Konsekwencje, rozdział 8
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Krzywda/Komfort,
- Podsumowanie/Summary
- Jeden krok. Jeden wybór. Jedna decyzja. I wszystko uległo zmianie.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, padre Benitez, Ignacio de Soto, Zorro,
Od autora: Raz jeszcze dziękuję za komentarze. A teraz… Jaskinia była schronieniem, teraz jest nim hacjenda, ale i jedno i drugie miejsce może nie wystarczyć na długo. Nie wobec czyjejś złej woli.
Rozdział.8. Siła gniewu
Don Alejandro zatrzymał się w drzwiach biblioteki. Jego syn i Victoria siedzieli razem przy stoliku, pochyleni nad szachownicą. Diego już jakiś czas temu nauczył señoritę Escalante gry w szachy i teraz dziewczyna, zarumieniona z przejęcia, rozgrywała z nim kolejną partię. W fotelu obok Felipe podrzemywał nad książką.
Przez tydzień, jaki minął od dnia, kiedy zdołała wyrwać się z otępienia i zdecydowała opuścić jaskinię, Victoria zrobiła spore postępy. Nadal była roztrzęsiona, wciąż zdarzały się jej napady płaczu i zaskakujące wybuchy gniewu, do sprowokowania których wystarczała jakaś nieistotna wzmianka czy słowo, ale z każdym dniem była silniejsza i spokojniejsza. Od dwóch dni nawet zdawała się być nieco odprężona, jakby uwolniła się od jakiejś troski. Don Alejandro musiał przyznać, że była w tym ogromna zasługa jego syna, cierpliwości, z jaką znosił furię Victorii i łagodności, z jaką ją pocieszał.
Jednak dla ojca było jasne, że Diego płaci za to wysoką cenę. Nietrudno było dostrzec, jak bardzo jest już wyczerpany. Swoje żniwo zbierał brak odpoczynku i ciągła niepewność, dodatkowo podsycana przez lęk o przyszłość ich dwojga. Na razie żelazna samokontrola Diego pozwalała mu wytrwać, ale starszy de la Vega podejrzewał, że niedługo jego syn się załamie. Zwłaszcza, że spędzając niemal cały czas przy Victorii, nie mógł sięgnąć po swoje zioła i don Alejandro podejrzewał, że nawet te krótkie godziny, które Diego mógł przespać, są wciąż zakłócane przez koszmary. Musiał więc działać, nim będzie za późno i jego syn, Diego, popełni jako Zorro jakiś tragiczny w skutkach błąd.
Jednak nie bardzo wiedział, co mógłby zrobić, nie ryzykując pogorszenia i tak wciąż trudnej sytuacji. Wprawdzie Victoria przestała już powtarzać, że wszystko jest stracone, ale ani Diego, ani don Alejandro nie mieli pewności, czy dziewczyna zdecyduje się na powrót do Los Angeles, a jeśli tak, jak to zniesie. Jej spokój i równowaga wciąż wydawały się być bardzo kruche. Diego nie ukrywał przed ojcem, że nadal się boi o przyszłość. O to, czy Victoria zdoła w końcu stawić czoła ludziom w pueblo, a jeszcze bardziej o to, jak ostatecznie ułożą się jej relacje z nim samym, kiedy już poznała prawdziwą tożsamość Zorro. Don Alejandro miał nadzieję, że to, co niegdyś było pomiędzy señoritą a jego synem, przetrwa. Niezależnie od tego, czy była to jej przyjaźń z Diego, czy uczucie do Zorro. Na razie Victoria starała się zaprzyjaźnić, czy może raczej przyzwyczaić do odmienionego Diego.
Starszy de la Vega pokręcił z powątpiewaniem głową. Miał nadzieję, że to, o czym będzie musiał porozmawiać z tym dwojgiem, bardziej im pomoże niż zaszkodzi, choć będzie to bolesna i trudna rozmowa.
Jednak na razie miał pilniejszą wiadomość do przekazania.
– Diego, Victorio – odezwał się. Oboje młodzi podnieśli wzrok znad szachownicy.
– Coś się stało?
– Spotkałem sierżanta Mendozę. Na drodze z puebla.
– Co on tu robił?
– Miał rozkaz od alcalde… – Don Alejandro urwał, bo Victoria gwałtownie pobladła. Diego natychmiast przytrzymał ją za rękę.
– Spokojnie, Victorio. Skoro sierżanta tu nie ma, ojciec go odprawił.
– Tak – odpowiedziała – ale alcalde…
– Wie, że się odnaleźliście – odparł don Alejandro. – Nic ponad to, co ustaliliśmy.
