Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los Angeles ma znów alcalde. Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
Od autora:Kończąc poprzednią historię napisałam, że zatoczyła koło i alternatywa powróciła do znanych już z serialu sytuacji. A że relacje pomiędzy bohaterami wyglądają inaczej, niż w serialu, to i opowieść miała się potoczyć inaczej.
Cóż, to wszystko jest prawdą.
Nowa opowieść się rozpoczyna…
Gra pozorów
Rozdział 1. Przybysz
Tego roku zima w Los Angeles to były przede wszystkim deszcze. Miarowe, zasłaniające wszystko kotary wody, albo przenikliwe mżawki, setki drobniutkich kropelek zawieszone w powietrzu, wsączające się w każdą szczelinę odzieży i przejmujące zimnem. Ludzie chodzili skuleni, wciągając kapelusze na uszy, otulając się szalami i poncho. Zapewne, kto nie musiał, nie opuszczał domu, ale tak się składało, że większość mieszkańców pueblo i okolic nie pracowała pod dachem. Vaqueros i peoni jednakowo przeklinali, czy to objeżdżając pastwiska, czy pracując w polu, a jedni i drudzy liczyli godziny do chwili, gdy będą mogli zasiąść nad parującymi talerzami pikantnej fasolowej zupy. Na niedzielnych nabożeństwach kościół wypełniał się kaszlem, chrząkaniem i kichaniem, a doktor Hernandez i padre Benitez mieli pełne ręce roboty – jeden z leczeniem kolejnych napadów gorączki, a drugi ze zbieraniem i dostarczaniem najbiedniejszym dodatkowej odzieży i ciepłych posiłków. Nawet caballeros pocieszali się tylko tym, że w tej wszechobecnej wilgoci sady, pola i pastwiska bujnie się zieleniły, a potoki były pełne wody; w oczekiwaniu na lepszą, wiosenną pogodę spotykali się w gospodzie doñi Victorii przy kubkach grzanego wina.
Tego dnia jednak zebranych do gospody nie przyciągnęło wino, ani ciepły posiłek. Caballeros z Los Angeles i jego okolic czekali na przyjazd dyliżansu. Dwa dni wcześniej kurier wojskowy przyniósł wiadomość, że nowy alcalde pueblo, Ignacio de Soto, wyruszył już z Monterey. Mimo deszczy drogi były przejezdne, więc liczono, że dziś właśnie alcalde pojawi się w Los Angeles.
Rzeczywiście, niedługo po południu przez bramę pueblo przejechał dyliżans. Zmęczone, ubłocone konie truchtały nieśpiesznie, a pod ich kopytami i kołami powozu rozchlapywało się błoto. Błoto znaczyło też ubrania i buty podróżnych, którzy zaczęli wysiadać przy werandzie gospody.
Sierżant Mendoza popatrzył na wysiadających, a potem z paniką w oczach obejrzał się na zebranych caballeros. Diego de la Vega zauważył to spojrzenie i przesunął się szybko w stronę żołnierzy.
– Ten siwy, sierżancie – mruknął cicho.
Sierżant odetchnął. Od kilku dni miał koszmary, że nie rozpoznaje nowego alcalde wśród przybyłych, lub gorzej, że wita jako alcalde kogoś całkowicie innego, i ściąga na siebie atak furii obrażonego zwierzchnika. Zmartwiony tym i przestraszony prawie nie sypiał i całkowicie stracił apetyt. Na jego szczęście okazało się, że don Diego znał Ignacio de Soto z czasu swoich studiów w Madrycie i teraz wskazał go wśród przybyszy.
Mendoza wyprostował się dumnie.
– Oddział! – krzyknął. – Prezentuj broń!
Żołnierze z trzaskiem podrzucili muszkiety do ramienia. Sierżant przecisnął się pomiędzy ludźmi i podszedł szybkim krokiem do mężczyzny, którego całkowicie siwe włosy dziwnie kontrastowały z dość jeszcze młodą twarzą.
– Alcalde, sierżant Jaime Mendoza melduje się na wasze rozkazy! – wyrecytował, prężąc się możliwie dumnie. Miał nadzieję, że w ten sposób zrobi dobre wrażenie na nowoprzybyłym zwierzchniku, wystarczająco dobre, by potem alcalde nie oceniał go przez pryzmat potknięć czy nieuchronnych pomyłek.
