Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los Angeles ma znów alcalde. Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
Rozdział 12. Alcalde i alcalde
Mendoza na przemian zamykał i otwierał oczy, oszołomiony prędkością, z jaką się poruszali. Tak jak każdy umiał jeździć konno, ale nie uważał się za naprawdę dobrego jeźdźca i czuł się niepewnie nawet na swoim spokojnym wałachu. Jeszcze nigdy w życiu nie jechał tak, jak w tej chwili, na grzbiecie Tornado. Koń gnał przed siebie niczym wiatr, którego imię nosił, a Mendoza czuł się całkowicie bezradny wobec jego szybkości i siły. Nie miał strzemion, bał się mocniej ścisnąć wierzchowca nogami, by go nie podrażnić, a każdy krok zwierzęcia wyrzucał dodatkowego jeźdźca w powietrze. Jedynym pewnym punktem oparcia był Zorro, więc sierżant trzymał się go kurczowo, niczym przestraszone dziecko.
Pueblo i droga, jaką na początku jechali, zostały gdzieś pomiędzy wzgórzami, gdy wreszcie Zorro zwolnił nieco i skierował wierzchowca do niewielkiego zagajnika. Tam, za ścianą drzew, podjechał do opuszczonej szopy, jednego z wielu szałasów rozsianych po wzgórzach, gdzie od czasu do czasu nocowali vaqueros. Tu się zatrzymali.
– Zsiadajcie, sierżancie – odezwał się Zorro.
On sam, jak tylko Mendoza rozluźnił uścisk, przerzucił nogę nad łbem konia i zręcznie zeskoczył na ziemię.
Sierżant przechylił się w przód, łapiąc za łęk i niezgrabnie przekładając nogę nad zadem Tornado. Nigdy jeszcze żaden koń nie wydawał mu się tak wysoki. Zsunął się, przytrzymując się siodła i zachwiał, gdy ugięły się pod nim nogi. Nie wiadomo czemu stały się nagle miękkie i niepewne, aż Mendoza upadł na kolana. Objął rękoma głowę, słysząc nad sobą ostre prychnięcie i widząc, że koń odsuwa się raptownie.
– Cii, Tornado, spokojnie, spokojnie… – odezwał się Zorro. W polu widzenia sierżanta pojawiły się wysokie buty. – Tego żołnierza nie atakujemy…
Koń jeszcze raz prychnął, ale stał już spokojnie. Mendoza poczuł, że Zorro podciąga go w górę.
– Wszystko w porządku, sierżancie? – spytał.
– Moje… moje nogi… – wybełkotał Mendoza.
Reszta słów utonęła w nagłym paroksyzmie mdłości. Pusty żołądek skręcił się boleśnie. Zorro cierpliwie odczekał, aż sierżanta przestaną męczyć torsje, podparł go i wprowadził do szałasu, usadzając tam pod ścianą. Sam wrócił i wprowadził też do wnętrza Tornado. Zatrzasnął drzwi.
– Na razie zostaniemy tutaj, sierżancie – oznajmił. – Potem zawiozę was w inne, bezpieczne miejsce.
Mendoza nie odpowiedział. Zbyt słabo się czuł. Zorro przykląkł i zajrzał mu w oczy, potem delikatnie ujął za nadgarstek.
– Wszystko będzie dobrze, sierżancie – powiedział łagodnym, pocieszającym tonem, zdumiewająco podobnym do tego, jak czasem mówił młody de la Vega. – Wszystko będzie dobrze.
Mendoza odetchnął ciężko. Może Zorro miał rację? W końcu to Zorro. Jemu wszystko się udawało. Jeśli postanowił, że pomoże sierżantowi Jaime Mendozie, to… to chyba pomoże. Dziwne tylko było to, że nigdy przedtem nie czuł się tak źle. Nawet wtedy, kiedy Zorro uratował go przed Palomarezem. Ale tamtego dnia na środku puebla toczono pojedynek, zaraz potem wrócił alcalde i Mendoza nie miał czasu się zastanawiać. A teraz był zarazem spocony i miał dreszcze z zimna, żołądek go bolał i głowa, przed oczyma latały mroczki…
– Nie zemdlejcie mi tu, sierżancie – mruknął Zorro, ale Mendoza już go nie usłyszał.
x x x
Gdy się obudził, nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje. Leżał na czymś nieznacznie miększym niż prycza w koszarach, a pod nosem miał coś śmierdzącego stęchlizną i wilgocią. W pobliżu zgrzytał metal, jakby ostrzono nóż. Potem nagle pamięć wróciła i Mendoza gwałtownie usiadł.