Już wcześniej wymyślili historię dla pytających, że Victoria wyjechała do Monterey, do gubernatora, by złożyć tam skargę na de Soto i Monsangre, a także poszukać kupca na gospodę. Spłoszony koń, który poniósł ją i zrzucił gdzieś z dala od szlaku, potłuczenia i wyczerpanie były wystarczającymi wyjaśnieniami, czemu spędza czas w hacjendzie de la Vegów. Dla Diego i Zorro pozostała rola ratowników, przy czym Diego, kpiąc z siebie samego, zaproponował, żeby on także błądził gdzieś po pustkowiach, aż Zorro odnalazł ich oboje i doprowadził do hacjendy.
Teraz jednak Victoria trzęsła się na samo wspomnienie alcalde. Diego, widząc jej stan, bez słowa objął ją i przytulił, starając się w ten sposób choć trochę uspokoić dziewczynę czy dodać jej odwagi.
– Jeśli de Soto wie już, że wróciłaś, możemy się spodziewać jego wizyty – odezwał się wreszcie. – Felipe, możesz obserwować drogę?
Chłopak odłożył książkę i ruszył do drzwi biblioteki. W progu zatrzymał się i odwrócił. Wskazał na Diego i zakreślił dłonią znajomy znak. Diego tylko pokiwał głową.
– Diego?
– De Soto wie. Przyjedzie tutaj i to pewnie niedługo. Trzeba będzie mu wytłumaczyć, że ma pozostawić Victorię w spokoju. – Ton głosu Diego nie pozostawiał wątpliwości, kto będzie to tłumaczył.
– Jeśli on tu przyjedzie…
– Nic się nie stanie, querida. – Diego uspokoił dziewczynę. – Nawet lepiej, że zjawi się tutaj. Sam, bez wsparcia żołnierzy z garnizonu. Tu jesteś bezpieczniejsza.
Victoria odetchnęła. Rzeczywiście, tutaj, w hacjendzie, de Soto nie miał ani takiej władzy, ani takich możliwości jak w pueblo. Mogła stawić mu czoło i, być może, wreszcie wygrać to starcie. Nie zmniejszało to jednak męczącego ją poczucia zagrożenia i niepewności.
Diego gestem zaprosił ojca do zajęcia miejsca przy szachach, a sam zniknął w przejściu. Kilka minut później wrócił Zorro, z kpiarskim uśmiechem skłonił się przed don Alejandro i Victorią, i wyszedł, zapewne po to, by zaczaić się na alcalde.
Starszy caballero i dziewczyna zostali sami w bibliotece.
– Nie bój się. Wszystko będzie dobrze – odezwał się don Alejandro.
– Staram się, ale…
– Wiem, to trudne. Ale dzięki temu łatwiej będzie ci wrócić do Los Angeles. Ludzie są już prawie przekonani, nikt nie powinien ci tam robić wstrętów. De Soto jest jedynym, który może sprawiać kłopoty, ale spotkanie z Zorro powinno go odstraszyć. – Don Alejandro powtarzał to, by uspokoić señoritę.
Victoria zdołała opanować jakoś drżenie, ale było widać, że nie może się skupić na grze. Na jej szczęście nie czekali zbyt długo, aż Felipe wpadł do biblioteki gwałtownie gestykulując. Nadjeżdżał alcalde.
xxx
De Soto zeskoczył z wierzchowca przed bramą hacjendy, rzucił wodze jednemu z towarzyszących mu żołnierzy i zwrócił się do don Alejandro de la Vegi, obserwującego go z wejścia.
– Podobno w waszym domu znajduje się señorita Victoria Escalante – oznajmił.
– Victoria Escalante jest naszym gościem – odpowiedział chłodno caballero.
– Proszę ją tu przyprowadzić.
– Nie, alcalde.
– To polecenie, don Alejandro.
– Victoria jest gościem w moim domu – powtórzył de la Vega. – Nie mam obowiązku sprowadzania jej na wasze żądanie. Jeśli chcecie, możecie wejść i porozmawiać z nią, ale radziłbym wam pamiętać o zasadach kurtuazji.
– Te zasady…
– Obowiązują pod moim dachem, don Ignacio. – W głosie caballero zabrzmiało ostrzeżenie.
Zwracając się do alcalde po imieniu, de la Vega otwarcie przypominał mu o obowiązujących caballeros manierach. Zaś pośrednio sama ta wypowiedź była dla Ignacia de Soto zawoalowaną obelgą, poprzez sugestię, że zapomniał o regułach swojej klasy. Co gorsze, musiał pozostawić tę obrazę bez wyraźnej odpowiedzi.
– Jeśli więc pozwolicie, don Alejandro… – De Soto pochylił głowę w uznaniu przewagi gospodarza.
Ten już bez słowa cofnął się i pozwolił alcalde wejść do środka. Żołnierze na znak de Soto pozostali przed bramą.