Mężczyzna cofnął się o krok, zmierzył spojrzeniem sierżanta od stóp do głów, a potem zerknął w bok, na wyprężony szereg żołnierzy.
– Widzę, że przygotowaliście się na moje przybycie, sierżancie – stwierdził wreszcie. – Dobrze, bardzo dobrze. Odeślijcie kogoś z moimi bagażami do kwatery. Ja wstąpię jeszcze do gospody.
– Nie będziecie żałowali, alcalde – uśmiechnął się porozumiewawczo sierżant. – Kuchnia tam…
– Nie pytałem was o radę co do kuchni, sierżancie – przerwał mu de Soto chłodnym tonem. – Chyba kazałem wam o coś zadbać.
Mendoza przełknął nerwowo. Nie poszło mu tak dobrze, jak planował. Mógł to jednak jeszcze nadrobić, jeśli tylko nie pomyli się ponownie w ocenie sytuacji.
– Tak jest, alcalde – oświadczył. – Kapralu Rojas! Jesteście odpowiedzialni za przeniesienie bagażu alcalde.
– Tak jest, sierżancie! – Marco Rojas trzasnął obcasami, zasalutował i wskazał na trzech innych żołnierzy. – Munoz, Gomez, Nawarra! Pomóc w rozładunku!
Krzątanina wokół dyliżansu przestała interesować nowoprzybyłego alcalde, natomiast jego uwagę przyciągnęli ludzie stojący przy wejściu do gospody. Wszedł na werandę.
– Señores… – zaczął.
– Alcalde, jestem Alejandro de la Vega. – Don Alejandro pierwszy wyciągnął rękę. – Witajcie w Los Angeles.
– Witajcie. – De Soto uścisnął dłoń don Alejandro. – De la Vega powiadacie…?
– Znacie mojego syna – uśmiechnął się don Alejandro i odsunął o krok, by Diego mógł podejść bliżej.
– Witaj, Ignacio – powiedział.
Przez chwilę panowało milczenie, gdy de Soto i młody de la Vega stali naprzeciwko siebie.
– Jak dla ciebie – odezwał się wreszcie de Soto – to don Ignacio. – I uśmiechnął się z satysfakcją, widząc przez moment grymas gniewu na twarzy Diego. Ale Diego opanował się szybko.
– Zatem znów się widzimy, don Ignacio – stwierdził, podkreślając „don“.
Zanim alcalde zdążył zareagować, wtrącił się don Alejandro.
– Pozwólcie, że wam przedstawię – wskazał na stojących dookoła. – Don Alfredo da Silva…
Zaczął przedstawiać zebranych na werandzie, a alcalde witał się z nimi. Można było zauważyć, że żaden z caballeros nie pomijał już grzecznościowego „don“. Wreszcie powitania dobiegły końca, tym szybciej, że z zachmurzonego nieba znów zaczęło kropić i Ignacio de Soto wszedł do gospody.
We wnętrzu była już grupa ludzi, pozostali podróżni z dyliżansu i garść peonów, którzy znudzili się już obserwowaniem, jak caballeros witają nowego alcalde i woleli zadbać o coś ciepłego do picia, nim przy barze zrobi się tłoczno. Teraz odsunęli się pod ściany, robiąc miejsce dla wchodzących.
Uwagę alcalde przyciągnęła młoda kobieta stojąca przy barze.
– Wino poproszę – oznajmił, najwidoczniej wnioskując z trzymanego przez nią dzbana, że odpowiada ona za podawane w tym miejscu napitki. Jednak zanim zdążyła zareagować na jego polecenie, sięgnął, najwyraźniej zamierzając uszczypnąć ją poufale w policzek. – Będę chciał potem jeszcze posiłku, ślicznotko – zauważył, nie zwracając uwagi na zdumione sapnięcia za swoimi plecami.
Kobieta odtrąciła jego rękę, nim dotknął jej twarzy.
– Radziłabym grzeczniej prosić – syknęła.
De Soto złapał ją za nadgarstek.
