiedzialny za garnki?! – obruszył się.
– Za garnki może nie, ale za sprawność bojową tak, alcalde! Mieliśmy tu już sytuacje, kiedy pół oddziału leżało chore po tym, co kucharz im uwarzył! – Victoria mówiła coraz głośniej.
Dookoła w sali żołnierze popodnosili głowy. Mogła dostrzec, że większość kiwa potakująco.
– Jakoś tego nie zauważyłem!
– A czy to moja wina, że nie interesujecie się tym, co jedzą wasi ludzie? Choć to wasza powinność?! – Doña de la Vega wstała i nachyliła się nad stołem.
Teraz na de Soto przyszła pora, by się cofnąć z zaskoczeniem i Victoria mogła poznać po wyrazie jego twarzy, że trafiła swoją uwagą w samo sedno. Kątem oka widziała też, że zebrani w gospodzie żołnierze niepewnie jej przytakują.
Tą uwagą jednak dotknęła Ignacio de Soto do żywego. O ile chwilę wcześniej po prostu się irytował, to teraz ogarnęła go furia.
– Oskarżacie mnie o zaniedbanie moich obowiązków?! – wybuchł. – Mnie? Alcalde? Kto wam dał takie prawo?! Kto wam na to pozwolił?!
– Nikogo o to prawo nie prosiłam! Samiście powiedzieli, że żołnierze to nasza jedyna obrona! Jeśli tak, to zadbajcie o nich! A nie skazujcie na jedzenie w garnizonie czegoś, czego by nawet pies nie ruszył!
– Właścicielka gospody poucza alcalde, jak ma dbać o swoich ludzi?! Od kiedy to kobieta zna się na dowodzeniu oddziałem?!
– Może się na oddziale nie znam, ale znam się na kuchni! Za to, co wydawaliście na jedzenie w garnizonie, winniście mieć dwa razy lepsze posiłki!
– A skąd wy wiecie, ile jest wydawane na posiłki w garnizonie? I jak policzyliście, że ma być dwa razy lepiej?!
Victoria założyła ręce na piersi.
– Alcalde, przejrzyjcie na oczy… – powiedziała spokojniej, ale pogarda w jej głosie była tym bardziej odczuwalna. Miała już dosyć tego oszusta, który przez tygodnie mydlił wszystkim oczy swoją pozorną troską o pueblo, a nawet nie zadbał, by poprawić los podwładnych. – W Los Angeles księgi rachunkowe prowadzi się nie tylko w garnizonie. To potrafi i robi każda zarządzająca hacjendą żona caballero. A ja, jak wyście zauważyli, prowadzę gospodę. Wiem, ile kosztuje jedzenie, dobre jedzenie dla tylu ludzi. Wystarczyło mi raz zajrzeć do waszych ksiąg, by wiedzieć, że przepłacacie i marnujecie…
– Dosyć! – De Soto wstał od stołu, nagle pobladły ze złości. – Zajmij się raczej kuchnią, kobieto. To ci bardziej pasuje.
– Słucham?! – Victoria przez moment myślała, że źle słyszy.
– Zapomniałaś, z kim rozmawiasz? Uważasz się za równą caballero? Małżeństwo tak ci uderzyło do głowy? Zajmij się kuchnią, kobieto!
– Toteż się nią zajmuję! I tymi, którzy przychodzą do mnie zjeść!
– Urządzając im z tego powodu awantury? Co za osobliwy sposób!
– Osobliwy, jak osobliwy! Są posiłki, to ma być i zapłata za nie!
– Słuchaj, kobieto. – De Soto nachylił się w jej stronę. – Robię, co tylko się da, by w tym zapomnianym przez Boga i ludzi pueblo żołnierze choć trochę pamiętali o tym, że są w królewskiej służbie. Staram się, jak mogę, ryzykuję własnym życiem dla bezpieczeństwa tej garści wieśniaków…
– Nie tylko wieśniaków, don Ignacio. I nie tylko wy – odezwał się z boku don Alfredo.
Caballero stał kilka kroków od alcalde i właścicielki gospody wraz z don Alejandro de la Vegą. De Soto żachnął się. Nie miał najwyraźniej ochoty, by którykolwiek z caballeros był świadkiem jego dyskusji z Victorią, a co dopiero ci dwaj.
– Wybaczcie, nie miałem na myśli… – zająknął się. Don Alejandro zbył jego tłumaczenia machnięciem ręki.
– Wszyscy razem walczyliśmy o nasze wspólne bezpieczeństwo, alcalde – oświadczył. – Tym bardziej nie powinniśmy teraz się spierać. Victorio, moja droga, czy nie widzisz jakiegoś rozwiązania tego problemu?
– Tylko jedno. – Doña de la Vega podniosła dumnie podbródek. – Żołnierze będą płacić za posiłki w gospodzie. Zwykle nie musiałam im o tym przypominać.
– Doña, moich ludzi nie stać na to, by się tu stołować!
– Więc wy za nich zapłaćcie.
– Słucham?!
Wyglądało na to, że tylko obecność caballeros powstrzymuje alcalde od ponownego wybuchnięcia gniewem.
– To, co do tej pory wydawaliście na spiżarnię w garnizonie – oświadczyła Victoria – i co marnował wasz kucharz, wystarczy, by wszyscy wasi ludzie mogli tu jadać. Obiecuję.
De Soto rozejrzał się dookoła. Większość żołnierzy starannie udawała, że wcale nie czeka w napięciu na jego decyzję. Jeden Mendoza miał otwarcie błagalny wyraz twarzy. Dla niego byłoby to jak spełnienie marzeń.
