Legenda i człowiek Cz II : Sojusznicy, rozdział 2
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Czasem wrogowie muszą współdziałać... Choć porozumienie bywa kruche. Druga część opowieści o Zorro i Victorii
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon, kapral Rojas,
Zorro zatrzymał się pod niewielkim klifem i zeskoczył z wierzchowca. Ze szczytu roztaczał się doskonały widok na okolice pueblo, ale też każdy, kto tam stanął, był doskonale widoczny. Zwłaszcza gdy siedział na koniu. Gdy przewieszał wodze przez łęk siodła, Tornado parsknął, jakby zdziwiony postojem. Przez kilka ostatnich tygodni koń miał niewiele okazji, by się w pełni wybiegać, choć Zorro zawsze dbał, by jego towarzysz nie spędzał zbyt wiele czasu w ukrytej jaskini. Niestety, teraz to Diego był zakochany i dłużej przebywał w pueblo, niż na terenie hacjendy. I chociaż mniej musiał się ukrywać z poświęcaniem swego czasu wierzchowcowi, to jednak takie chwile, gdy obaj jechali zupełnie swobodnie i bez pośpiechu, zdarzały się rzadko.
Przed nim rozciągała się panorama okolicy. Powietrze drgało już od upału, zacierając szczegóły, jednak z tej odległości można było bez większego kłopotu dostrzec porozrywane nitki szlaków i pasma strumieni. Pueblo było garścią szaropiaskowych brył przycupniętych do ziemi, uprawne pola okolicznych hacjend mieniły się złotawą zielenią, zaś drzewa przypominały grudki o ciemniejszej, bardziej nasyconej barwie. Pasące się na łąkach bydło i pojedynczy jeźdźcy wyglądali jak niewielkie kropeczki. Gdy Diego odjeżdżał do domu, widział jeszcze sylwetkę wędrowca przed sobą na szlaku. Tamten nie śpieszył się, co mogło oznaczać zarówno to, że miał przed sobą długą drogę, jak i to, że zdążał gdzieś niedaleko. W każdym razie Zorro powinien nie mieć kłopotów z jego odnalezieniem, a jednak do tej pory mu się to nie udało. Mimo lunety mógł teraz jedynie się upewnić, że na szlaku do Santa Barbara nie było już nikogo, kto mógłby być poszukiwanym przybyszem.
Póki nie znalazł się tu, na górze, sądził, że być może jego przeczucie się tym razem pomyliło i gburowaty przybysz był tylko tym, kim był – nie najlepiej wychowanym wędrowcem, jaki zatrzymał się na chwilę w mijanym pueblo. Jednak Zorro rzadko wątpił w swoje przeczucia. Tamten gbur sprawiał wrażenie, że ma ochotę wykrzyczeć całemu miasteczku, że popamięta ono despekty, jakie go spotkały. Co więcej, w chwili gdy odjeżdżał, w cieniu werandy gospody siedział kolejny wędrowiec, i choć obaj omijali się wzrokiem, uczynili to zbyt starannie, by ktoś stojący z boku nie nabrał podejrzeń. Zwłaszcza gdy widział, jak zaskoczony był ten drugi wędrowiec, widząc swego poprzednika wyprowadzanego przed bramę garnizonu przez żołnierzy. Zaskoczony i wrogi. Coś takiego musiało zwrócić uwagę każdego, w każdym razie każdego umiejącego obserwować. A Zorro to potrafił. Drobna uboczna umiejętność, którą wolałby raczej wykorzystywać przy prowadzeniu naukowych badań, okazywała się bardziej niż przydatna w odkrywaniu ludzkich sekretów. Nie, nie miał wątpliwości, że nieprzyjemny gość był członkiem większej grupy i to grupy nienastawionej zbyt przyjaźnie do mieszkańców puebla. Należało zatem odkryć, jak licznych ma przyjaciół i jakie dokładnie ma zamiary. Poza tym Zorro był poirytowany faktem, że prawdopodobnie już kilku czy nawet kilkunastu takich wędrowców przeszło przez Los Angeles, a on się do tej pory nie zorientował.
Skoro zatem przybysz zniknął ze szlaku, należało go poszukiwać wśród wzgórz okrążających od południa Los Angeles. Tam, jak Zorro doskonale wiedział, było niewiele miejsc, gdzie kilku czy kilkunastoosobowa grupa mogła się zatrzymać na czas dłuższy niż nocleg bez ściągnięcia na siebie uwagi. A jedno z nich było naprawdę niedaleko.
W przedpołudniowym upale przejrzysty cień krzewów na stoku był schronieniem wręcz iluzorycznym. Jednak dla Zorro bardziej istotne było to, że osłaniały go one przed przypadkowym dostrzeżeniem, na które teraz nie mógł sobie pozwolić. Pierwsze sprawdzone miejsce okazało się od razu trafieniem – już na kilkanaście metrów przed ustronną dolinką wyczuł zapach dymu i spalenizny. Komuś najwyraźniej nie powiodło się przy gotowaniu obiadu, bo w mieszaninie woni dawało się wyróżnić boczek, mąkę, względnie ciasto i coś, co mogło być fasolą, a wszystko z całą pewnością zostało nadmiernie przypieczone. Zaraz potem za zapachami pojawiły się i dźwięki. Wystarczyło tylko podkraść się nieco bliżej i znaleźć miejsce na stoku, gdzie skały już nie tłumiły hałasów, by spokojnie się przysłuchiwać prowadzonym dyskusjom.
A te były bardziej niż ożywione. Trwały już najwyraźniej od dłuższego czasu i rej w nich wodził ktoś, kto, sądząc po głosie, spędził ostatnią noc w areszcie Los Angeles. Teraz przekonywał, głośno i dobitnie, że jego powrót do tego pueblo, z towarzystwem, jest koniecznością. Słysząc co poniektóre uwagi mężczyzny, Zorro zapamiętał sobie, że lepiej dla tamtego będzie, jeśli spotkają się w miejscu publicznym, nie sam na sam. Znacznie lepiej. Bo tym razem nie skończy się na prostym szturchańcu.
Zorro ostrożnie przesuwał się od krzewu do krzewu, a dyskusja w dole nabierała wigoru, w miarę jak kolejni kompani zgadzali się z koniecznością zrobienia małej wycieczki do Los Angeles, niezależnie od tego, jakie były pierwotne plany. Teraz kłócili się raczej, i to ostro, o to, kto weźmie w tej wyprawie udział, a nad ich głowami Zorro błogosławił w myśli te swary, gdyż bez większych problemów mógł policzyć zacietrzewionych uczestników i dowiedzieć się dosyć dokładnie, co planowali i kiedy, choć w miarę jak się przysłuchiwał, czuł coraz większą chęć, by zeskoczyć w dół i stanąć do walki. Jednak imię lisa zobowiązywało do zachowania ostrożności, a prócz tego wiedział, że tym razem sam nie zdoła niczego zdziałać. Będzie potrzebował całego swojego sprytu, odwagi i pomocy wszystkich przyjaciół, jakich ma, by uratować pueblo. Będzie potrzebował nawet pomocy wrogów.
Kiedy kłótnia wreszcie ucichła, a w dolince zatętniły końskie kopyta, Zorro wraz z Tornado czekali już w pobliżu, by ruszyć za odjeżdżającą grupką.
To be continued…