Victoria czekała w salonie, blada, ale spokojna. Czy tez raczej pozornie spokojna, bo don Alejandro natychmiast zauważył, że dziewczyna ściska w palcach szachowego skoczka, jakby to miało pozwolić jej opanować drżenie dłoni.
– Możesz wyjaśnić, gdzie byłaś? – warknął de Soto.
– Señor alcalde – odezwał się natychmiast don Alejandro – radziłbym pamiętać o zasadach dobrego wychowania.
De Soto sapnął wściekle.
– Señorita Escalante – zaczął znacznie łagodniejszym tonem – czy możecie wyjaśnić mi, gdzie przebywaliście?
– Wyjechałam do Monterey, alcalde. – W głosie Victorii nie dawało się dosłyszeć drżenia czy niepewności. Starała się też nie spuszczać wzroku.
– W jakiej sprawie?
– To nie jest wasza sprawa, alcalde.
– Owszem, moja. Do mnie należy zachowanie porządku w pueblo i jeśli cokolwiek mu zagraża…
– Mój wyjazd nie stanowił takiego zagrożenia. Wprost przeciwnie, po waszych wystąpieniach uznałam, że będzie on raczej służył zachowaniu tego porządku.
De Soto zagryzł wargi. Nie spodziewał się, że señorita Escalante będzie czuła się tak pewnie pod dachem de la Vegów, że obróci przeciw niemu jego własne ataki i argumenty o zakłócaniu spokoju w pueblo. Choć, jak sobie zaraz uświadomił, było to do przewidzenia. Przez ostatnie dwa tygodnie starszy de la Vega wraz z padre Benitezem prowadzili prawdziwą krucjatę, by przywrócić właścicielce gospody szacunek otoczenia. Nic więc dziwnego, że pod jego dachem Victoria mogła się tak swobodnie zachowywać.
– Nie tylko o porządku w pueblo mówiłem – wycedził alcalde jadowitym tonem, z satysfakcją spostrzegając nagłe drgnięcie i bladość dziewczyny. Tym razem udało mu się celnie trafić.
Victoria na moment zaniemówiła. Czy de Soto chciał powtórzyć tutaj, przy don Alejandro, swoje obrzydliwe oszczerstwa? Pamiętała je doskonale. Jak wydrwił ją, przypominając, że dobrowolnie zgodziła się pozostać w garnizonie. I to, jak udowadniał wszystkim wtedy obecnym, że przez sam fakt, że to zrobiła, potwierdziła, iż nie jest nikim innym jak tylko zwykłą ladacznicą. Chwilę później uświadomiła sobie jednak, że jeśli alcalde znów ją tak nazwie, może nie wyjść żywy z hacjendy. Zorro był gdzieś w pobliżu, może na korytarzu, może przy drzwiach. Gdy usłyszy tę obelgę, zaatakuje, tak samo jak don Alejandro. Nie wątpiła, że w tej sytuacji nie oszczędzą de Soto. Diego, ten nowy Diego, jakiego poznała dopiero teraz, miał nie tylko żelazną wolę, ale i był zdolny do wręcz przerażającego gniewu. Jedna obelga mogła wyzwolić tę całą furię i skierować ją na alcalde. De Soto zginie, jeśli ona, Victoria, pozwoli mu się zastraszyć.
– Pamiętam wasze insynuacje, alcalde – oświadczyła równie lodowato jak on. – Lecz nie miały one nic wspólnego z moim wyjazdem.
Teraz na de Soto przyszła kolej, by się cofnąć.
– To nie zmienia faktu, że opuściliście pueblo bez pozwolenia… – zaczął się bronić.
– Bez pozwolenia?! Czyjego?!
Moment wahania alcalde wystarczył. Victoria dostrzegła słabość de Soto i zaatakowała. Wreszcie mogła swój gniew ubrać w słowa i skierować na tego, kto naprawdę wobec niej zawinił. To nie był już ślepy wybuch furii, jakimi dręczyła Diego i po jakich miała nieprzyjemne poczucie winy. Teraz miała przed sobą swego prześladowcę i mogła wziąć na nim odwet.
– Od kiedy to mieszkańcy puebla potrzebują waszego pozwolenia, by podróżować? Czy Los Angeles jest karną kolonią? A wy jej dozorcą? Może powinnam powiadomić o tym fakcie innych ludzi…
Ignacio de Soto cofał się krok za krokiem. Rozwścieczona dziewczyna przed nim nie była już tą drżącą i bladą właścicielką gospody, która desperacko starała się zaprzeczyć jego oskarżeniom i wytrwać w obliczu potępienia całego pueblo. To była znów Victoria Escalante, która bez wahania stawała naprzeciw alcalde, gdy tylko zaczynał on naginać prawo i której nie był w stanie zastraszyć.
Przegrał to starcie. Teraz mógł działać tylko fizyczną przemocą.
