Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Los Angeles ma znów alcalde. Lecz gdy aktor spotyka się z politykiem, czy nie oznacza to nowych kłopotów? Siódma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
Rozdział 7. Próba słowa
Negocjacje z Saragosą były tak ciężkie, jak Diego się obawiał. Od razu musiał porzucić pomysł podsunięcia bandytom posiłku zaprawionego usypiającymi ziołami. Desperado bowiem od początku stawiał sprawę jasno – nie miał zamiaru się poddawać, gdy w perspektywie miał szubienicę dla siebie i swoich ludzi, nawet, czy raczej zwłaszcza po uczciwym procesie. Jak sam powiedział, niech alcalde nie liczy na to, że ich czwórka grzecznie wymaszeruje z kościoła z rączkami w górze i pozwoli się zamknąć w celi. Raczej poderżną gardła siedzącym tu z nimi bachorom, by nie hałasowały i, popijając mszalne wino, będą się wesoło zabawiać z kobietkami. A o zmierzchu, kiedy wino się skończy, zatłuką także kobiety i spróbują wydostać się z pueblo. Owszem, alcalde może kazać swoim ludziom atakować, teraz czy później. Ale Saragosa i jego chłopcy drogo sprzedadzą swoje skóry i prócz zakładników będzie trzeba pogrzebać niejednego żołnierza.
Jak na razie jednak, nic takiego się nie stało. Diego nie dopuścił do bezpośredniego ataku i zdołał przekonać Saragosę, by nie zabijał dzieci. Za to w garnizonie pozostały tylko zwłoki pięciu desperados. Żyjący, ranni i zdrowi, dołączyli do przywódcy w kościele. Prócz tego bandyci dostali niewielki zapas prochu. W zamian za zwolnienie jeńców z aresztu i dostarczenie broni, Saragosa wypuścił większość dzieci i kobiet uwięzionych w kościele. Jednak w jego rękach pozostała jeszcze dwunastoletnia dziewczynka i dwie kobiety, a młodemu de la Vedze kończyły się rzeczowe argumenty.
Kończyła się też cierpliwość Ignacio de Soto. Gdy dowiedział się, co Diego proponuje bandytom, by wypuścili choć jedno dziecko, dostał szału. Klął, pomstował i wymyślał z taką furią, że wszyscy stali oniemiali wokół niego. Wreszcie doktor Hernandez złapał alcalde pod ramię i odprowadził do gospody, by zaaplikować mu łyk uspokajającej herbaty. I być może Ignacio de Soto przespałby resztę dnia, gdyby Diego się temu nie sprzeciwił. Dalsza kłótnia, już toczona w zaciszu gospody, urwała się gwałtownie, gdy młody de la Vega uświadomił alcalde, że Saragosie będzie trudniej umknąć przed pościgiem, kiedy większość jego ludzi jest lżej czy ciężej ranna. W tym momencie de Soto przestał wrzeszczeć, a Diego, wciąż spokojny, wyjaśnił mu, że od początku nie miał zamiaru zagadywać bandytów na śmierć, jak to raczył określić alcalde, lecz uwolnić z kościoła kobiety i dzieci. Co się stanie z Saragosą i jego ludźmi potem, to była już inna sprawa. De Soto potargał przez chwilę brodę, rozejrzał się po zgromadzonym dookoła tłumie, po ludziach z nadzieją obserwujących don Diego i ustąpił. Następna awantura wybuchła, gdy Saragosa zażądał prochu. Tym razem jednak trwała krócej, bo nauczony doświadczeniem Diego od razu zaprowadził alcalde do gospody i tam mu wyjaśnił, że ma zamiar dać Saragosie zamoczony proch, który uczyni broń bandytów bezużyteczną. Słysząc to, de Soto tylko uniósł brwi, a Diego posłał Felipe do hacjendy. Nie miał zamiaru moczyć prochu, to było zbyt łatwe do wykrycia, ale miał jeszcze zapas tego, który spreparował przed swoim ślubem dla Luisa Ramone.