– Radziłbym być uprzejmiejszy dla alcalde – zauważył. – Nie zwykłem znosić…
– To raczej wy powinniście być uprzejmiejsi, don Ignacio – usłyszał nad uchem i teraz z kolei nadgarstek alcalde znalazł się w czyimś żelaznym uchwycie, dość silnym, by de Soto wypuścił kobietę.
Obejrzał się przez ramię. Diego stał tuż za nim.
– Czego chcesz, de la Vega?
– Byście przeprosili moją żonę za wasze zachowanie, don Ignacio.
– Twoją… – De Soto na moment zaniemówił. Zaskoczony powiódł spojrzeniem od Diego do kobiety i z powrotem, a potem spojrzał na swoją rękę, wciąż tkwiącą w uścisku młodego caballero.
– Jeśli zaraz mnie nie puścicie… – zaczął.
– Alcalde, sierżant Mendoza melduje, że wasze bagaże są już przeniesione do garnizonu! – odezwał się nieoczekiwanie Mendoza gdzieś od strony wejścia. W następnej chwili sierżant musiał dostrzec, co się dzieje przy barze, bo jęknął. – Ojej…
– Co jest, sierżancie?! – Alcalde na moment zignorował młodego de la Vegę.
– Alcalde, wy… – Mendoza nie wiedział, co powiedzieć. Nie dotyczyło to doñi de la Vega.
– Alcalde właśnie pomylił się wobec mnie, sierżancie – oznajmiła chłodno. – Oczekuję przeprosin, don Ignacio.
Alcalde odetchnął i zwrócił się do kobiety. Diego puścił jego rękę.
– Doña de la Vega, uniżenie proszę o wybaczenie mi tej nieszczęsnej pomyłki – odezwał się de Soto spokojnie.
– Przeprosiny przyjęte – stwierdziła sucho doña.
– Czy pozwolicie…? – Alcalde zawiesił głos w oczekiwaniu.
– Pozwólcie, bym wam przedstawił moją żonę, don Ignacio – przemówił Diego. – Poznajcie doñę Victorię de la Vega. Victorio, poznaj don Ignacio de Soto, mojego dawnego kolegę ze studiów w Madrycie, a obecnie naszego nowego alcalde.
De Soto skłonił się ponownie.
– Doña, raz jeszcze proszę o wybaczenie mi tak niestosownego zachowania. Mogę się usprawiedliwić jedynie zmęczeniem i oszołomieniem waszą urodą.
– Witajcie w Los Angeles, alcalde. – Doña Victoria powiedziała to nieco łagodniejszym tonem i nie zaprotestowała, gdy de Soto ucałował jej dłoń. Jednak spojrzenie kobiety pozostało nieufne.
Dziewczyna zza baru nalała kubek wina.
– Wasze wino, alcalde.
– Dziękuję. – Ignacio de Soto przyjął naczynie i odwrócił się do zebranych.
– Señores, wybaczcie mi ten niezręczny początek – oznajmił. – Sądzę, że więcej podobnych błędów nie popełnię. Na razie chcę oświadczyć, że otrzymałem od króla dwa zadania. Mam dopilnować, by w Los Angeles nie znalazły posłuchu rewolucyjne idee, które w ostatnich latach zatruwają ludzi w tym regionie.
– To nie będzie trudne – prychnął ktoś z tyłu. De Soto uniósł brwi w pytaniu.
– Czy możecie to wyjaśnić? – spytał nieoczekiwanie chłodnym tonem.
Przez chwilę panowała cisza.
– Czy mógłbym usłyszeć wyjaśnienie? – przynaglił de Soto.
Jeszcze chwilę nikt się nie odzywał, tylko z tyłu wszczęło się zamieszanie. Wreszcie do przodu przepchnął się człowiek w stroju vaquero. Można było poznać, że już od jakiegoś czasu dosyć intensywnie rozgrzewał się winem.
– Ostatni, co tu próbował robić rewolucję, alcalde – wyjaśnił – zadyndał już w Monterey. A i tak miał szczęście, bośmy chcieli oszczędzić drogi i go tutaj obwiesić. Więc się nie musicie martwić, alcalde. Tu rewolucji nie ma.
De Soto słuchał spokojnie, tylko coraz mocniej zaciśnięte usta zdradzały, że nie jest zachwycony tym, co usłyszał. Gdy vaquero skończył mówić, rzucił sucho.