– Mendoza! – wrzasnął.
Spodziewał się, że za chwilę trzasną wejściowe drzwi, a sierżant zjawi się w salonie, ale jego wołanie pozostało bez odpowiedzi.
Obejrzał się. Don Alejandro stał w progu salonu. Czujnie obserwował swoich gości, ale też jakby na coś czekał.
– Mendoza!
Nadal bez rezultatu. Sierżant się nie zjawiał. Dlaczego, tego alcalde nie miał ochoty zgadywać. Ważniejsze było to, że musiał przez jego nagłą głuchotę poradzić sobie sam z krnąbrną dziewczyną.
– Będziemy kontynuować tę rozmowę w moim gabinecie – oświadczył. – Moi ludzie mają dla was konia. Idziemy!
– Nie, alcalde – odpowiedziała Victoria w tej samej niemal chwili, gdy don Alejandro zaprotestował.
– Señorita jest naszym gościem! Opuści ten dom wtedy, gdy zechce. Nie możecie jej do tego przymuszać!
– Señorita winna odpowiedzieć za alarm w garnizonie, don Alejandro. Żołnierze przetrząsali całą okolicę w jej poszukiwaniu.
– Wygląda na to, że niezbyt dokładnie – odparł caballero.
De la Vega podszedł na tyle blisko alcalde, że ten cofnął się o krok.
– Nie do was należy ocena ich starań! – warknął wściekle, by odzyskać przewagę w rozmowie.
– Czyżby? – Teraz przyszła kolej na don Alejandro, by zaatakować. – Prosiłem was o odnalezienie señority i mojego syna. Twierdzicie, że patrole wyruszyły, ale pomimo ich, jakże starannych i mozolnych – podkreślił z ironią de la Vega – poszukiwań, ta dwójka wcale nie wróciła do domu. Tydzień czy nawet ponad tydzień ich szukaliście, tak? A tymczasem oboje wrócili dwa dni temu, dzięki pomocy Zorro. Jakoś jemu udało się odnaleźć zaginionych.
– Pomocy Zorro? – De Soto się zawahał, nagle niepewny.
Nie przypuszczał, że po tym, co zaszło, ten przeklęty banita będzie jeszcze skłonny mieć w jakikolwiek sposób styczność z señoritą Escalante. Sądził raczej, że Zorro będzie omijał dawną kochankę ze złością i odrazą.
– Tak, Zorro. Odnalazł i mojego syna, i señoritę. Gdyby nie on, zginęliby z wyczerpania, zabłąkani na wzgórzach. Nic by im nie pomogły te wasze patrole, alcalde!
Alcalde skrzywił się. Taki bezpośredni atak na kompetencje żołnierzy zasługiwał na jakąś odpowiedź, niezależnie od tego, jak bardzo był zgodny z prawdą. A także z tym, że to sierżant nakazał żołnierzom poszukiwać señority, na tyle, na ile mogli podczas codziennych patroli. De Soto nikogo nie wysyłał, wręcz chciał ukarać Mendozę za to polecenie i teraz miało się to na nim zemścić. Jeszcze jeden dowód nieudolności alcalde, jeszcze jedna opowieść o Zorro. Rozzłościło go to, a rozzłoszczony de Soto miał zwyczaj atakować.
– Tym bardziej muszę przesłuchać señoritę! – oznajmił. – Skoro spotkała się z Zorro… – de Soto rozejrzał się za dziewczyną.
– Nie sądzę, by mogła wam za wiele powiedzieć. – Niski, groźny głos nie pozostawił alcalde wątpliwości co do tego, kto właśnie włączył się do rozmowy.
Zorro stał przy okiennej wnęce ze szpadą w dłoni. De Soto nagle zrozumiał, czemu jego wezwania pozostały bez odpowiedzi. Mendoza, jeśli akurat musiał być przeciwnikiem Zorro, zmykał po najlżejszej pogróżce. Zapewne w tej chwili był już przy pierwszych zabudowaniach Los Angeles.
– Zorro… – wysyczał alcalde wściekle, z tym większą złością, że nie miał przy sobie broni.
Sztych szpady Zorro poruszył się lekko, wskazując wyjście.
– Radziłbym wam opuścić hacjendę, alcalde. – W głosie banity nie było cienia jego zwykłego rozbawienia, a w pozornej uprzejmości wypowiedzi czaiła się groźba.
De Soto uległ. Prowokowanie Zorro nigdy nie było dobrym pomysłem, nawet jeśli banita zdawał się przy tym dobrze bawić. Odwet przychodził natychmiast, mniej lub bardziej upokarzający dla przeciwnika. Alcalde nie miał ochoty wracać do pueblo w pociętym surducie, przewieszony przez siodło, przywiązany na nim tyłem do przodu, czy poniżony w oczach mieszkańców Los Angeles w jeszcze jakiś inny sposób, jaki tylko wpadnie temu bandycie do głowy.
