Konsekwencje, rozdział 9

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Krzywda/Komfort,
Podsumowanie/Summary
Jeden krok. Jeden wybór. Jedna decyzja. I wszystko uległo zmianie.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, padre Benitez, Ignacio de Soto, Zorro,

Od autora: Przychodzi czas, by zrobić kolejny krok do przodu. Jednak jeszcze czyjaś droga prowadzi do Los Angeles…


Rozdział. 9. Powroty


W dzień powrotu Victorii do Los Angeles tylko bystry obserwator mógł dostrzec, że pueblo jest czymś wyjątkowo poruszone. Ludzie na placu krążyli zajęci swoimi sprawami, pozornie nie zwracając uwagi ani na znany wszystkim powóz de la Vegów, ani na jego pasażerów. Diego jednak z łatwością dostrzegał pospiesznie odwracane spojrzenia. Podobnie Victoria. Im bliżej byli gospody i im więcej osób minęli, tym dziewczyna, z pozoru obojętna, mocniej mięła fałdy spódnicy, aż pobielały jej kostki dłoni.

Młody de la Vega zauważył i to. Spokojnie położył rękę na jej dłoni.

– Jeśli chcesz, możemy zawrócić.

Potrząsnęła głową, nie ufając własnemu głosowi, ale rozluźniła dłonie. Powóz właśnie minął budynek gospody i wjechał w zaułek, skąd można było wejść do stajen i kuchni. Diego zeskoczył pierwszy i podał rękę Victorii. Obdarzyła go słabym uśmiechem i ruszyła do drzwi.

Zawahała się. Ostatni raz przeszła tędy, kiedy… Nie! Nie będzie o tym pamiętać. Tak samo jak o tym, że miała tu nie wrócić.

Przekroczyła próg. Dwie dziewczyny, które właśnie nachylały się nad garnkiem, obejrzały się przez ramię, zaskoczone, kto może wchodzić od tej strony. Kopystka trzymana przez jedną z nich upadła na podłogę.

Señorita…? Señorita Escalante? – wyjąkała dziewczyna.

– Witaj, Alicia. Witaj, Tereza. – Głos Victorii był nieoczekiwanie zachrypnięty.

Señorita Escalante!

Druga z dziewczyn, Tereza, uśmiechnęła się radośnie i odpowiedziała jej niepewnym uśmiechem.

W głównej sali musiała to usłyszeć, bo moment później wpadła do kuchni.

Señorita!

Złapała Victorię za ręce i szybko puściła.

– Martwiliśmy się, señorita… Kiedy padre wrócił i powiedział, że was nie widział… – Twarz poczerwieniała i kobieta odwróciła wzrok.

– Pilar?

– Przepraszam, señorita. Przepraszam! Nie powinnam była…

– Dobrze, że powiedziałaś padre, że wyjechałam…

– Nie, señorito Escalante, ja nie o tym mówię. Ja… Byłam dla was okropna! – wybuchła Pilar.

Teraz na Victorię przyszła pora, by odwrócić wzrok. chyba właściwie to zrozumiała, bo otarła wierzchem dłoni oczy i cofnęła się o krok.

– Prowadziłam rachunki – powiedziała. – Jeśli chcecie, możecie je zobaczyć…

– Za… za chwilę, Pilar – odparła Victoria.

Odwróciła się i podeszła do pieca. Energicznie zamieszała zawartość garnka, skosztowała…

– Kto gotuje? – zapytała.

– Ja – przyznała się Alicia. – Czy coś…?

– Nie… Jest dobre. Bierzesz przyprawy z tamtej skrzynki?

– Której?

– Tej na szafce – wskazała Victoria.

– Nie, nie wiedziałam…

już bez słowa zdjęła z szafki skrzynkę i otworzyła, odsłaniając kolejne paczuszki. Alicia nachyliła się ciekawie. wyszła z powrotem do sali, sprawdzić, czy goście czegoś nie potrzebują. Musiała chyba też powiedzieć, kto się zjawił, bo dało się słyszeć narastający szum rozmów i kobieta za chwilę zajrzała z powrotem do kuchni.