– Sierżancie!
– Si, mi alcalde? – Mendoza już ochłonął po tym, jak zobaczył, jak jego nowy zwierzchnik rozmawia z de la Vegami i teraz na wezwanie odpowiedział wręcz entuzjastycznie. Jego uśmiech jednak zbladł, gdy usłyszał polecenie.
– Ten człowiek jest aresztowany za pijaństwo! Odprowadzić go do celi!
– Alc… – zająknął się vaquero.
– Noc w celi pozwoli wam się zastanowić nad zwracaniem do alcalde – polecił de Soto.
W całkowitej ciszy caballeros rozstąpili się na boki, kiedy sierżant wyprowadzał z gospody vaquero. Twarze ludzi wyrażały mieszaninę zaskoczenia i niedowierzania. Gdy kroki wychodzących ucichły na werandzie, alcalde zwrócił się do pozostałych.
– Wyjaśnijmy to od razu. Nie będę tolerował braku szacunku wobec mojej osoby. Reprezentuję tu króla i wymagam, byście o tym pamiętali.
– Nie musicie się tego obawiać, don Ignacio – zauważył spokojnie Diego de la Vega. – Sądzę, że nikt z tu obecnych nie będzie o tym zapominał.
Victoria przygryzła wargę, słysząc ton, jakim Diego zwraca się do dawnego kolegi. Wydawało się jednak, że Ignacio de Soto niczego nie zauważył.
– Mam taką nadzieję – skwitował jego słowa. – Jak już powiedziałem, dołożę wszelkich starań, by zwalczać rewolucję. Nie będzie miłosierdzia dla tych, którzy jej sprzyjają, czy też roznoszą tę zarazę.
– Myślę, że wyrażę zdanie wszystkich, alcalde – odezwał się don Alfredo – jeśli powiem, że miło jest usłyszeć głos kogoś tak zdecydowanego na chronienie naszego pueblo.
Ignacio de Soto podziękował mu skinieniem głowy i skierował się do wyjścia. W progu zatrzymał się jeszcze i odwrócił, jakby dopiero teraz o czymś sobie przypomniał.
– To jedno moje zadanie. Drugim, jeszcze ważniejszym dla mnie, jest pojmanie i stracenie przestępcy zwanego Zorro!
W gospodzie zapadła głucha cisza.
x x x
Deszcz szeleścił o dachówki, a świece miękko oświetlały gabinet alcalde w garnizonie. Ignacio de Soto obszedł pomieszczenie, sprawdzając, czy wszystko zostało rozmieszczone według jego wskazówek. Zadowolony, usiadł w fotelu i oparł buty na krawędzi biurka.
– A więc, sierżancie…?
– Si, alcalde? – Mendoza wyprostował się na swoim posterunku przy drzwiach.
– Byliście ordynansem poprzedniego alcalde?
– Si, alcalde.
– Dobrze. Nie będę więc wyznaczał kogoś innego, skoro znacie obowiązki. Co macie mi do powiedzenia o caballeros? – zapytał nagle. – Wiecie już, co oni o mnie sądzą?
Sierżant zmieszał się.
– Oni… Oni nie będą zachwyceni, alcalde – odpowiedział w końcu.
– Nonsens! – prychnął de Soto. – Co im się może nie podobać? Skoro twierdzą, że są lojalnymi poddanymi króla…
– Alcalde, Zorro…
– Ten Zorro jest pospolitym przestępcą!
– Niezupełnie, alcalde…
– Niezupełnie? Albo jest, albo nie jest! – burknął de Soto. – Nieważne. Co z kolacją?
– Posłałem już szeregowego Gomeza do gospody…
– Do gospody? – De Soto zdjął nogi z biurka i usiadł prosto. – Jak to, do gospody? Czy garnizon nie dysponuje własnym kucharzem?!
– Si, alcalde, ale…
– Nie życzę sobie żadnych ale. Macie mi przynieść posiłek z ogólnej kuchni. To rozkaz!
– Si, alcalde. – Wyraźnie zasmucony Mendoza zniknął za drzwiami.