Kiedy jednak don Alejandro otworzył drzwi przed alcalde, ten przekonał się, że źle ocenił sierżanta Mendozę. Zarówno on jak i pozostali żołnierze byli wciąż przy bramie hacjendy, tyle, że pieszo, a przykurzone, zabrudzone ziemią mundury zdradzały, iż opuścili siodła dość gwałtownie. Za to po koniach nie było śladu. Zapewne w tej chwili odpoczywały po krótkim przestrachu, w stajni, albo gdzieś po drodze do niej.
– Sierżancie!
De Soto już chciał wezwać swoich ludzi do ataku na Zorro, gdy zdał sobie sprawę, że banita prawdopodobnie na to czeka, by jeszcze raz udowodnić im swoją przewagę. A jeśli nawet to nie była prawda, to i tak do starcia by nie doszło, Mendoza bowiem na widok wychodzących pośpiesznie cofnął się od bramy, a pozostali żołnierze poszli w jego ślady. Zorro parsknął krótkim śmieszkiem na widok takiej przezorności. De Soto obejrzał się.
– Bardzo to uprzejmie z waszej strony – odezwał się Zorro. Sztych jego szpady balansował niebezpiecznie blisko twarzy alcalde, a w uśmiechu banity było niewiele wesołości. – Powierzyłem señoritę Escalante opiece don Alejandro.
Szpada opadła nieco niżej i poruszyła się szybko, a de Soto usłyszał znajomy i znienawidzony trzask ciętego materiału.
– A to, byście o tym pamiętali. I zostawili ją w spokoju. Wracajcie do Los Angeles, alcalde.
De Soto nie pozostało nic innego, jak odwrócić się i odejść wraz z sierżantem i żołnierzami. Pocieszał się tylko tym, że nie było to aż tak daleko, a była i szansa, że po drodze natkną się na swoje konie. Zorro oparł się nonszalancko o filar bramy i patrzył za odchodzącymi, jakby pilnując, czy nie spróbują zawrócić do hacjendy.
xxx
Zorro niedługo czekał. Kiedy cztery postacie znikły za zakrętem, on sam wbiegł do hacjendy. Victoria wciąż była w salonie. Zarumieniona, zdenerwowana.
– Odeszli?
– Tak! – Zorro w dwu krokach znalazł się przy dziewczynie. – Och, querida! Byłaś wspaniała!
– De Soto…
– Dawno powinien tak dostać – włączył się don Alejandro. – Wygrałaś, Victorio. Zmusiłaś go do wycofania się.
– Bałam się…
– Querida…
– Nie, nie jego. – Victoria gwałtownie potrząsnęła głową. – Bałam się, że zmusi cię, byś go zabił.
– Victorio… – Zorro nagle spoważniał.
– Bałam się, że powtórzy jeszcze raz to, co mi mówił… I że ty nie wytrzymasz, jak to usłyszysz.
Zorro bez słowa przygarnął dziewczynę. Don Alejandro tylko pokręcił głową. Tych dwoje potrafiło się wzajemnie wspierać. Oby jednak jak najszybciej doszli do porozumienia. Może udało się mu zażegnać część spraw, ale część caballeros dała mu jasno do zrozumienia, że kłopoty Victorii skończą się dopiero wtedy, gdy stanie się zamężną kobietą.
Odchrząknął głośno, a Diego i Victoria popatrzyli w jego stronę. Caballero nadal nie mógł się oprzeć dziwnemu poczuciu nierealności, gdy widział syna w czarnym stroju Zorro, spokojnego i pewnego siebie.
– Zanim alcalde nam przeszkodził – odezwał się starszy de la Vega – chciałem z wami porozmawiać. O planach na najbliższą przyszłość.
Victoria przestała się uśmiechać.
– Chcecie, żebym… – zająknęła się – opuściła hacjendę?
– Niech mnie Bóg broni – zaprzeczył don Alejandro. – Ale właśnie wygrałaś starcie z alcalde. Możesz więc pójść krok dalej i odzyskać gospodę.
Dziewczyna z lekka się skuliła, naraz przestraszona i niepewna.
– Querida… – powiedział Diego.
– Tak?
– Nie musisz opuszczać hacjendy. Jeśli zechcesz, będę z tobą codziennie jeździł do puebla. Może znajdziesz jeszcze kogoś, kto pomoże Pilar, byś ty nie musiała spędzać tam całych dni. Poza tym… Mendoza na pewno rozpowie wszystkim o spotkaniu z Zorro i o tym, że jesteś teraz pod opieką mojego ojca. To uciszy nieżyczliwych ludzi.