Señorita Escalante… Czy możecie zajrzeć na chwilę?

znów się zawahała. Tu, w kuchni, gdzie Alicia i Tereza starały się zachowywać tak, jakby nic się nie wydarzyło, czuła się może nie całkiem bezpiecznie, ale znacznie pewniej niż na zewnątrz, czy w głównej sali, gdzie byli zapewne inni mieszkańcy puebla. Obejrzała się.

Diego, który do tej pory stał w drzwiach kuchennych, skinął głową. Don Alejandro zapewne był już w sali, pomiędzy zebranymi tam ludźmi. Jeden i drugi chcieli dopilnować, by nikt nie odniósł się niewłaściwie do Victorii. Odetchnęła więc głęboko i wyszła.

Sala była pełna. Peoni i caballeros, żołnierze z garnizonu, z sierżantem Mendozą na czele i przejezdni goście, wszyscy stali dookoła baru, czekając na señoritę Escalante. Ku swemu zdumieniu nie spostrzegła, by ktokolwiek z nich patrzył na nią wrogo. Widziała raczej współczucie i sporo zmartwionych spojrzeń. Gdy podeszła bliżej i minęła bar, ktoś wpadł na nią z rozmachem i objął. Zaskoczona poznała Kinonę.

– Dziękuję. Dziękuję, señorita – powiedziała dziewczynka.

– Kinona…

– Nie tylko Kinona – odezwał się ktoś z boku.

spojrzała w tamtą stronę. Przy schodach stał padre Benitez, a przy nim Pablo, Maria Luz, Benita, Juan, Pepito, Marcel… Prawie dziesięcioro dzieci z misyjnej szkółki, tych, które tamtej nocy były uwięzione w garnizonie. Teraz stłoczyły się przy niej, powtarzając podziękowania, a zanim mogła zareagować, przecisnął się pomiędzy nimi jeden z peonów. Rozpoznała w nim ojca Marii Luz.

– Niech Bóg cię błogosławi, señorita – powiedział. – Uratowałaś nasze dziecko.

– Niech cię Bóg błogosławi – powtórzyła jego żona i mocno uściskała oszołomioną Victorię.

Za nią inni zaczęli podchodzić z podziękowaniami, aż na koniec podszedł padre Benitez.

– Dobrze, że wróciłaś, córko – powiedział.

READ  Konsekwencje, prolog

Tego było już za wiele dla Victorii, która spodziewała się niechęci, może obojętności ze strony mieszkańców Los Angeles, a nie takiej serdecznej troski i wdzięczności. Rozpłakała się. Jak przez mgłę czuła, że Diego obejmuje ją i przytula, chroniąc przed spojrzeniami ludzi. Ktoś gorączkowo przepraszał, ktoś inny ściszonym głosem pytał, co się z nią dzieje, dzieci prosiły, by nie była smutna i nie płakała, bo one się martwią, ale nie mogła się uspokoić jeszcze długo.

W całym zamieszaniu nikt nie zauważył, że wszedł do gospody. Zorientował się, co się dzieje i wyszedł, nim ktokolwiek spostrzegł jego obecność. Ignacio de Soto nie był zachwycony. Jego plan właśnie definitywnie legł w gruzach.

x x x

Wycieczki nie były dla Ignacio de Soto ulubionym sposobem spędzania czasu. Latem skwar i kurz, zimą błoto na drogach, jesienią i wiosną nagłe burze i ulewy. Dodać do tego należało jeszcze osobiste ryzyko napotkania ludzi, w których osoba budziła nie tyle szacunek, co mniejszą lub większą niechęć. To wszystko skutecznie zniechęcało go do konnych czy pieszych wędrówek.