Zdaniem Diego, jedynym pozytywnym skutkiem tych krzyków i przepychanek było to, że Saragosa nabrał zaufania do młodego caballero. Skoro de la Vega starał się i nawet przeciwstawiał alcalde, by zdobyć to, czego desperado żądał, ten chętniej spełniał jego prośby. Teraz jednak, kiedy słońce już mocno przechyliło się ku horyzontowi, Diego nie miał żadnego asa w rękawie. Ani rannych bandytów na wymianę, ani fałszowanego prochu. W dodatku był zmęczony i zachrypnięty, a Ignacio de Soto dopytywał się, kiedy z kościoła wypuszczą resztę zakładników. Diego nie mógł mu powiedzieć, że wszystko wskazywało na to, że nieprędko.
Młody de la Vega usiadł ciężko na jakiejś porzuconej skrzynce pod barykadą i odchrząknął, usiłując oczyścić gardło. Felipe podsunął mu kubek z lemoniadą.
– Dzięki – wychrypiał caballero.
Chłopak uśmiechnął się lekko i obejrzał przez ramię. Potem, mając już pewność, że nikt nie zauważy jego gestu, szybko nakreślił „Z” w powietrzu i dodał gest oznaczający pytanie.
– Nie, Felipe. Jego nie będzie. Poradzimy sobie sami… – odparł cicho Diego. A widząc jego zaskoczoną, trochę urażoną minę, dodał. – Chyba zauważyłeś, ilu ich tam już jest?
Felipe potrząsnął głową. Na moment spojrzał na kościół, obejrzał się na garnizon i znów popatrzył na swego starszego przyjaciela. Na jego twarzy odbijały się kolejno zdumienie, złość i zrozumienie.
– Nie chciałem ryzykować życia tych dzieci – mruknął Diego cicho. – Od początku nie miałem szansy, by tam działać.
Chłopak skrzywił się, potem zastanowił, wreszcie skinął głową.
– Cieszę się, że rozumiesz. Teraz jeszcze muszę wymyślić sposób, jak wydostać pozostałych, zanim zapadnie zmrok. Saragosa może próbować ucieczki w nocy… Nie mogę na to pozwolić.
Felipe usiadł na ziemi, wyraźnie intensywnie myśląc. Diego rozejrzał się. Plac był pusty, tylko pod barykadą wartowało kilku zmęczonych żołnierze i caballeros. Na ławce na werandzie gospody siedziała Victoria. Otuliła się szalem i patrzyła w jego stronę. Miał ochotę wstać i podejść do niej, przytulić, zapytać, jak się czuje i zabrać wreszcie stąd, z tego pola bitwy, do domu, ale wiedział, że nie może się ruszyć choćby na krok. Saragosa zaufał mu, że powstrzyma alcalde przed bezpośrednim szturmem i tylko dlatego jeszcze ani nie zabił pozostałych kobiet, ani ich nie skrzywdził.
Najwidoczniej jednak cierpliwość bandyty miała swoje granice. Albo też doszedł do wniosku, że noc i ciemność nie tylko dla niego będą korzystne i że lepiej będzie, jeśli opuści pueblo przed zmrokiem.
– Hej, caballero! – rozległo się nagle wołanie. Diego podniósł się ociężale.
– Mów, Saragosa! – odkrzyknął.
– Chcesz jeszcze jedną kobietkę?
– A co mam za nią dać?
– Wóz i konie, caballero! Dobry wóz i dobre, mocne konie!
Zanim Diego odpowiedział, Felipe poderwał się z ziemi i złapał go za rękę. De la Vega spojrzał zaskoczony na przedmiot, który chłopak mu wsunął w dłoń. Niewielki, podłużny kawałek drewna.
Diego nie mógł się nie uśmiechnąć. Miał już plan.
– Saragosa! – zawołał.
– Tak?
– Ile chcesz tych koni?
Chwila ciszy.
– Pięć! – padła wreszcie odpowiedź. – I dwa przy wozie! – Bandyta musiał sobie uświadomić, że jeśli nie powie dokładnie, czego chce, może dostać ogółem tylko pięć koni. Trzy wierzchowce to byłoby za mało, by swobodnie odjechać.