– Zaręczyłem za ciebie, Victorio. Padre Benitez także – stwierdził don Alejandro. – Większość caballeros jest już przekonana, tak samo jak inni mieszkańcy. Pozostali tylko nieliczni, najbardziej uparci, którzy już wcześniej patrzyli na ciebie krzywo. Jeśli zechcesz, gospoda wróci do dawnej świetności. Wszystko się ułoży.
– Wy… wy ich wszystkich… – wyjąkała Victoria. – Mogę wrócić…
– Tak. Jeśli chcesz. Jeśli nie ma innych przeszkód, o których nie wiemy.
– Innych…?
– Victorio, jeśli czegoś nam nie powiedziałaś, nie mogliśmy z tym nic zrobić – wyjaśnił starszy de la Vega.
Dziewczyna obejrzała się na Zorro.
– Tajemnica za tajemnicę, querida – przypomniał jej. – Chciałbym wiedzieć, czemu tak uparcie uważałaś, że wszystko stracone.
Victoria spuściła głowę.
– Nie ma innych przeszkód – odezwała się cicho. – Wtedy… Myślałam… – Gwałtownie wyłamała palce, potem objęła się rękoma. – Myślałam, że ja… – Diego i don Alejandro czekali w milczeniu. – Że będę musiała opuścić Los Angeles – wybrnęła w końcu Victoria i odetchnęła z ulgą. To było dobre wyjaśnienie.
Niestety, don Alejandro nie dał się temu zwieść.
– Dlaczego miałabyś opuszczać pueblo, skoro masz tu przyjaciół, którzy za ciebie poręczą? – spytał.
– Ojcze! – zaprotestował Diego. Nie rozumiał sensu tego pytania, ale nie podobało mu się, że zostało w ogóle zadane.
– Chcę wiedzieć, Diego. – W głosie jego ojca był chłodny upór. – Także ze względu na ciebie.
– Jak to? – zapytał młody de la Vega w tej samej chwili, gdy Victoria poderwała głowę i spytała.
– Dlaczego?
Don Alejandro podszedł bliżej i położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
– Powiedziałem ci jeszcze w jaskini, że nie zasłużyłaś na taki los, jaki sobie szykowałaś. Mój syn, Diego, czy też Zorro, także na to nie zasłużył.
– Ojcze, nie widzę związku… – Głos Diego stał się głosem Zorro, niskim i cichym. Tylko szacunek wobec ojca powstrzymywał jeszcze Zorro przed przerwaniem rozmowy.
– Właśnie dlatego o tym mówię. Powiedz mi, Zorro, kiedy ostatni raz spokojnie odpoczywałeś?
– Nie rozumiem…
– Jeździcie nocą, czyż nie?
– Tak… – Victoria pierwsza zrozumiała kierunek, w którym zmierzają pytania starszego caballero i spuściła głowę. – Ja… mam złe sny…
– Domyślam się. Ale czy nie przyszło ci na myśl, że Diego też potrzebuje wypoczynku?
– Ojcze!
– Spokojnie, Diego, nie unoś się gniewem. Jeszcze kilka dni i padniesz z wyczerpania. Albo Zorro popełni jakiś fatalny błąd, bo będziesz zbyt zmęczony, by dobrze planować.
– Wiem o tym! – powiedział gniewnie Diego. – Ale nie widzę powodu, by straszyć tym Victorię!
– Nie straszę, tylko uświadamiam jej, czego mogła nie dostrzec. Bo ty, synu, starasz się teraz przy niej maskować lepiej, niż to robiłeś przede mną.
– Co? – Poderwała się dziewczyna. – Czego nie dostrzegałam?
– Tego, że Diego, Felipe i ja pilnujemy cię od czasu, gdy się tu zjawiłaś. I że Diego z trudem pozwala nam zwolnić się z tej warty, przez co ledwie już stoi na nogach.
– Z jakiego powodu mnie pilnujecie?! – W głosie señority Escalante pojawił się gniew. Towarzystwo, jakie miała do tej pory, było miłe, ale mniej miłe było dowiedzenie się, że przyjaciele byli także jej strażnikami.
– Dlatego, że wciąż bałem się o ciebie – odpowiedział cicho Diego. – Prosiłem ojca i Felipe o pomoc, ale… – przerwał, odetchnął i kontynuował. – To, co mówiłaś tyle razy, nie uspokoiło mnie. Przeciwnie, bałem się i nadal się boję spuścić cię z oczu.
– Przez to, co zrobiłam? – wyszeptała Victoria.
– Przez to, jak chciałaś to zrobić.
– Diego, ja… – urwała. Diego objął ją i przytulił.
– Querida – wyszeptał. – Wciąż uchylałaś się od odpowiedzi… Proszę, mów teraz.
– Znienawidzisz mnie.
– Nie.