Nim wrócił, de Soto zdążył zajrzeć do sypialni. Przejrzał rzeczy rozwieszone w szafie, sprawdził zasłony wokół łóżka i przy oknie, unosząc z uznaniem brwi, gdy zmiął w palcach ciężki, tkany we wzory materiał. Gdy oglądał przybory toaletowe, na moment na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. Potarł palcem znak na odwrocie miski, jakby sprawdzając, czy na pewno jest to firmowa pieczęć, nie jakaś podrabiana. Kolekcja butelek alkoholu w szafce wywołała u niego pogardliwy grymas, podobnie jak kilka mniej czy bardziej zdobionych pistoletów złożonych w szufladzie biurka. Wyjął jeden i wymierzył, wpierw w okno, potem w płomień świecy. Raz jeszcze obejrzał broń i skrzywił się z niesmakiem. Wrócił do gabinetu. Zajrzał do szafy, przeciągnął palcami po stercie dokumentów i zaraz wytarł je w chusteczkę, z obrzydzeniem patrząc na ciemne smugi, jakie kurz pozostawił na białym materiale.
Podszedł do biurka. Przeciągnął po nim palcami i znieruchomiał. Sięgnął po najbliższy świecznik i przysunął bliżej, uważnie przyglądając się powierzchni mebla. Powoli, jakby z niedowierzaniem, przesunął palcami po blacie, odtwarzając zatarty znak wyryty w drewnie. Jeden, potem drugi i trzeci, mniejsze i większe, nakładające się na siebie litery „Z”.
Przy tym zajęciu zastał go sierżant, który otworzył drzwi przed Nawarrą niosącym tacę z posiłkiem.
– Alcalde…
– A, kolacja. – De Soto wyprostował się. – Postawcie ją tutaj, żołnierzu i możecie odejść. Wy nie, sierżancie. Wyjaśnicie mi jeszcze kilka kwestii, gdy będę jadł.
– Si, alcalde. – Mendoza wyprostował się służbiście przy drzwiach.
De Soto uniósł pokrywę z tacy i zajrzał z niedowierzaniem do talerza.
– Co to jest?
– Zupa, mi alcalde.
– Zupa… – Alcalde powąchał ją z powątpiewaniem, wreszcie uniósł łyżkę do ust. Spróbował, skrzywił się i spojrzał z nagłą podejrzliwością na sierżanta. Mendoza uśmiechnął się boleśnie i drgnął, widząc jak de Soto wstaje ze swojego miejsca i rusza w stronę drzwi.
– Wyjaśnijmy coś sobie od razu, sierżancie – powiedział alcalde cicho stając tuż przed nim. – Jak na garnizon od prawie roku pozbawiony dowódcy zachowaliście całkiem niezłą formę. To pueblo też nie wygląda na bardzo zaniedbane, a jego mieszkańcy ponoć dowiedli, że są lojalnymi poddanymi jego królewskiej mości. Nie widzę więc powodu, bym miał pełnić tu nadzór dłużej, niż to będzie konieczne do zlikwidowania tego Zorro. Potem ja wracam do Madrytu, a wy możecie tu dalej obrastać tłuszczem. Czy to jasne?
– Si, alcalde… – przytaknął niepewnie Mendoza.
– To oznacza, że przez ten krótki czas, kiedy będę tu zarządzał, wymagam całkowitego posłuszeństwa. Dyscyplina, sprawność, zapał. Tylko tyle. Możecie to powtórzyć swoim kolegom.
– Si, alcalde…
– To też oznacza – głos de Soto podniósł się do niebezpiecznego syku – że nie będę tolerował sztubackich żartów w postaci podania niejadalnej kolacji! Możecie uprzedzić kucharza, czy kogokolwiek, kto wpadł na ten idiotyczny pomysł, że ustalę, kto za to odpowiada i będzie miał on karne warty przez najbliższy tydzień! – Ignacio de Soto zaczynał mówić zupełnie cicho, ale teraz podniósł głos do niemal krzyku. – A jeśli nie znajdę winowajcy, karne warty obejmą cały garnizon! Rozumiecie to?!
– Si, mi alcalde – wykrztusił Mendoza.
– Nie każę wam zeżreć tego paskudztwa tylko dlatego, że potrzebuję sprawnego każdego żołnierza i nie będę ryzykował, że mi uciekniecie do izby chorych!