– Lepiej się czujecie, sierżancie? – zainteresował się Zorro.
Banita siedział na pryczy pod ścianą pomieszczenia, wygodnie opierając buty o resztki połamanego stołu. W ręku trzymał szpadę i właśnie po raz kolejny przeciągnął po jej ostrzu osełką.
Mendoza rozejrzał się. On sam leżał na podobnej pryczy, nakryty jakimś starym kocem czy derką. W kącie Tornado leniwie skubał siano.
– Wiem, że to nie najczystszy koc – odezwał się znów Zorro – ale innego tu nie znalazłem. Przyznam – wzruszył ramionami – że nie przewidziałem, że tak źle się poczujecie.
– Już mi lepiej, señor Zorro. – Mendoza potarł dłonią żołądek.
Mówił prawdę. Dreszcze i mroczki jakoś ustąpiły, mdłości też, i był nieoczekiwanie głodny. A może i nie nieoczekiwanie, bo przecież od śniadania musiało minąć sporo czasu, a on tego śniadania nie jadł, zbyt zdenerwowany tym, co zrobi de Soto, jak się wreszcie na dobre rozbudzi. Teraz więc jego brzuch nagle donośnie zaburczał i sierżant szybko przycisnął dłoń do żołądka. Jeszcze tego mu brakowało! Mało, że zemdlał, jak wrażliwa señorita, to teraz tak hałasuje…
– Kiepski gospodarz ze mnie – zauważył Zorro wesołym tonem. Podniósł się i zza pryczy wyciągnął kosz piknikowy. – Częstujcie się, sierżancie. – Postawił kosz koło Mendozy.
Wewnątrz były skarby. Pierwsze zawiniątko, jakie Mendoza wyciągnął, zawierało pieczoną roladę z kurczaka. Już przestudzoną, ale i tak aromatycznie pachnącą. W drugim było samo pieczone kurczę, a w trzecim – pokrojona w plastry pieczeń wołowa. Czwarty tobołek zawierał stertę tortilli, w które można było zawinąć mięso. Była też butelka wina i, ku zaskoczeniu sierżanta, dwa kubki.
Mendoza pospiesznie porwał płat zimnej wołowiny, zawinął go w tortillę i ugryzł niemal połowę. Przełknął, prawie nie żując, wepchnął sobie do ust resztę porcji i zaczął zawijać następny kawałek. Nagle oprzytomniał i przesunął kosz w stronę Zorro.
– Señor… – wykrztusił przez pełne usta.
– Ależ nie ma za co – odparł Zorro z rozbawieniem.
Zajrzał do kosza. Ukręcił kurczakowi udko, wybrał ze dwa plastry wołowiny i parę tortilli i przeniósł to bliżej swego miejsca. Potem wyciągnął kubki i rozlał wino.
– Wasze zdrowie, sierżancie – oświadczył wesoło.
Wino było dobre, łagodne w smaku, idealnie pasujące do kurczaka. Po pierwszej tortilli Mendoza zaczął już jeść spokojniej, a znalezioną w koszu serwetkę rozłożył sobie na kolanach. Nagle zakrztusił się. Dopiero teraz, gdy już zaspokoił głód, zdał sobie sprawę, że on, sierżant królewskich lansjerów, siedzi w jakimś zapomnianym szałasie i je posiłek w towarzystwie słynnego banity. Jakby odpowiadając jego myślom, Zorro uniósł swój kubek w niemym toaście.
Mendoza zrozumiał w tym momencie drugą rzecz – w koszyku były DWA kubki. Co więcej, taką roladę z kurczaka można było w okolicach Los Angeles zjeść tylko w jednym miejscu – w gospodzie doñi de la Vega. Oznaczało to, że Zorro przygotował się na jego obecność tutaj, choć może nie spodziewał się, że sierżant zemdleje zaraz po przybyciu na miejsce. A to nasuwało pytanie…
Sierżant popatrzył na Zorro. Banita skończył już jeść i teraz siedział w miarę wygodnie na zapadniętej pryczy, z butami nonszalancko opartymi na pozostałościach po stole. Dopiero będąc tak blisko niego, w ciasnej przestrzeni szałasu, Mendoza uświadomił sobie, jak bardzo Zorro jest wysoki, jak prawdziwy olbrzym. Nawet don Diego de la Vega, jeden z najwyższych ludzi, jakich sierżant znał, musiał być od niego sporo niższy.