Nie oznaczało to jednak, że de Soto nie ruszał się nawet na krok poza granice pueblo. Wręcz przeciwnie. Uważał, że takie wycieczki mogą okazać się niezwykle owocne. W końcu to na nich udało mu się parę razy natrafić na łamiących prawo Indian czy pojmać zabójcę i rabusia. Jeżdżenie po okolicy, mimo osobistej niechęci, dowodziło, jego zdaniem, gospodarskiej troski i tego, że stara się być dobrym dla tak niewdzięcznego pueblo, jakim było Los Angeles. Jakoś bowiem tak się składało, że mieszkańcy nie dostrzegali lub ignorowali starania de Soto. Częściej za to wypominali mu, że mniemany morderca okazał się lojalnym wychowankiem, który z narażeniem życia bronił swoich opiekunów przed prawdziwym zabójcą, Indianie świętowali całkowicie legalnie, a koniokrad usiłował uratować swoją rodzinę.

Pomimo takich niepowodzeń nadal patrolował okolicę. Ostatnio nawet częściej niż przedtem, gdyż atmosfera w Los Angeles stała się niemal nie do zniesienia. Pozornie sprawy się unormowały. Przez ostatni miesiąc sezonowe podatki spłynęły do kasy zebrane szybko i sprawnie, bez większych protestów ze strony rolników czy właścicieli posiadłości. Dyscyplina w garnizonie była doskonała, żadnych bójek, poważniejszych sporów czy niesubordynacji. Żaden gniewny caballero nie nachodził w jego gabinecie, by domagać się zawieszenia należności czy dodatkowych patroli. W samym pueblo gospoda señority Escalante znów miała prawie komplet gości, kuchnia w niej była znowu smaczna i obfita, podawane wina doskonałe, a ludzie zbierali się tam na posiłki i pogawędki. Nikt nikogo nie wyzywał, nie było awantur czy bijatyk. Ba, nawet jakby się znudził nawiedzaniem Los Angeles i, poza jedną interwencją, po prostu przestał się pokazywać.

Ale właśnie dlatego de Soto ciężko było wytrzymać w Los Angeles. Nigdy nie polubił tego miejsca, tak pod każdym względem odległego od jego ukochanego Madrytu, a teraz czuł się w nim wyjątkowo źle. W rzadkich chwilach refleksji przyznawał, że sam jest sobie winien. Tak jak kierowany ambicją i chęcią wykazania się, sam ściągnął na siebie wyjazd w to miejsce, gdzie prosta misja pochwycenia lokalnego banity zmieniła się w przewlekłą, podjazdową wojnę z kimś, kogo nazywano obrońcą pueblo, tak teraz sam spowodował, że to niewielkie zaufanie czy tolerancja, jakie względem niego mieli mieszkańcy, legły w ruinie. Pueblo jeszcze się nie zbuntowało otwarcie, ale podejrzewał, że to tylko kwestia czasu. I wszystko to przez odwiedziny starego znajomego i wypite w jego towarzystwie wino.

Chociaż to nie tylko wino tu zawiniło, stwierdził, jeśli miał być całkowicie wobec siebie szczery. Ideę uczciwości wobec siebie zazwyczaj uważał za idiotyczny koncept, bo przecież głównym talentem polityka była skuteczność, nie samobiczowanie. Ale czasem było to korzystne. Musiał przyznać, że dobrze na tym wychodził, jeśli oceniał siebie i swoje posunięcia z całą surowością, na jaką potrafił się zdobyć, tak jak teraz. I teraz właśnie ta ocena nie wypadła najlepiej. Był przecież trzeźwy, kiedy zgodził się, by Rodrigo porwał dzieciaki z przykościelnej szkółki. Więcej, był trzeźwy, gdy pozwolił kapitanowi na zatrzymanie señority Escalante w garnizonie. To, że potem był już nieco pijany, kiedy Monsangre zaprosił go do wspólnej zabawy, można było uznać za pewną okoliczność łagodzącą, ale podejrzewał, że gdy sprawa wyjdzie na jaw, nikogo nie będzie to obchodziło. Bowiem z całą pewnością nie był pijany, kiedy wpadł na pomysł zmienienia właścicielki gospody w swoją utrzymankę. Ten plan spalił się na panewce, a on, tak jak poprzednio señorita, musiał stawić czoła konsekwencjom niepowodzenia.