– Zgodnie z regulaminem królewskiej armii – odezwał się w końcu alcalde – garnizon powinien mieć własne magazyny żywnościowe i kuchnię.
– Nikt nie powiedział, że musicie z tej kuchni korzystać – zauważył don Alejandro. – Skoro Victoria jest zdania, że cały oddział może się tu stołować…
– Nie będzie dla mnie kłopotem prowadzenie odrębnego rozliczenia, alcalde. Pod koniec miesiąca przedłożę wam je do zapłaty. Tylko za wino będą płacić sami.
– Prócz tego, które dostaną do posiłków – zastrzegł de Soto.
Victoria zastanowiła się przez moment, obliczając.
– Oprócz tego – zgodziła się.
Zebrani w gospodzie odetchnęli z ulgą, a twarze żołnierzy pojaśniały. Mendoza rozpromienił się w pełnym wdzięczności uśmiechu.
– Gracias, alcalde – odezwał się. – Gracias, doña de la Vega.
Victoria uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale de Soto nie sprawiał wrażenia ucieszonego, nawet aprobatą i wdzięcznością żołnierzy. Pożegnał się sucho i wyszedł z sali.
– Don Ignacio wciąż jeszcze nie zrozumiał, że tu jest Kalifornia, nie Madryt – stwierdził sucho don Alejandro, patrząc za odchodzącym.
x x x
W jakiś przedziwny sposób ta kłótnia alcalde z właścicielką gospody poprawiła nastroje w Los Angeles. Zapewne spory wpływ na to mieli żołnierze, dla których fakt, że oto skończyły się czasy nędznego garnizonowego wiktu był znacznie ważniejszy od losu ludzi Saragosy. Ruch w gospodzie, przechwałki i dyskusje pozwoliły też innym mieszkańcom Los Angeles zapomnieć, przynajmniej pozornie, o wcześniejszych wydarzeniach i choć przez chwilę udawać, że to zwykła niedziela.
Jednak ta poprawa nastroju nie objęła de la Vegów i ich powrót do hacjendy z niedzielnej mszy odbywał się w pełnym przygnębienia milczeniu. Tylko Felipe jechał niepogrążony w ponurych myślach. Chłopak nie widział sobotniej egzekucji i znacznie ważniejsze dla niego było to, że mała Ana przybiegła, jak tylko zobaczyła go na placu po mszy. Co więcej, jej matka nie miała nic przeciwko temu, by dziewczynka spędziła chwilę na próbach rozmowy ze starszym kolegą. Wprawdzie siłą rzeczy były to dość jednostronne próby i dla Felipe dodatkowo ograniczone do najprostszych pojęć, jakie mógł wyrazić gestami, ale to już było wiele dla chłopaka, który do tej pory był miejscowym wyrzutkiem. Niemota, sieroctwo i symulowana głuchota dotąd stanowiły skuteczną barierę pomiędzy nim, a innymi chłopcami w pueblo, tym trudniejszą do przebycia, że Felipe był o wiele dojrzalszy niż jego rówieśnicy.
Dla don Alejandro sytuacja chłopaka była poniekąd odbiciem losu Diego, którego przedwczesna śmierć matki i zamiłowanie do ksiąg oddzieliły od innych młodych caballeros, a późniejsze studia w Madrycie i rola, jakiej się podjął po powrocie tylko to odosobnienie utrwaliły. Starszy caballero był zadowolony, że tragedia w pueblo stała się dla Felipe szansą, by nie powtórzyć tego losu. On sam musiał zająć się synem i synową.
Nie było to łatwe zadanie. Po raz pierwszy, jak don Alejandro sięgał pamięcią, Diego nie potrafił otrząsnąć się z ponurych myśli. O ile Victoria jakby zrozumiała, że w tamtej sytuacji musiała bronić swego życia, tak wobec niego argumenty ojca zdawały się padać w próżnię. Mimo wszystko, mimo opowieści, jakie od tygodni napływały do Los Angeles, Diego wciąż nie potrafił pogodzić się z myślą, że ludzi Saragosy po prostu zabito, zaś przypomnienie starć z Ortegą i Delgado zaś tylko pogorszyło sytuację.
Starszy de la Vega musiał zresztą przyznać synowi rację w przynajmniej jednej sprawie, w kwestii prawa. Jak bowiem mógł tłumaczyć los bandytów Saragosy konsekwencjami ich wyborów i obowiązującym prawem, kiedy to samo prawo przewidywało taką samą karę za o wiele mniejsze przewiny? I nie miał tu znaczenia fakt, że w tamtym czasie wyroki wydawał Ramone, dla którego zbrodnia istniała tylko wtedy, gdy dotykała jego osobistej kieszeni. Prawo było prawem, w Los Angeles zrównywało bezwzględnego mordercę nie tylko z zagłodzonym wędrowcem, który ukradł posiłek, ale i z peonem, który nie mógł spłacić podatków. Więcej, zrównywało z nimi także i Zorro.
Chyba właśnie ta nieprzyjemna świadomość, że jego jedyny syn musi się liczyć z perspektywą podobnego końca, co rabuś i morderca, sprawiła, że dyskusja pomiędzy don Alejandro a Diego nie zmieniła się w kłótnię. Także Victoria nie miała ochoty, by roztrząsano przy niej ten temat i oznajmiła to wyjątkowo dobitnie. Banda Saragosy chciała zniszczyć Los Angeles, ale przegrała, de Soto udowodnił, że potrafi zadbać o bezpieczeństwo pueblo i choć parę razy zachował się wyjątkowo niemiło, to przecież taką miał naturę. A Zorro stał się tylko legendą, na którą nikt na poważnie już nie liczył. I tak, jej zdaniem, miało pozostać.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 13