– Señor Zorro?
– Tak?
– Dlaczego mnie uratowaliście?
To było dla Mendozy najważniejsze pytanie. Dlaczego tajemniczy banita, który nie pokazywał się już od miesięcy, pozwalając, by życie w Los Angeles toczyło się własnym torem, nagle zaryzykował dla pewnego niezbyt lotnego sierżanta?
Zorro przechylił głowę.
– Dlaczego uwolniliście Jose Rivasa? – odpowiedział pytaniem. W jego głosie nie było już wesołości.
– On był niewinny, señor Zorro. – Mendoza wyprostował się oburzony. Przez ostatnie dni tyle razy tłumaczył, że Jose jest niewinny, że teraz dotknęło go pytanie Zorro. Tego Zorro, który przecież jak nikt inny pilnował, by niewinnym nie działa się krzywda. – I jest moim przyjacielem! Nie mogłem pozwolić, by alcalde… Inni też się ze mną zgadzali – usprawiedliwił się szybko, widząc, że Zorro się nie uśmiecha. – Doña Victoria, don Diego…
– Tylko nie alcalde – odparł Zorro. – A co do waszego pytania, to właśnie sobie odpowiedzieliście.
Mendoza popatrzył na Zorro nierozumiejącym wzrokiem. Odpowiedział? Jak? Uwolnił Jose, przyjaciela, niewinnego człowieka. Uratował go przed szubienicą, a Zorro… Zorro uratował jego.
– Za to, że jestem niewinny? – zapytał cicho.
Zorro uśmiechnął się szeroko.
– Dlatego, że jesteście moim przyjacielem, sierżancie – wyjaśnił. – I dlatego, że zaryzykowaliście, by sprawiedliwości stało się zadość.
x x x
Było późne popołudnie, kiedy Zorro zatrzymał wierzchowca przy ogrodzeniu sadu. Nisko zwieszone gałęzie pomarańczowych drzewek były pokryte kwiatami, a poniżej widać było zabudowania hacjendy.
– Zsiadajcie, sierżancie – powiedział. – U de la Vegów będziecie mile widzianym gościem.
Mendoza posłusznie zsunął się na ziemię i odszedł parę kroków. Nagle zatrzymał się i obejrzał.
– Señor Zorro, czy to na pewno dobry pomysł? – zapytał niepewnie. – Może lepiej, jak się gdzieś schowam… Wiecie, don Diego jest moim przyjacielem, nie chcę, by miał kłopoty, a alcalde zapowiedział kiedyś, że jeśli ktokolwiek wam pomoże, to będzie takim samym bandytą, jak wy… Oj! – zreflektował się nagle.
Zorro już w połowie tej przemowy zaczął się serdecznie śmiać.
– Właśnie dlatego, że jest waszym przyjacielem, sierżancie – wyjaśnił. – Już pewnie się martwi, co się z wami dzieje. I nie obawiajcie się, alcalde nie może zagrozić de la Vegom. Będziecie u nich bezpieczni.
– Jeśli tak mówicie… – powątpiewał nadal sierżant.
Obejrzał się na widoczne w dole zabudowania i odetchnął głęboko.
– Señor Zorro, ja…
Zorro zeskoczył z siodła.
– Wszystko będzie dobrze, przyjacielu – powiedział.
– Przy… – Mendoza zaniemówił na moment. – Señor Zorro…
Banita wyciągnął rękę i sierżant uścisnął ją mocno, nie bardzo potrafiąc znaleźć właściwe słowa. Z kłopotu wybawił go Tornado, który bezceremonialnie szturchnął żołnierza w ramię i zaczął go obwąchiwać. Zaskoczony Mendoza cofnął się, a Zorro zaczął się śmiać.
– Trzeba było nie dawać mu tortilli – stwierdził. – Teraz Tornado was polubił i przy następnym spotkaniu będzie się domagał poczęstunku. Idźcie już, sierżancie. – Klepnął go w ramię.