– Si… Ale…
– Tak?
– To jest nasza kolacja… – powiedział cicho Mendoza.
De Soto cofnął się o krok.
– Tak? – spytał niebezpiecznie cicho.
– Tak, alcalde.
Alcalde obrócił się na pięcie, podszedł do biurka, podniósł talerz i jednym ruchem ręki wyrzucił go za okno.
– Mam więc wysnuć z tego wniosek, że zachowaliście sprawność bojową pomimo tego, że karmiono was tymi odpadkami, czy tak?
Mendoza nie odpowiedział.
– Mówcie, sierżancie!
– Większość z nas jada w gospodzie, alcalde – przyznał się sierżant.
– Ach, tak… Zostawiacie wasz żołd w gospodzie… Dobrze. Załóżmy, że nie kłamiecie… Zrobimy z tym porządek później. Teraz… Zamówiliście mi już kolację w gospodzie, czy tak?
– Si, alcalde.
– Więc zanim się zjawi, wyjaśnicie mi parę spraw. Po pierwsze, czy to ten Ramone strzelał do ścian?
– Si, alcalde.
– Widzę więc, że nie tylko był całkowicie pozbawiony gustu, ale i miewał bardzo osobliwe hobby… Rzeczy kosztowne, ale pozbawione nawet odrobiny dobrego smaku, a ściany postrzelane, biurko pocięte… Bo widzę, że bawił się też w cięcie mebli.
– Nie, alcalde. To Zorro pociął biurko.
– Co powiedzieliście? – De Soto odwrócił się w stronę sierżanta. Mendoza przełknął nerwowo.
– Zorro pociął biurko, alcalde – powtórzył.
Ignacio de Soto przez chwilę patrzył na niego w milczeniu, aż wreszcie przeciągnął znów palcami po zatartym znaku na biurku.
– Zorro pociął biurko… – powtórzył w końcu. – Jak to się stało? Dlaczego? – zapytał cicho. – I jakim sposobem – zagrzmiał nagle, aż Mendoza wyprężył się na baczność. – Jakim sposobem było to możliwe?!
– Zorro zostawia swój znak, alcalde… Jak musi przyjść i ukarać…
– Dość! – huknął de Soto. Mendoza prawie podskoczył.
Alcalde przeszedł się po gabinecie.
– Więc ten Zorro może tu swobodnie wchodzić, niszczyć meble, a mówicie, że miejscowi caballeros będą niezadowoleni, jak go schwytamy? Czy ci caballeros w ogóle szanują władzę?
Mendoza nie odpowiedział.
– Odpowiadajcie!
– Oni szanują, alcalde… Ale alcalde Ramone… Zorro…
De Soto odetchnął głęboko. Mendoza z determinacją mówił dalej.
– Jak Zorro zjawiał się, by pomóc ludziom, zostawiał swój znak. Byśmy pamiętali, że pewnych rzeczy nie wolno robić. Czasem było to na biurku, ale częściej ciął ubrania. By wszyscy widzieli.
– Ciął ubrania, powiadacie. – De Soto potarł w namyśle brodę. – By pokazać, że wygrał…
Nagle wyprostował się.
– Możecie odejść, sierżancie – polecił. – Dajcie mi tylko te raporty o Zorro, a potem przyniesiecie kolację. Resztę wieczora macie wolną.
Gdy kwadrans później Mendoza wsunął się do gabinetu dźwigając tacę z posiłkiem, Ignacio de Soto pochylał się nad stertą raportów o potyczkach z Zorro. Pochłonięty lekturą wydawał się nie zauważać obecności sierżanta.
x x x
Wieczorem w bibliotece hacjendy de la Vegów panował ponury nastrój.
– Nie spodziewałem się czegoś takiego – stwierdził w końcu don Alejandro.
– To jeszcze nie koniec świata. – Diego usiłował zachować choć odrobinę optymizmu.
– Nie? Mamy na głowie nowego alcalde, który przyjechał tu, by schwytać Zorro…
– Może go sobie chwytać – wzruszył ramionami Diego. – Ramone też próbował, o ile sobie przypominam.