– To dużo, Saragosa! Uwolnij wszystkie kobiety!
– Jeszcze czego!? Daj nam wóz i konie, jeśli chcesz zobaczyć je żywe!
– Saragosa, alcalde chce cię zobaczyć martwego – przypomniał Diego. – Muszę mu coś dać, by się zgodził na te konie… Uwolnij chociaż tę małą teraz…
– Nie ma mowy, caballero! Małą puszczę jako ostatnią! Nikt do nas nie strzeli, jak będziemy z dzieciakiem.
Diego pokiwał głową. Mógł się tego spodziewać – bandycie nie brakowało rozsądku.
– Porozmawiam z alcalde! – zawołał jeszcze i pomaszerował do gospody.
Jak mógł przypuszczać, de Soto słyszał ostatnią wymianę zdań. Alcalde czekał na niego zaraz za progiem. Zdążył już zmyć krew z włosów, ale zapadnięte oczy i poszarzała twarz dobitnie świadczyły, jak bardzo jest zmęczony. Na bardziej wyczerpanego wyglądał tylko siedzący samotnie przy stole doktor Hernandez, ale to nie było nic dziwnego. W trakcie ataku zginęła trójka dorosłych i dziecko. Drugie dziecko, stratowane przez konia, zmarło nieco później, pomimo jego rozpaczliwych zabiegów, a jeszcze jedno było w bardzo złym stanie.
– Czyś ty oszalał, de la Vega?! – wysyczał de Soto. – Chcesz im dać konie?
– Tak.
– Po czyjej ty jesteś, u diabła, stronie?! Naszej, czy tych bandytów!
Gniew przebił się na moment przez ogarniające Diego znużenie.
– Po stronie tej małej zamkniętej w kościele, Ignacio! – odpalił.
– Nie pomagasz jej!
– Inne są już wolne, nie zauważyłeś?
De Soto odetchnął. Dookoła znów zbierali się caballeros, więc nie miał ochoty kontynuować kłótni.
– No dobra – oświadczył, splatając ramiona na piersi. – Skoro do tej pory ci się udawało, to poczekam jeszcze trochę. Czego chcą?
– Zaprzężonego wozu i pięciu koni.
– Będą uciekać? – spytał ktoś z tyłu.
– Pewnie tak – odparł Diego.
– I pewnie zabiorą wszystko z kościoła… – zauważył ktoś inny.
– Cokolwiek wezmą – wtrącił się padre Benitez – nie jest to tak ważne, jak życie tych uwięzionych kobiet i dziewczynki. Mogą sobie zabrać, co się da…
– Padre!
– W oczach Boga już sprofanowano świątynię, lecz nie my jesteśmy temu winni. My możemy tylko zapobiec, by do grzechu świętokradztwa nie dodać przelewu krwi.
Caballeros dookoła odetchnęli, de Soto także. Coś jednak musiało mu przyjść do głowy, bo zapytał.
– A chcą jakieś gwarancje?
– Zatrzymają dziewczynkę, jako gwarancję wyjazdu z pueblo – odparł Diego.
– CO!? I ty im na to pozwalasz?!
– Ignacio…
– Dla ciebie don Ignacio, de la Vega!
Diego westchnął.
– Don Ignacio, wymuszę puszczenie małej, jak tylko znajdą się na wozie i w siodłach – powiedział. – Będą wtedy już poza osłoną muru. To, co się stanie potem…
De Soto przez chwilę patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem, aż wreszcie uśmiechnął się ponuro.
– Idź i załatw te konie, de la Vega – polecił.
Wzajemne przekrzykiwanie trwało jeszcze dość długo i słońce już się wyraźnie zniżyło, gdy Diego i Saragosa doszli do porozumienia. Desperado i jego ludzie mieli dostać wóz, konie i wolny przejazd do rogatek pueblo. W zamian mieli wypuścić kobiety i dziewczynkę przy wychodzeniu z kościoła. Drugą dyskusję Diego stoczył z alcalde, by wymusić na de Soto obietnicę, że nikt nie strzeli do pierwszego z wychodzących i żołnierze poczekają parę chwil z atakiem.