Mendoza posłusznie odwrócił się i poszedł w stronę hacjendy. Obejrzał się po chwili, ale Zorro już gdzieś zniknął, więc ruszył dalej. Początkowo szedł dość niepewnie. Zorro mógł mówić, że de la Vegowie pomogą, ale sierżant bał się i rozglądał dookoła, obawiając, że ktoś go zobaczy. Zatrzymał się w końcu za sadem, przy wejściu do ogrodu. Tu znów rozejrzał się czujnie, ale nie spostrzegł nikogo. W oknach salonu de la Vegów połyskiwało już światło lamp, z zabudowań gospodarczych dobiegały stłumione dźwięki muzyki, a z aromatem kwiatów pomarańczy konkurowały zapachy kolacji i Mendoza przypomniał sobie nagle, że zgłodniał. Przez moment wahał się jeszcze, ale zebrał się na odwagę i zastukał do głównych drzwi.
– Dios mio! – wyrwało się doñi Victorii, bo to ona otworzyła. – Wreszcie jesteście, sierżancie! – Wciągnęła go za rękę do domu.
– Doña, ja…
– Gracias a Dios, że tu dotarliście! Martwiliśmy się już o was…
Mendoza szedł za nią oszołomiony takim powitaniem, a jeszcze bardziej się zdumiał na widok ludzi siedzących w salonie.
– Jose? – spytał. – Co ty tu robisz?
Jose Rivas podniósł się z fotela.
– Wracam do pueblo, sierżancie – oświadczył. – Mogę już oczyścić się z zarzutów.
– Ale…
– Jak widzicie, sierżancie – odezwał się don Alejandro, wskazując na siedzącą na sofie kobietę z ręką na temblaku – doña Maria czuje się już znacznie lepiej i może potwierdzić wobec wszystkich, że Jose jest niewinny. Co więcej, dzięki niemu został już schwytany prawdziwy zabójca don Sebastiana.
– Señor Ramirez, wyście… – Mendoza zwrócił się do trzeciego mężczyzny z obecnych w salonie.
Pamiętał go sprzed kilku miesięcy, kiedy to alcalde Santa Barbara pomógł w aresztowaniu fałszerzy z bandy Delgado i pamiętał, jak bardzo temu człowiekowi zależało na sprawiedliwości. To dlatego odważył się wysłać do niego Jose Rivasa z prośbą o pomoc.
– Usiądźcie, sierżancie – wtrącił starszy de la Vega. – Wszystko wam po kolei wyjaśnimy.
– Może lepiej będzie, jeśli od razu wyjaśnimy to w Los Angeles – odezwał się Ramirez. – Z chęcią zostałbym waszym gościem, don Alejandro, ale muszę wam przypomnieć, że mam w swej pieczy więźnia i im szybciej wyjaśnię, komu on podlega, tym lepiej. Powinniśmy jeszcze za dnia zajechać do pueblo.
Mendoza poruszył się niespokojnie.
– Ale alcalde… – zauważył.
– De Soto będzie musiał odwołać swoje wyroki – stwierdził chłodno don Alejandro. – Jose Rivas jest niewinny i są na to dowody, a was nie można karać za to, że mu pomogliście.
Sierżant spojrzał z wdzięcznością i nadzieją na starszego caballero, a potem na alcalde Ramireza. Uniewinnienie, załagodzenie całej sytuacji, o którym z taką pewnością mówił Zorro, nagle wydało się mu znacznie bardziej realne. Co więcej, zapowiadało się, że Jose Rivas także zostanie uniewinniony, na co Mendoza już prawie nie miał nadziei. Jeśli więc ceną za to miał być powrót do Los Angeles w parę godzin po tym, jak w tak efektowny sposób stamtąd umknął, to on się na to zgadzał. Alcalde de Soto nie będzie mógł przecież mu niczego zrobić, nie po tym, jak się okaże, że on, Mendoza, działał w słusznej sprawie i jeszcze de la Vegowie to poświadczą. A jeśli zwymyśla, zarządzi karną musztrę czy obetnie wypłatę, Mendoza przeżyje to. Przecież to nie będzie nic gorszego od tego, co go spotykało za rządów Luisa Ramone.
x x x
W wieczornym zmroku Los Angeles jarzyło się światłami. Nie tylko zatknięto pochodnie przy bramie garnizonu, ale i przy każdej werandzie domu przy placu. Gdzie nie dało się postawić pochodni, wisiały lampy. A mieszkańcy pueblo stali dookoła i obserwowali, jak Ignacio de Soto, alcalde Los Angeles, wita pościg wysłany za Zorro i sierżantem Mendozą. Może nie pieklił się tak, jak Luis Ramone, ale robił wrażenie, gdy tak maszerował tam i z powrotem wzdłuż szeregu karnie wyprężonych żołnierzy, wyliczając im zaniedbania i uchybienia.