– Bałam się tego. Że nawet ty będziesz czuł do mnie odrazę. Ty, Diego. Nie Zorro. Przez to, że się zgodziłam… Nie mogłam… Nie potrafiłam… Myślałam, że… – zająknęła się. Wierzchem dłoni wytarła łzy i podniosła dumnie głowę. – Chciałam zniknąć – stwierdziła gniewnie. – Wszystko miało się skończyć!
– Dziewczyno… – odezwał się don Alejandro. – Czy ty wiesz, co chciałaś zrobić?
Victoria popatrzyła na starego caballero ze złością.
– Ramone dosyć ludzi posłał na szafot – prychnęła. – Zapomnieliście, że ja też to widziałam? Byłam tam przecież. Jeśli zdradziłam Zorro, jeśli miałam być zabawką vaqueros, to wolałam taki los.
– Naprawdę? – Don Alejandro przechylił lekko głowę, podkreślając tym gestem swoje niedowierzanie.
– Czy to ma znaczenie? – prychnęła Victoria.
– Ma.
– Ojcze, dosyć! Nie męcz jej więcej! – Diego spróbował odsunąć ojca i stanąć pomiędzy nim, a Victorią.
– Nie. Nie dosyć. Nie, dopóki ona nie zrozumie, że umierałaby w męczarniach i że ciebie ta myśl doprowadza do obłędu.
– Nie! – krzyknęli jednocześnie Victoria i Diego.
– Nie? – zapytał starszy caballero. – Więc zaprzecz mi, Diego i powiedz, że nie dręczą cię sny o tym, co się mogło wydarzyć. O tamtym wieczorze na wzgórzach.
Diego odwrócił głowę.
– Nie mogę – powiedział cicho, z udręką w głosie.
– Diego? – Victoria zwróciła się w jego stronę. – Nic mi nie mówiłeś…
– To by niczego nie zmieniło, querida – powiedział. – Póki cię widzę, wiem, że to był tylko zły sen…
– Więc oboje coś taicie przed sobą – zauważył don Alejandro. – Diego swój strach o ciebie i zmęczenie, a ty, Victorio…
– Co? – prychnęła. – Co więcej poza moją głupotą, że nie wiedziałam, na co się decyduję? – Złość napełniła jej głos goryczą.
Don Alejandro łagodnie pogładził ją po policzku.
– Ja także mam koszmary. O wojnie – powiedział. – O ludziach, którzy wtedy może i byli winni, i którzy umarli. To były straszne śmierci. Za bardzo jesteś mi droga, dziecko, bym mógł myśleć spokojnie, że wybierałaś taki los dla siebie. A gdy wciąż się upierałaś, że wszystko jest stracone, choć staraliśmy się to naprawić, tak jak Diego zacząłem się bać, że nadal chcesz umrzeć.
– Nie chcę – zaprzeczyła. – Nie chciałam wtedy i nie chcę teraz. Tylko wtedy nie wiedziałam…
– A potem? Gdy już tu byłaś?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie mogłam wam powiedzieć, że nie widzę innej możliwości, jak wyjazd stąd.
– Czemu? – nalegał don Alejandro.
– Sądziłam… – Victoria poczerwieniała na twarzy i odwróciła wzrok. – Myślałam, że jestem… brzemienna.
– Och, Dios – jęknął caballero. – To dlatego? Z tego powodu? Dziecko drogie… – Starszy de la Vega przygarnął do siebie zaskoczoną dziewczynę. – Moje biedne, biedne dziecko…
– Nie jestem – powiedziała cicho. – Ale zanim miałam pewność…
– Nie zostawilibyśmy cię bez opieki – zapewnił ją don Alejandro.
Jednak Diego ściągnął na moment brwi, bez trudu dostrzegając ulgę, jaką odczuł jego ojciec. Rozumiał jej powód. Stary caballero mógł lubić i cenić Victorię, ale myśl, że jego nazwisko, imię rodu o tak długiej tradycji miałby nosić potomek jakiegoś bezimiennego żołnierza, budziła w nim gniew i niechęć. Na szczęście zdołał to ukryć przed Victorią.
– Diego… – Victoria niespokojnie obejrzała się przez ramię. Teraz na młodszego de la Vegę przyszła pora, by uśmiechnąć się uspokajająco. Gdy to nie wystarczyło, objął dziewczynę.
– Nigdy, przenigdy, i z żadnego powodu nie zostawiłbym cię samej – zapewnił.