Niezależnie też od wyników negocjacji don Diego z bandytami, de Soto nie zamierzał niczego pozostawić przypadkowi. Toteż nie odwołał posterunków rozstawionych dookoła kościoła i nakazał pozostałym żołnierzom usunąć z placu wszystkich, którzy nie nosili broni. W końcu rozebrano barykadę przed samym wejściem i pod kościół zajechał wóz, do którego uwiązane były wierzchowce.
Konie pochodziły z garnizonu, a wóz Diego pożyczył ze stajni Victorii. Na koźle siedział Felipe. Początkowo Diego chciał sam nim powozić, ale zarówno doña de la Vega, jak i chłopak stanowczo zaprotestowali przeciw takiemu ryzyku. Sam Diego uważał, że właśnie dlatego to on powinien być woźnicą, ale Felipe nie dał się zbyć. O ile można było to odgadnąć z gestów, uważał, że on sam nie będzie dla Saragosy i jego ludzi ani zagrożeniem, ani takim potencjalnym zakładnikiem, jakim byłby młody caballero, który w dodatku jest w stanie przeciwstawić się alcalde. Z tym argumentem Diego nie mógł się nie zgodzić. W dodatku Saragosa wypatrzył, że przy jego „przyjacielu” caballero wciąż kręci się jakiś wyrostek i wręcz zażądał, by to właśnie on powoził.
Saragosa i jego ludzie zaczęli wychodzić dopiero po dłuższej chwili. Ostrożnie, nieufnie, każdy z bronią gotową do strzału. Dwaj pierwsi przyciskali do siebie kobiety, obie blade, spłakane i, jak się wydawało, otępiałe z przerażenia. Sam Saragosa trzymał przy sobie dziewczynkę, przykładając jej nóż do szyi. Rozejrzał się dookoła. Żołnierze na placu stali nieruchomo, bez broni, caballeros także. Nikt nawet nie drgnął, gdy pierwsi desperados opuścili osłonę murów kościoła. Jeszcze jeden rozkaz przywódcy i z kruchty wyszli ranni, z trudem wdrapując się na wóz. Ich towarzysze powsiadali już na przeznaczone dla nich wierzchowce. Dwie kobiety zostały wypchnięte do przodu, by stały pomiędzy desperados, a żołnierzami. Sam Saragosa stał obok nich, wciąż trzymając dziewczynkę.
– Puść dziecko! – zawołał Diego, gdy już ranni znaleźli się na wozie. Prócz nich wylądowały tam dwa spore worki, a brzęczący odgłos, jaki wydawały, sugerował ich zawartość.
– Nie tak szybko, caballero! – odkrzyknął bandyta. Wystarczyło jedno jego cicho warknięte słowo, a dwaj przyboczni skierowali w stronę Diego lufy muszkietów.
– Puść ją. Dostałeś wszystko, co chciałeś, Saragosa, więc zostaw ją i odjeżdżaj!
Saragosa uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Puszczę – obiecał. – Za chwilę! Przy rogatkach! Teraz jeszcze kogoś mogą świerzbić palce!
Cofnął się i pociągnął małą, by obeszła wóz. Felipe poruszył się, chcąc zeskoczyć, ale mężczyzna zagrodził mu drogę i wskazał dziewczynce, że ma się wdrapać na kozioł. Usłuchała. Saragosa wskoczył zaraz za nią.
– Każę im zeskoczyć za rogatką! – zawołał jeszcze i przynaglił konie do kłusu.