– Podwójne patrole, aż dopadniecie tego mordercę! – De Soto zakończył tyradę.
– Mordercę? – odezwał się spokojnie don Alejandro za jego plecami. – Z tego, co wiem, sierżant Mendoza nie był oskarżony o morderstwo.
– Nikt was o to nie pytał… – alcalde odwrócił się gwałtownie, ale jego furia zniknęła, gdy zobaczył, kto za nim stoi – …don Alejandro – zakończył niezbyt zgrabnie. – Były żołnierz, oskarżony o bunt przeciw rozkazom, szybko może stać się niebezpiecznym rozbójnikiem, don Alejandro – usprawiedliwił się.
– Sierżant Mendoza z całą pewnością nie zostanie bandytą, don Ignacio – odparł starszy caballero. – Nie zawinił też buntem. Raczej zrobił wszystko, by was uchronić od popełnienia poważnego błędu.
– O czym wy mówicie?
– O tym, że prawdziwym mordercą don Sebastiana jest jeden z jego dzierżawców, niejaki Tomas Porvas.
De Soto pogładził brodę w namyśle i postąpił krok w bok. Widział już, że za don Alejandro stoi powóz, a w nim siedzi kilka osób, ale światło pochodni nie oświetlało ich wystarczająco wyraźnie, by mógł dostrzec, kto jeszcze towarzyszy starszemu de la Vedze.
– Rozumiem, że macie na to lepszy dowód niż twierdzenie tego Jose?
De la Vega obejrzał się przez ramię. Woźnica poruszył delikatnie wodzami i powóz wjechał w krąg światła. Siedząca w nim kobieta przechyliła się lekko, by alcalde mógł obejrzeć jej twarz.
– Czy poznajecie mnie, alcalde? – spytała.
Jej głos był pewny i spokojny, choć odrobinę drżał z wysiłku. Starała się mówić na tyle głośno, by nie tylko de Soto mógł ją usłyszeć. Mieszkańcy pueblo zaczęli podchodzić coraz bliżej.
– Doña Valverde – skłonił głowę de Soto. – Cieszę się, że widzę was przy życiu. Ale nie mogę tego powiedzieć o pozostałych! Kapralu! Otoczyć ten powóz! – rozkazał.
– Stop, kapralu! – Polecenie padło, nim Marco Rojas postąpił krok do przodu.
– Kto to powiedział?! Kim wy jesteście?! – de Soto niemal krzyknął.
– Matteo Jesus Ramirez, alcalde Santa Barbara. – Ramirez podjechał bliżej powozu. – Mam tu człowieka, który podlega waszej jurysdykcji.
– Jose Rivas…
– Nie, señor de Soto. I radziłbym wysłuchać, co don Alejandro ma do powiedzenia.
De Soto spojrzał na alcalde Santa Barbara, potem na starszego caballero. Widać było, że ma wielką ochotę krzyknąć na Rojasa czy Sepulvedę, by aresztowali zbiegów, ale jest też świadomy, że przy drugim alcalde nie ma takiej swobody działania. Ramirez był mu równy rangą. Jego słowa, poparte przez słowa de la Vegi, mogły poważnie zaszkodzić alcalde Los Angeles u gubernatora czy nawet w Madrycie.
– Wysłuchajcie mnie, alcalde – odezwał się don Alejandro spokojnym tonem. – Jeden z dzierżawców don Sebastiana, niejaki Tomas Porvas, zażądał od niego trzystu pesos, a gdy don Sebastian mu odmówił, strzelił do niego. Postrzelił też doñę Marię, gdy próbowała uciec.
De Soto potrząsnął głową.
– To… – urwał. – Doña Maria, czy tak było?
– Tak było – potwierdziła. – I gdyby nie Jose, który musiał usłyszeć strzały i przybiec, zginęłabym. Porvas z pewnością by mnie dobił.
– Jose Rivas nie jest mordercą, alcalde – dodał don Alejandro.
– Ale zbiegł z więzienia!
– Tylko po to, by oddać się w moje ręce – zripostował Ramirez.
– Co?!