Nie dodał, że może zostać do tego kiedyś zmuszony przez los.
xxx
Victoria nie mogła zasnąć. Przez ostatni tydzień przyzwyczaiła się już do nocnych przejażdżek z Diego. Gniady wałach, którego Diego dla niej wyszukał, był łagodny, a szybkością niewiele ustępował samemu Tornado. Gdy zwróciła na to uwagę młodego de la Vegi, ten tylko się zaśmiał i dopiero po chwili wyjaśnił, że wśród młodszych koni w stadzie już kilkanaście pochodziło od Tornado. Co oczywiście Diego do tej pory trzymał w tajemnicy przed ojcem, zakładając, że sama jego niechęć do alcalde zagwarantuje, że żaden z tych pięknych, szybkich wierzchowców nie znajdzie się kiedyś pod siodłem kogoś ścigającego Zorro.
Jeździli więc po łąkach i pastwiskach za hacjendą, raz spokojnie, raz się ścigając i wracali przed świtem. Była wtedy już na tyle zmęczona, że spała bez snów. Zrozumiała też, dlaczego Diego miał opinię śpiocha, którego trudno było dobudzić przed południem. Nie było w tym nic z lenistwa. Młody de la Vega musiał odespać noce spędzone przez Zorro w siodle.
Tego wieczoru jednak, po tym, co powiedział jej don Alejandro, kiedy Diego zapukał do drzwi, odmówiła przejażdżki. Mogła nie przespać tej nocy, mogła znów obudzić się przerażona koszmarem, ale musiała zrezygnować z jazdy. Diego, Zorro, za bardzo potrzebował wypoczynku.
Nawet nie spostrzegła, gdy zapadła w sen, a potem w koszmar.
Plac w Los Angeles jest pusty i rozsłoneczniony. Victoria wychodzi na werandę i słyszy zatrzaskujące się za sobą drzwi gospody. Zaczyna się rozglądać, coraz bardziej niespokojna, gdzie podziali się wszyscy mieszkańcy pueblo. Nagle widzi ich. Wychodzą z uliczek i zaułków, z domów i podwórek. Dochodzą do placu i stają, nieruchomi i milczący. Widzi ich twarze, surowe, gniewne. Patrzą na nią z potępieniem. Biegnie od jednego człowieka do drugiego, ale wciąż widzi to samo – zaciśnięte usta, wrogie spojrzenie. Plac staje się areną, kręgiem wyznaczonym przez ludzkie ciała, coraz mniejszym i mniejszym, po którym Victoria biega coraz bardziej gorączkowo, poszukując choć jednej życzliwej osoby. Gospoda zostaje gdzieś z tyłu, nie może się do niej schronić. Na jej werandzie stoi Diego. Przerażony patrzy bezradnie, a Victoria nie może przepchnąć się do niego przez tłum. I nagle szarpnięcie za ramię każe się jej odwrócić. Krąg zmienia się w szpaler, którego jednym końcem jest oddalająca się gospoda, a drugi ginie w mroku. Choć Victoria walczy i opiera się, musi tam iść, krok za krokiem, odprowadzana przez wrogie spojrzenia ludzi. Aż mrok ten przybiera kształt rozłożystego drzewa. Potężne konary wybiegają szeroko, pod kopułą liści zalega ciemność, w której blask słońca, czy też księżyca oświetla tylko jedno – kołyszącą się pętlę.
Victoria usiadła gwałtownie na łóżku, tłumiąc krzyk. Ten koszmar był inny niż dręczące ją do tej pory, ale równie przerażający. Otrząsnęła się jednak. To był tylko sen, zrodzony z jej obaw i złych wspomnień. Jeśli posiedzi chwilę na patio, powinna się uspokoić.
Gdy otworzyła drzwi, zamarła. Zaraz za progiem stał fotel, a w nim wygodnie wyciągnięty siedział Diego.
– Co… co ty tutaj robisz?
– To, co widzisz.
– Myślałam, że już ustaliliśmy, że nie trzeba mnie pilnować – stwierdziła gniewnie.
Nie tylko rozzłościł ją taki brak zaufania i to, że Diego nie odpoczywał, ale też chciała gniewem pokryć swój niepokój po złym śnie.
– Wiem. – W świetle samotnej świecy uśmiech Diego był łagodny i przepraszający. – Ale już mówiłem, że lepiej się czuję, gdy cię widzę. Znów miałaś zły sen? – Wstał z fotela.
– Zły i głupi – prychnęła.
– Więc taki sam jak mój – zaśmiał się Diego. – Ojciec śpi. Jeśli chcesz, to konie są już osiodłane, a księżyc właśnie wzszedł. Pojedziemy?
CDN.
- Konsekwencje, prolog
- Konsekwencje, rozdział 1
- Konsekwencje, rozdział 2
- Konsekwencje, rozdział 3
- Konsekwencje, rozdział 4
- Konsekwencje, rozdział 5
- Konsekwencje, rozdział 6
- Konsekwencje, rozdział 7
- Konsekwencje, rozdział 8
- Konsekwencje, rozdział 9
- Konsekwencje, rozdział 10
- Konsekwencje, rozdział 11
- Konsekwencje, rozdział 12