Plan się nie powiódł, złościł się de Soto, bowiem dziewczyna znalazła sobie lepszych obrońców niż się spodziewał. Padre Benitez wygłaszał płomienne mowy tak długo, aż zmusił ludzi, by przestali odwracać wzrok na jej widok. Więcej, w dzień, w którym wróciła, sprowadził do pueblo dzieciaki ze szkółki, część wraz z rodzicami, a ci powitali właścicielkę gospody jak bohaterkę, nie ladacznicę, jak próbował ją przedstawić de Soto. Kiedy jeszcze don Alejandro de la Vega, powszechnie szanowany caballero zaręczył za dziewczynę, sprawa była przesądzona. Ludzie wrócili do gospody. Wprawdzie nadal część mieszkańców spoglądała na dziewczynę nieufnie, de la Vegowie, ojciec i syn, sprawowali nad nią kuratelę, zaś sama señorita nieco przycichła i posmutniała, ale to nie było to, na co liczył Ignacio de Soto.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 6 Porwanie senority

Nawet z przegnaniem odniósł tylko połowiczny sukces. Zamaskowany jeździec wprawdzie pojawił się tylko raz od czasu tamtej awantury, ale nikt nie miał wątpliwości, że nie zamierza porzucić okolic Los Angeles i nie przekona go do tego zdrada señority.

De Soto doskonale pamiętał tamten dzień. wjechał do pueblo swobodnie jak zwykle, prowadząc za sobą trzy objuczone konie. Zrzucił związanych bandytów prawie pod nogi sierżanta Mendozy, pozdrowił go wesoło i już miał odjechać, gdy z gospody wybiegła señorita Escalante. doskonale pamiętał, jaka cisza zapadła wtedy na placu. Wszyscy pamiętali, co się wydarzyło, zarówno uwłaczające okrzyki dziewczyny, jak i kłótnię, jaka potem wybuchła pomiędzy nią i Zorro. Teraz czekali na jego reakcję.

zeskoczył z wierzchowca, podszedł bliżej. Chwilę rozmawiali, ale de Soto, ze swego bezpiecznego schronienia w gabinecie, nie mógł nic usłyszeć. Potem banita skłonił się i odjechał. dopiero wtedy zdecydował się wyjść na plac. Wcześniej obawiał się reakcji zamaskowanego jeźdźca na swój widok. Podejrzewał, że jeśli ktoś głośno wypowie to, o czym wszyscy napomykają, lub zastanowi się publicznie, co on, de Soto, robił tamtej nocy w garnizonie, i plotka ta dotrze do Zorro, banita może zapomnieć o swej zasadzie niezabijania przeciwników.

Na wszelki wypadek więc alcalde przeczekał w garnizonie pojawienie się i dopiero potem wypytał sierżanta o rozmowę señority Escalante z kochankiem. Z tego, co zdołał usłyszeć, był wobec niej przyjazny, uprzejmy, ale znikła gdzieś jego poufałość. Ludzie w Los Angeles uznali to za jednoznaczny dowód, że banita zerwał ze swoją kochanką. Według niechętnie powtarzanych przez sierżanta plotek mieszkańcy puebla tym bardziej docenili to, że Zorro powierzył Victorię opiece de la Vegów. On sam, wyjęty spod prawa, nie mógł jej poślubić, ale jako ich protegowana powinna nie mieć kłopotu ze znalezieniem człowieka, który zdejmie z niej odium tamtych wydarzeń. Od tamtej pory banita się nie pojawił, zapewne chcąc ułatwić dziewczynie nieuniknioną decyzję o małżeństwie. Na razie jednak zanosiło się na to, że señorita Escalante nie musiała już szukać. Każdy, kto umiał patrzyć, widział, jakie uczucia żywi względem niej młody de la Vega. Byłby to, jak wszyscy powtarzali, niewyobrażalny mezalians, ale… Każdy wiedział, że don Diego kieruje się zawsze własnymi motywami.

Tak więc w Los Angeles panował spokój i oczekiwanie na dalszy rozwój wydarzeń, a Ignacio de Soto po raz kolejny wybrał się na konną przejażdżkę, by przestać się złościć na siebie samego i na oceniające, nieufne, czy wręcz wrogie spojrzenia ludzi. Wyjątkowo wybrał się sam i pożałował tego już po godzinie, gdy zauważył przed sobą jeźdźca, a za nim kłąb kurzu, oznaczający większą grupę podróżnych.