Pozostali bandyci ruszyli za nim, pozostawiając pod kościołem obie kobiety. Osłaniali wóz. Saragosa też obrócił się na koźle, przez ramię obserwując plac. Widać było, że nie spodziewa się, by pozwolono mu tak po prostu odjechać z Los Angeles. Ale żołnierze nie strzelali, stali tylko nieruchomo. To ludzie z pueblo poruszyli się i poszli za odjeżdżającymi, jakby chcąc się upewnić, że najeźdźcy opuszczają Los Angeles. Powoli w pierwszej chwili, ale gdy tylko odległość odrobinę wzrosła, przyspieszyli. W ostatnich szeregach, zasłonięci już przez mieszkańców, dwaj żołnierze pospiesznie rozdawali kolegom nabite muszkiety.
Wóz wykręcił już w rogu placu, przed bandytami otwierała się prosta droga do rogatek, kiedy… Diego zobaczył, że Felipe raptownie obejmuje mocno dziewczynkę i oboje skaczą pod płot. Jednocześnie konie oszalały. Zaczęły nagle kwiczeć i wierzgać, wyraźnie przerażone. Jeden z desperados ponaglił swego wierzchowca. Koń stanął dęba, przez moment wydawało się, że stratuje Felipe, ale ominął go i pogalopował do rogatki, gdzie wrył się kopytami w ziemię i zawrócił, nie zwracając uwagi na krzyki i wysiłki jeźdźca. Inni mieli jeszcze mniej szczęścia, bo ich konie kręciły się w kółko. Przez ogólny hałas przebiło się przekleństwo Saragosy, który próbował opanować spłoszony zaprzęg i ruszyć znów wóz, ale chwilę potem zagłuszył go krzyk de Soto. Caballeros i peoni rozbiegli się na boki, odsłaniając widok wóz i bandytów oddziałkowi żołnierzy.
Huknęła salwa. Dwaj bandyci spadli z siodeł, trzeciego zrzucił wierzgający koń. Od wozu oderwało się koło i potoczyło na bok. Orczyk pękł z głośnym trzaskiem i przerażone konie z zaprzęgu pognały w stronę wjazdu do pueblo, a tam zawróciły i zniknęły gdzieś pomiędzy domami. Pozostali dwaj desperados próbowali odpowiedzieć ogniem, ale ich strzały nie przyniosły efektów, bo jednocześnie walczyli z oszalałymi wierzchowcami. Zaraz też znaleźli się na ziemi, każdy trzymany mocno przez kilka par chętnych rąk.
Tylko Saragosa, który stoczył się z wozu, stanął na nogach na tyle pewnie, by samemu zaatakować. Traf chciał, by jego przeciwnikiem był de Soto. Bandyta nie bawił się w szermiercze popisy. Ominął szpadę, trzasnął alcalde pięścią, przewrócił i sięgnął po nóż. Ignacio de Soto w ostatniej chwili złapał go za nadgarstek, bo inaczej ostrze przyszpiliłoby go do ziemi. Ale i tak klinga zawisła mu tuż przed twarzą i, cal po calu, zniżała się coraz bardziej. Nim jednak dosięgła szyi de Soto, nadbiegający właśnie Rojas strzelił z pistoletu i Saragosa osunął się bezwładnie.
Diego nie było wśród atakujących. Zbyt wielu już rozbrajało bandę, by potrzebny był tam jeszcze jeden caballero, którego atutem były zręczne słowa, nie umiejętność walki. Dla niego znacznie ważniejsze było to, że zaraz za kłębowiskiem ludzi i koni, pod płotem, na ziemi leżał skulony chłopak, a zza jego ciała wystawał rąbek barwnej spódnicy dziewczynki.
– Felipe! – krzyknął, biegnąc w jego stronę, ale chłopak ani drgnął. – Felipe!
W tym momencie Diego był już pewien, że jego podopieczny i dziewczynka znaleźli się pod kopytami koni i zostali stratowani. Przemknęło mu przez myśl, że był durniem, skoro uległ prośbom i argumentom Felipe i pozwolił mu podprowadzić wóz. Mógł przewidzieć, że chłopak będzie ryzykował, zostając na koźle dłużej, niż to było konieczne. Wyrostek z głową nabitą marzeniami o bohaterskich czynach i przygodach, pomocnik Zorro, nie mógł być świadomy tego, na jakie niebezpieczeństwo się naraża.
Młody de la Vega padł na kolana przy Felipe. Obrócił go na plecy, od razu szukając śladów krwi czy ran. Ale chłopak uśmiechnął się tylko szeroko, rozradowanym, psotnym uśmiechem. Diego chciał go podeprzeć, ale Felipe bez trudu wstał sam i pomógł podnieść się dziewczynce. Dwunastolatka miała twarz zalaną łzami i trzymała się kurczowo starszego kolegi.
– Wszystko w porządku – powiedział cicho Diego. – Wszystko w porządku.
Przez tłum przepchnęła się biednie ubrana kobieta.
– Dios mio! Ana! Ana! – wołała.
Dziewczynka chlipnęła głośniej, a gdy kobieta znalazła się tuż przy niej, puściła Felipe i rzuciła się w jej objęcia, płacząc już całkiem głośno.
– Ana, Ana mia… Dziecko moje… – powtarzała kobieta przez łzy. – Madre de Dios, chłopcze, jak ja ci się odwdzięczę…
Felipe uniósł bezradnie ręce. Kobieta spojrzała na niego, potem na młodego caballero.
– Don Diego… Jak mam mu powiedzieć, że dziękuję? Że uratował mi córkę?
– Felipe rozumie, jeśli się mówi wyraźnie, señora – odparł Diego.
– Gracias! – Kobieta przygarnęła mocniej do siebie zapłakaną Anę, a drugą rękę położyła na ramieniu Felipe. – Felipe, niech cię Bóg błogosławi, uratowałeś moją córkę. Gracias!
Felipe uśmiechnął się jeszcze raz, trochę nieśmiało, potem dotknął dłonią ust i wykonał serię skomplikowanych gestów.
– Zrozumiał was, señora – przetłumaczył Diego. – Mówi, że się cieszy, że Anie nic się nie stało.
Matka Any nagle przygarnęła chłopaka do siebie i mocno ucałowała, a potem objęła wciąż płaczącą córkę i pospieszyła gdzieś w bok, pomiędzy domy. Felipe stał jak wmurowany. Diego położył mu rękę na ramieniu.
– Przez moment myślałem, że… – urwał i zaraz mówił dalej. – To było bardzo odważne, Felipe. – Uścisnął ramię chłopaka.
Felipe otrząsnął się, jakby z zadumy, i spojrzał na opiekuna z uśmiechem, na poły psotnym i dumnym, raz jeszcze pokazując mu przedmiot trzymany w ręku. Diego odpowiedział uśmiechem. Diabelska świstawka! Jakiś czas wcześniej, po kolejnej kłótni z opiekunami, Felipe, nudząc się z wędką nad potokiem, wydłubał z kawałka drewna prosty gwizdek. Nie wiedział, jak mu się to udało i czego to była zasługa, ale gwizdek był niemy, przynajmniej dla uszu ludzi, bo konie i psy musiały słyszeć go doskonale i reagowały na niego paniką i atakami szału. To było jedynym powodem, jaki powstrzymał chłopaka przed wyrzuceniem nieudanej zabawki. Zatrzymał ją, podejrzewając, że może się okazać przydatna. Udało mu się nawet, mimo trudności, przyzwyczaić Tornado do jej dźwięku–niedźwięku. Ale konie z garnizonu nigdy wcześniej nie usłyszały świstawki i wpadły w popłoch. To, i przyniesione pospiesznie przez jednego z vaqueros skóry kojotów, porzucone przy wjeździe do pueblo, skutecznie zatrzymało bandytów.
– Schowaj to dobrze – powiedział teraz Diego. – To może być cenna rzecz w przyszłości.
Walka na drodze już się skończyła, schwytano i uspokojono przerażone konie, a ludzie wśród pokrzykiwań ciągnęli w stronę garnizonu pojmanych bandytów. Diego i Felipe szli za całą grupą. Młody caballero marzył w tej chwili tylko o tym, by zabrać Victorię do hacjendy i przez kilka następnych dni nie pokazywać się w pueblo, ale nie było mu to dane.
– Gdzie jest de la Vega?! – odezwał się ktoś nagle, gdy Diego wchodził już na werandę gospody. – De la Vega!
Diego przez moment nie reagował. Widział przed sobą, w grupie ludzi, swojego ojca i zdawało mu się, że to jego wołają. Ale zaraz tłumek się przesunął i wołający wreszcie dostrzegł, kogo szukał.
– A, tu jesteś, de la Vega! – oznajmił Ignacio de Soto. – Jesteś zadowolony?! – spytał jadowicie.
Alcalde wyglądał makabrycznie. Twarz pokrywały mu rozmazane krwawe smugi, mundur też był cały w ciemnoczerwonych plamach, Rojas strzelił bowiem Saragosie w głowę.
– Słucham? – wykrztusił Diego zaskoczony.
Pytanie wydawało mu się całkowicie absurdalne w zaistniałej sytuacji. Dlaczego miał być zadowolony? Że do magazynu w garnizonie odnoszono kolejne ciała? Że w areszcie zatrzaśnięto jeszcze kilku rannych bandytów? Ludzie Saragosy byli zagrożeniem, zapewne zasłużyli na swój los, ale młody de la Vega nie potrafił ucieszyć się na myśl, że następnego dnia w jego pueblo będzie mieć miejsce egzekucja.
– Pytałem, czy jesteś zadowolony z tego, co narobiłeś?! – odpowiedział mu de Soto. – Miałeś doprowadzić do pojmania tych bandziorów bez walki, de la Vega, a ty co? Cud boski, że nikt nie zginął w tym starciu…
– Nie powiedziałbym, że nikt nie zginął. – Diego wskazał na dwóch peonów, bezceremonialnie wlekących przez plac kolejne ciało.
Otrząsnął się już ze zdumienia. Z jakiegoś powodu de Soto go zaatakował, ale on nie miał zamiaru pozwalać na to zbyt długo. Nie miał już siły na słowne przepychanki.
– Do diabła, de la Vega, nie łap mnie za słowa! Chodziło mi o ludzi, nie o tych bandytów! A jeśli nawet nie obchodziło cię, co się stanie z żołnierzami, to mogłeś pomyśleć o tych kobietach, które pół dnia siedziały same z tymi łajdakami! Mogłeś pomyśleć o tym, co zrobili z kościołem padre Beniteza! O samym padre! Nie przyszło ci to do tej twojej mądrej głowy?! – wrzeszczał alcalde. – Ale nie! Ty jesteś za mądry! Ty tylko gadasz i gadasz! I jeszcze chciałeś ich wszystkich wypuścić! Mało, że wypuścić! Chciałeś im pozwolić zabrać łup!
– Zamilknij, Ignacio. – Diego nie mówił głośno, ale w jego tonie było coś takiego, że de Soto zaniemówił. – Wszyscy zakładnicy z kościoła są wolni i bezpieczni. Nikt z bandy nie uciekł. To wystarczy!
– Nie uciekli, bo moi ludzie walczyli z nimi! Gdyby nie twoje przemądrzałe mowy, rozwiązalibyśmy problem bandy już dawno temu! – wybuchł alcalde.
Felipe poczuł, że młody de la Vega zaciska drugą dłoń na jego ramieniu i z trudem powstrzymał się przed protestem.
– Ignacio. – Diego uniósł dłoń w geście nakazującym milczenie. – Zastanów się, co mówisz. Ustawiłem ci tę bandę do salwy. Nie mogli odjechać. Szturm na kościół kosztowałby sporo krwi. Może też i twojej. A teraz wybacz, ale zabieram stąd moją żonę i wracam do domu. To był długi dzień.
– Jeszcze nie skończyłem, de la Vega!
– Owszem. Masz obowiązki. Ale ja już skończyłem.
Diego zręcznie ominął de Soto i wziął za rękę Victorię.
– Wracamy do domu, Vi – oznajmił.
Odwrócił się i wyszedł, zostawiając za sobą oniemiałego alcalde i tak samo zdumionych caballeros.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 13