– Przyjechał do Santa Barbara, powiedział, co się wydarzyło i oddał się do mojej dyspozycji. Miałem go w celi przez ostatnie dwa dni, aż schwytaliśmy właściwego mordercę. Tak nie postępuje człowiek winny, señor de Soto.
Ignacio de Soto raz jeszcze szarpnął bródkę.
– Więc powiedzcie mi może, dlaczego ten cały Porvas strzelał? Po co mu było te trzysta pesos? Czy to nie było tak, że Rivas uznał, że się mu bardziej opłaci odegrać niewinnego i wystawić wspólnika?
– Tomas Porvas jest hazardzistą – odparł Ramirez. – Przegrał cały swój majątek, a potem to, co ukradł don Sebastianowi. Kiedy go zatrzymali moi ludzie, właśnie przegrywał swego konia. Nie ma mowy, by był w spółce z Jose. To błędny trop, alcalde.
De Soto uniósł ręce.
– Poddaję się! – oznajmił. – Jose Rivas jest niewinny, wolny od wszelkich zarzutów!
– Zatem jeszcze uniewinnijcie sierżanta Mendozę.
– On się zbuntował! Takiego naruszenia dyscypliny nie mogę pozostawić bez kary!
– Zbuntował się, by uchronić was przed popełnieniem błędu…
Alcalde prychnął pogardliwie, bez słów wyrażając swoją opinię o postępku Mendozy.
– Alcalde… – Don Alejandro przechylił się w siodle. – Byliście chorzy, i to poważnie. Do sierżanta należało w tym czasie zapewnienie bezpieczeństwa w Los Angeles. To było jego najważniejsze zadanie, a dostał wiadomość, że morderca Sebastiana Valverde jest w Santa Barbara. Nie mógł się tam udać, by go zatrzymać. Nie mógł wysłać tam żołnierzy, bo pozostawiłby Los Angeles bez ochrony. Posłał więc jedynego człowieka, na którego mógł liczyć, że dołoży starań, by się oczyścić z zarzutów. Polecił mu oddać się w ręce señora Ramireza, by nie było obaw, że zbiegnie gdzieś dalej. Nie możecie go karać za to, że dobrze poradził sobie z trudnym zadaniem.
Ignacio de Soto tylko potrząsnął głową.
– Oczywiście potwierdzicie to, señor Ramirez? – spytał.
– Potwierdzę. Jose Rivas zjawił się u mnie z listem od sierżanta, wyjaśniającym, co się wydarzyło i prosząc, bym umieścił go pod strażą do czasu, aż odnaleziony zostanie prawdziwy morderca. Zatrzymaliśmy Porvasa następnego dnia. Miał jeszcze przy sobie kilka osobistych listów don Sebastiana, jakie były w skradzionym pugilaresie. Nikt nie zaprzeczy – mówił Ramirez – że sierżant Mendoza nie wypełnił waszego rozkazu, ale zrobił to, by pochwycić mordercę. Już samo to jest okolicznością łagodzącą!
Przez moment panowała cisza. De Soto rozejrzał się dookoła. Przyjrzał się czujnie obserwującym go mieszkańcom Los Angeles, żołnierzom z garnizonu, Ramirezowi, doñi Valverde, bladej, ale dumnie wyprostowanej w powozie, Mendozie, który przygryzał wargę, oczekując na jego decyzję…
– W porządku! – wykrzyknął. – Popełniłem błąd. Jose Rivas jest bohaterem, bo uratował doñę Valverde, a sierżant Mendoza pomógł mu schwytać mordercę. Sierżancie, wracajcie do garnizonu. Cofam swoje zarzuty!
– Gracias, alcalde! – rozpromienił się Mendoza i pospieszył do bramy.
De Soto spojrzał na pozostałych.
– Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni – powiedział. – I zgaduję, że tym kimś, kim mam się zająć, jest Tomas Porvas?
– Owszem, señor de Soto. A ponieważ pora jest późna, załatwmy sprawę jak najszybciej. Dziś jeszcze muszę być w Santa Barbara. Don Alejandro, dziękuję, że mi towarzyszyliście. Doña Maria… Mam nadzieję, że w pełni wrócicie do zdrowia.
– Gracias, señor. – Doña Valverde pochyliła lekko głowę. – Don Alejandro, czy możecie odwieźć mnie do domu? – poprosiła.
CDN.
Od autora: W tej historii został nam już tylko epilog…
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 13