Kiedy zaś przybysz się zbliżył, alcalde nie wiedział, czy się ucieszyć, czy zakląć ze złości. Ze wszystkich osób, jakie mogły mu przyjść na myśl, de Soto najbardziej bowiem nie miał ochoty spotkać się ponownie z kapitanem Rodrigo Monsangre. Nie, poprawił się w myślach, gorsze byłoby dla niego spotkanie się sam na sam z Zorro.

Jednak Rodrigo sprawiał wrażenie szczerze ucieszonego.

– Witaj, Ignacio – rozpromienił się w uśmiechu. – Dobrze, że cię tu spotkaliśmy.

– My?

– Oczywiście, że my. Moi ludzie są tam, na drodze. Wóz jedzie dość powoli, więc nieco wyprzedziłem eskortę… Mieliśmy zamiar zatrzymać się dziś w Los Angeles.

De Soto wstrząsnął się. Monsangre był w zbyt dobrym humorze, by nie zapowiadało to kłopotów. A on miał tych problemów już dosyć.

– Muszę cię rozczarować, Rodrigo – stwierdził chłodno – ale nie życzę sobie waszej obecności w pueblo.

– Co? – Monsangre zdawał się być szczerze urażony. – Ranisz mnie przyjacielu…

– Po pierwsze, Rodrigo, to nie wypominaj mi przyjaźni. Po drugie, silnie nadwerężyłeś naszą znajomość przy ostatniej wizycie. To, co się wydarzyło…

– Och, daj spokój… Nie powiesz mi, że nasza zabawa z tą szynkareczką była dla ciebie aż takim problemem. Przecież, o ile dobrze pamiętam, nie protestowałeś, jak jej zadzierałem spódnicę. Chyba dobrze się wtedy bawiłeś, co? Mało, że popatrzyłeś sobie, co z nią robiliśmy, to też skorzystałeś z przyjemności z tą ślicznotką. Więcej, jak sobie przypominam, to nawet dziękowałeś mi, że ci stworzyłem taką okazję. Więc nie mów mi teraz, że źle to wspominasz. Albo, że był to dla ciebie kłopot…

– Ta nasza zabawa – warknął de Soto – to jedno. I nie, źle tego nie wspominam, choć gdyby ten twój poruczniczyna nie był dość bystry, by spoić dziewczynę i gdyby pamiętała choć trochę z tego, kto się z nią zabawiał, to pewnie byśmy nie rozmawiali.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 12

– Ten jej bandyta?

– Tak, on! Może i przestał się do niej zalecać, ale nie sądzę, by mi puścił płazem to, że ją miałem wcześniej niż on. Ty za to możesz liczyć na jego szczególną uwagę, jak tylko się zjawisz w pueblo, możesz być pewien. Tym razem nie skończy się na laniu. Ale nie o tym chciałem ci powiedzieć, Rodrigo.

– A o czym? Poza grożeniem mi śmiercią?

– O tym, że mam od gubernatora nakaz aresztowania cię za handel ludźmi.

– Nie powiesz mi chyba, że ten księżulo się o to wystarał?

– Ten księżulo i opat z Santa Barbara ruszyli do Monterey. Tak długo nękali gubernatora, aż uznał, że porywanie tych dzieciaków zasługuje na karę. Wjedź do Los Angeles, a będę musiał posłać cię za kratki i potem w łańcuchach do Monterey.

Monsangre wyraźnie się zafrasował.

– Niech cię diabli, Ignacio… Musisz być takim formalistą? – spytał wreszcie, a widząc oburzone spojrzenie de Soto dorzucił szybko. – Nie, nie mam pretensji. Jestem ci wdzięczny, że przestrzegasz, ale mimo wszystko… Mam wóz pełen indiańskich smarkaczy, a moi ludzie liczyli na odrobinę odpoczynku. Tam w gospodzie były zacne wina…

– Oszalałeś?! Znów porwałeś dzieciaki z misji?!