– Diego… – starszy de la Vega przechylił się w fotelu. – Ty chyba zapomniałeś, o kogo tu chodzi.
– Nie. Nie zapomniałem. Wiem tylko, że po tak nieciekawym początku, jaki był dzisiaj, nie można od razu zakładać, że Zorro kiedykolwiek tu się pojawi.
Don Alejandro pokiwał głową.
– Więc jeśli się nie pokaże, to nasz alcalde może sobie próbować go chwytać, to masz na myśli?
– Owszem.
– Jeśli się nie pokaże – podkreśliła Victoria. – Tylko jeśli. Diego, co jeszcze wiesz o tym de Soto? To, co o nim mówiłeś, że jest caballero z ubogiej rodziny i bywa przeczulony na punkcie swojej osoby, dziś się sprawdziło co do joty. Ale nie uprzedziłeś, że będzie wobec mnie tak bezczelny!
– Niestety – skrzywił się Diego. – O tym może nie zapomniałem, ale… Miałem nadzieję, że wojsko go trochę utemperuje. Wybacz, Vi, ale się pomyliłem. Pokazał dziś, że ma o sobie większe mniemanie niż kiedykolwiek wcześniej.
– Pięknie! – prychnęła Victoria. – Mamy alcalde, który nami gardzi.
– Nie będzie tak źle – upierał się Diego. – Ignacio może i jest przekonany o swej ważności, ale też ma sporo rozsądku i bystry umysł. Nigdy nie był takim chciwym i okrutnym durniem, jak Ramone. Nie będzie postępował tak jak on. Nie będzie nas niszczył.
– Będzie ustępował?
– Tak. I to dosyć szybko. Potrafił być uroczym kompanem, ale tylko wobec osób, które mogły mu coś zaofiarować.
– Sądzisz, że spuści z tonu, gdy nas lepiej pozna? – spytał don Alejandro.
– Sądzę, że nigdy nie rozpęta takiego terroru jak to robił Ramone.
– Miejmy taką nadzieję – skrzywiła się Victoria. Nagle się zaniepokoiła. – Diego, jak dobrze on ciebie zna?!
– Widywaliśmy się na uniwersytecie przez niecały rok, razem byliśmy w kółku aktorskim – odparł Diego. – Nie przepadaliśmy za sobą…
Ton jego głosu powiedział Victorii, że jej mąż właśnie coś stara się przemilczeć. Wstała z fotela i podeszła do niego.
– Diego, wolałabym, byś czegoś nie pomijał.
Skrzywił się.
– To nie miało wielkiego znaczenia. – Wzruszył wreszcie ramionami. – Po prostu madryckie towarzystwo uważa, że Kalifornia to koniec świata. A cywilizacji na pewno. Caballero stamtąd niewiele różni się dla nich od peona.
– Ach… – Victoria kiwnęła głową w nagłym zrozumieniu. Za bardzo zaszły jej za skórę utarczki z donną Dolores Escobedo, by nie wiedziała, o czym mówi jej mąż. Zaskoczyło ją tylko to, że i on doświadczył takiego traktowania.
– De Soto spotykałem tylko na próbach, nie był ani lepszy, ani o wiele gorszy od innych. Widać było tylko, że czuł się lepszym ode mnie, w końcu on się urodził w Hiszpanii, a ja tylko przyjechałem z kolonii.
– Nigdy o tym nie mówiłeś, Diego – zauważył don Alejandro.
– Po co? Jeśli to miało jakieś znaczenie, to tylko takie, że nauczyło to mnie lepszego aktorstwa – Diego wzruszył ramionami. – A i tak większość czasu spędzałem w bibliotekach i pracowniach.
– Ale teraz to będzie miało znaczenie – powiedziała powoli Victoria. – I to wielkie. To, czego de Soto o tobie nie wie, może cię uratować. Inaczej znajdziesz się w niebezpieczeństwie, kiedy tylko pojawi się Zorro.
– Mówiłem już. Jeśli się pojawi. To nie jest przesądzone.
– Tak myślisz? Ile czasu zajmie de Soto sprowokowanie Zorro, by znów się zjawił?
– Chcesz powiedzieć, ile ja wytrzymam? Sporo. Mogę znieść jego docinki, jeśli będzie dbał o pueblo.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 13