– Już nie, zmądrzałem. – Rodrigo machnął niedbale ręką. – Teraz żaden klecha mi nie zarzuci, że mu podbieram owieczki. Trafiliśmy na wioskę dzikusów, więc skorzystałem z okazji. Tu już nie powinni protestować. W końcu ci smarkacze się ucywilizują.

– To raczej nie zmienia sytuacji – zamyślił się de Soto.

Monsangre chyba dostrzegł jego wahanie, bo zaatakował.

– Zgódź się, Ignacio. Jak się zgodzisz, masz ćwierć mojego zysku z tych dzieciaków, gwarantuję. To będzie interes życia, lepszego nie zrobiłeś!

– Ale…

– Monterey daleko, zanim ktoś stamtąd się ruszy i tu zajrzy, będę w pół drogi do Meksyku. Niczym nie ryzykujesz. O te dzikusy nikt się nie będzie upominał, misyjna ochrona ich nie obejmuje.

De Soto zastanowił się przez moment. Monsangre, prócz swego specyficznego zamiłowania do rozrywki, miał też zmysł do interesów. Swoim niezbyt zgodnym z prawem posunięciom zawdzięczał i spory majątek, i patent kapitana lansjerów. Faktem było też to, że wojskowa ranga była dla niego kluczem do dalszych zarobków.

Ale nie to zaczęło kusić alcalde. Wiedział, doskonale wiedział, że o porwane indiańskie dzieci na pewno ktoś się upomni. Może nie będzie to padre Benitez. Señorita Escalante też raczej nie zdecyduje się na ponowne spotkanie z kapitanem i jego ludźmi. Ale na pewno się pojawi. A to obiecywało ciekawe możliwości…

– Powiedzmy, że zapomnę o poleceniu gubernatora – powiedział w końcu z namysłem. – Powiedzmy, że cię wpuszczę do Los Angeles i znów oddam garnizon na kwatery. Ale będziesz mi za to coś winien.

– Co zechcesz, Ignacio, co zechcesz.

– Zasadzkę na Zorro.

– Na tego… – Monsangre urwał i uśmiechnął się paskudnie. – Chyba nie myślałeś, Ignacio, że zapomniałem mu tamto lanie? Co ty mówiłeś o tej jego señoricie? Że dał jej spokój?

– Chcesz jej użyć jako przynęty?

– Chcę się zabawić, Ignacio – prychnął Rodrigo. – Tym razem dopilnuję, by porucznik nie dał się ponieść swojemu miękkiemu serduszku. Pobawimy się z nią na trzeźwo i nie będę się martwił, czy ma na to ochotę, czy nie. To powinno przyciągnąć tego twojego i to szybko. Bo chyba się nie mylę, zakładając, że spróbuje uwolnić dzieciaki?

– Nie, nie mylisz się.

De Soto przegarnął palcami brodę. Jeśli señorita Escalante znajdzie się znów w garnizonie, wpadnie w furię. Może nawet aż tak, że zapomni o ostrożności i przypuści frontalny atak. A wtedy… Ludzie Monsangre drugi raz nie pozwolą się pobić niczym banda smarkaczy. Nie, kiedy ściągną Zorro na wewnętrzny dziedziniec. Może zginie w walce, może raczej uda się go rozbroić i pojmać. I on, de Soto, będzie miał otwartą drogę do Madrytu. Zysk, obiecany przez Rodrigo, będzie tylko lukrem. Tak samo, jak znów poskromiona señorita. Wspomnienie nieudanych planów, starcia z padre Benitezem i caballeros, wciąż paliło do żywego. Kiedy zawiśnie, a żołnierze skończą się zabawiać z dziewczyną, już nikt w pueblo nie będzie mu się otwarcie sprzeciwiał.

– Dobrze, Rodrigo. Jedź ze swymi ludźmi do Los Angeles. Obiecuję wam dobre wino, zabawę, trochę walki i może nawet egzekucję. A o podziale zysku… Pogadamy, jak już będę jechał do Madrytu.

CDN.

Series Navigation<< Konsekwencje, rozdział 8Konsekwencje, rozdział 10 >>

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya