Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 5
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Niebezpieczeństwo czasem kryje się tam, gdzie nikt się go nie spodziewa... Czwarta część opowieści o Zorro i Victorii
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Jamie Mendoza, Luis Ramon,
To był piękny, słoneczny poranek, zapowiadający równie słoneczny, a wręcz upalny dzień. W hacjendzie de la Vegów siadano właśnie do śniadania, don Alejandro, Diego i Victoria, która przyjechała tam poprzedniego popołudnia i na zaproszenie don Alejandro zdecydowała się spędzić u nich noc. Nim jednak wszyscy zasiedli do stołu, na zewnątrz rozległ się tętent kopyt, a za chwilę przed drzwiami usłyszeli żołnierzy.
Sierżant Mendoza wszedł do salonu z mocno niepewną miną.
– Señor de la Vega… – zaczął, a jego ton już zwiastował, że ma do powiedzenia coś bardzo niemiłego, co najchętniej by albo przemilczał, albo się z tym nie zgadza.
– Tak sierżancie? – odparł don Alejandro.
– Z rozkazu alcalde mam postawić straże w hacjendzie, byście ani wy, ani don Diego, ani señorita Victoria jej nie opuszczali.
– A to dlaczego? – zainteresował się don Alejandro. – Czemu alcalde chce nas zamknąć w areszcie domowym?
– Oj, señor de la Vega… – jęknął sierżant. Najwidoczniej znał powód i nie bardzo miał ochotę go ujawniać.
– Ojcze, nie nalegajmy – Diego wyszedł zza stołu i przyjaźnie otoczył barki sierżanta ramieniem. – Sierżancie, rozumiem, że dostaliście taki rozkaz od alcalde, prawda?
– Tak, don Diego – jęknął Mendoza. Wyglądało na to, że sierżant czuje się paskudnie. – Alcalde rozkazał, byście przez dwa najbliższe dni nie opuszczali hacjendy, a ja mam tego dopilnować.
– Ale czemu? – nalegał don Alejandro. – Co chce przez to osiągnąć?
– Chwileczkę, ojcze. Może najpierw pozwolimy sierżantowi rozstawić posterunki i porozmawiamy o tym później, przy kieliszku wina…
Perspektywa wina okazała się bardzo stymulująca dla sierżanta. Minęło ledwie kilka minut, a już się zjawił, tym razem sam, z czako w dłoni. Ku zdumieniu zarówno don Alejandro, jak i Diego i Victorii, Mendoza odmówił jednak poczęstunku.
– Jest niedobrze, don Diego – powiedział ściszonym głosem. – Jest bardzo niedobrze.
– Jak to?
– Wczoraj wieczorem alcalde uznał, że ludzie spotykający się w gospodzie señority Escalante łamią prawo i spiskują tam, by go obalić.
– Co? – krzyknęła Victoria niemal w tej samej chwili, gdy Diego się żachnął.
– To jakiś absurd!
– Wiem, don Diego – westchnął sierżant. – Ale przez ten absurd alcalde chce powiesić dziesięć osób… w tym don Estebana. Egzekucja ma być dziś w południe. Szafot już stawiają…
– To obłęd. On oszalał – stwierdził sucho don Alejandro. – Ale czemu kazał nas uwięzić? Chce czegoś od Victorii?
– Nie… – Mendoza rozejrzał się pospiesznie na boki, jakby obawiając, że któryś z żołnierzy za oknem go usłyszy i wyszeptał. – On nie chce, by któreś z was powiadomiło Zorro…
– Mogłem się tego spodziewać – mruknął Diego. – Trzeba przyznać, że w swym szaleństwie alcalde wciąż myśli logicznie. Mimo wszystko, dziękuję za wyjaśnienie, sierżancie.
– Don Diego… – Mendoza prawie płakał. – Ja nie mogłem nie postawić posterunku w stajni…
– W porządku, sierżancie – Diego spokojnie przyjął tą nowinę do wiadomości. – Sądzę, że będzie lepiej, jeśli obejrzy pan teraz posterunki. Skoro alcalde jest tak przeczulony na punkcie dyscypliny, lepiej nie dawać mu pretekstów do podejrzeń.
– To całkowite szaleństwo – odezwał się don Alejandro, gdy Mendoza wyszedł. – Skazać na śmierć ludzi tylko dlatego, że przebywali w gospodzie? Ramone całkowicie postradał zmysły! Diego… – zwrócił się do syna, ale zobaczył, że Diego odwrócił się do stojącego spokojnie w kącie Felipe. Przez chwilę młodszy de la Vega nachylał się nad chłopakiem i coś szeptał, aż ponura twarz Felipe rozjaśniła się w psotnym uśmiechu. Wybiegł z pokoju.
– Co planujesz, Diego? – zapytała Victoria. – Bo widzę, że masz jakiś plan.
– No cóż… – Diego wzruszył ramionami. – O czym mówiłeś, ojcze?
– Nieważne. Widzę, że ty już zacząłeś działać.
– Muszę.
– Mogą spostrzec, że cię nie ma, mimo że nie wychodziłeś z domu – zauważył don Alejandro uchylając firanki. – Z tego co widzę, stoją tak, że nie można wymknąć się przez okno.
– Dlatego muszę ich stamtąd usunąć, możliwie szybko. O, jest już Felipe.
Chłopak wbiegł do salonu i wcisnął coś w dłoń Diego. Ten uśmiechnął się szeroko.
– Dobrze, że nie siedliśmy jeszcze do śniadania – powiedział. – Będę musiał cię o coś prosić, Vi…
– Tak, Diego?
– Porozmawiaj z Marią, by podała całą naszą śniadaniową polewkę żołnierzom. I dopilnuj, by w ich garnku znalazła się zawartość tego – pokazał, co podał mu Felipe: niewielką fiolkę z mętnego szkła. – A ja zaproszę sierżanta Mendozę, by zjadł z nami późne śniadanie.
– Diego, coś ty wymyślił?
Uśmiech Diego stał się jeszcze bardziej psotny.
– Żołnierze po tym śniadaniu będą bardzo, naprawdę bardzo zainteresowani pilnowaniem nie nas, ale kolejności do wygódki – powiedział. – Nie sądzę, by do wieczora zainteresowało ich coś innego.
Victoria uśmiechnęła się równie szeroko i z szumem spódnicy wybiegła z pokoju. Don Alejandro pozostał jednak zamyślony.
– To oznacza, że alcalde będzie wiedzieć, kto powiadomił Zorro – stwierdził.
– Wiem, ale musimy podjąć to ryzyko. Inaczej…
– Tak, don Esteban i inni…
– Nie martwiłbym się tym jednak tak bardzo, ojcze – mówił dalej w zamyśleniu Diego. – Sądząc z tego, co powiedział sierżant Mendoza, to fakt, kto powiadomił Zorro nie ma już większego znaczenia. Alcalde kieruje się teraz tylko swoimi urojeniami…
Diego umilkł i zapatrzył się w okno. Don Alejandro znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że myśl, jaka właśnie przyszła jego synowi do głowy nie należała do przyjemnych.
– Zastanawiam się… – powiedział powoli Diego. – Zastanawiam się, czy będę w stanie go zabić.
X X X
Południowe słońce prażyło rynek w Los Angeles. W jego blasku deski świeżo wybudowanej szubienicy przybierały złowrogą barwę starych kości. Niebo było koloru dymu, ściany domów jarzyły się bielą, piach pod stopami parzył i oślepiał. W spłowiałym świecie jedynymi plamami barw były czerwone i niebieskie mundury żołnierzy, rozstawionych w bocznych uliczkach, bo wygnani na plac mieszkańcy pueblo, jakby w proteście, ubrali się na czarno.
Luis Ramone wszedł na skrzynię ustawioną koło fontanny.
– Mieszkańcy Los Angeles! – zaczął. – Mieszkańcy naszego pueblo! Z ogromnym smutkiem muszę was powiadomić, że zaraza rewolucji znalazła swe gniazdo w naszym domu! Oto zaczęto spiskować, by obalić nadaną przez króla władzę, ostoję porządku i sprawiedliwości, jedyną siłę, jaka chroni was przed chaosem i barbarzyństwem. Ale oto ci ludzie nie docenili starań! Oto zapragnęli pogrążyć nasze spokojne, szczęśliwe pueblo w rozlewie krwi i pożodze! Oto stali się… Spiskowcami! – ostatnie słowa wykrzyczał na całe gardło.
Na ten sygnał otwarto bramę garnizonu i więźniowie zostali wyprowadzeni w długim szeregu. Pierwszy szedł don Esteban Oliveira. Gdy zobaczył rusztowanie szafotu, stanął jak wryty i dopiero popchnięty przez żołnierza ruszył dalej. Wyglądało na to, że do ostatniej chwili nie wierzył, że alcalde posunie się aż do tego.
Tłum zaszemrał. Ludzie poruszyli się niespokojnie, jakby chcieli ruszyć na plac i przeszkodzić w egzekucji.
– Stać! – krzyknął Ramone. – Oddział, gotuj broń!
Żołnierze bez słowa ściągnęli muszkiety z ramion. Tłum zamarł.
– Nie brońcie buntowników, jeśli nie chcecie zostać uznani sami za przynależnych buntowi! – wykrzyczał Ramone. Zeskoczył ze skrzyni i pomaszerował na szafot. Wdrapał się tam pierwszy, z szyderczym gestem zapraszając więźniów, by podążyli jego śladami. Nim jednak weszli na pierwszy stopień, z tłumu wyrwała się kobieta, dona Margerita.
– Señor alcalde! – krzyknęła. – Mój mąż jest niewinny! Okażcie mu łaskę!
– Nie można okazywać ni współczucia, ni łaski tym, którzy dla swej niskiej korzyści chcą pogrążać w zamęcie i niedoli innych! – odparł pompatycznie Ramone.
– Jak wy, alcalde? – zapytał Zorro.
Wszczął się szum. Zorro zjawił się jak zwykle, niepostrzeżenie dla wszystkich. Teraz stał spokojnie, z pewną niedbałością, w bramie garnizonu. Szpadę miał ukrytą, bicz w lewej ręce poruszał się leniwie, wzbijając końcówką niewielkie obłoczki pyłu.
– Zorro! – wrzasnął alcalde. – Nareszcie! Ta szubienica pomieści i ciebie, arcyzdrajco! Brać go!
Na placu zakłębiło się od ludzi i żołnierzy. Ci drudzy pognali, zgodnie z rozkazem Ramone, by pochwycić Zorro, ci pierwsi, korzystając z okazji, zajęli się skazańcami. Pierwsza dona Margerita wyciągnęła niewielki nóż z rękawa i zabrała się za rozcinanie więzów mężowi. Nim jeszcze skończyła, dwaj peoni ciągnęli już ich oboje w stronę bezpiecznego schronienia w zaułku. Jakkolwiek miało się zakończyć starcie Zorro z żołnierzami, wiadomym już było, że egzekucji nie będzie.
Tymczasem stało się jasne, że żołnierze są po przegrywającej stronie. Pierwsi, którzy pobiegli w stronę Zorro, spotkali się wpierw z bolesnymi razami bicza, a zaraz potem z oślepiającym oczy pyłem, jaki uniósł się z puszki rozbitej przez Zorro pod ich nogami. Nim skończyli wycierać łzy i kaszleć, Zorro był już za nimi, gwiżdżąc przenikliwie. Na ten sygnał na plac wpadł Tornado i planowane pochwycenie Zorro zamieniło się w szaloną pogoń dookoła placu, fontanny i szubienicy. Mieszkańcy Los Angeles odskakiwali na boki i schodzili z drogi, a Zorro cofał się, uskakiwał, wpychał pod nogi goniących kolejne przeszkody, pozwalając, by zbliżali się do niego tylko po to, by kolejno posyłać ich w bok, z czako wbitymi na nosy czy pociętymi mundurami. A żołnierze gonili za nim coraz mniej chętnie i coraz bardziej oglądali się do tyłu, bo całą pogoń zamykał właśnie Tornado i szybko się okazało, że mają skromny wybór – albo dać się pobić przez Zorro, albo zrezygnować z pościgu i zostać stratowanym przez rozzłoszczonego ogiera. Jeden czy dwu odważniejszych spróbowało swego szczęścia z koniem, ale prawie natychmiast zrozumieli, że to był zły wybór. Tornado jednak kopał mocniej, niż Zorro bił.
Wreszcie na placu boju pozostali tylko alcalde, wciąż stojący z pełną niedowierzania miną na szafocie, i kapral Juan Checa, który zwinnie uskoczył przed kolejną szarżą Tornado i stanął z wyciągniętą szpadą naprzeciw Zorro. Starli się raz, krótko, i to Zorro pierwszy zerwał kontakt i odskoczył. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. Zasalutował kapralowi. Checa obejrzał się w stronę werandy, gdzie schronienie znalazł don Escobedo z córkami i donna Dolores. Dziewczęta stały przy barierce, wpatrując się w widowisko na placu szeroko otwartymi oczyma.
– A więc, kapralu? – odezwał się Zorro.
Zaczął się pojedynek. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, to po dłuższej chwili obserwacji musiał się ich pozbyć – Checa umiał posługiwać się szpadą. Zorro nie rozbroił go w pierwszej chwili, ani za minutę, ani też po tym, jak już okrążyli rynek. To jeden się cofał, to drugi, ale umiejętności obu wydawały się być wyrównane. Checa był silniejszy, uderzał mocno i pewnie, chętniej nacierał, a Zorro bronił się unikami i fintami, przeciwstawiając mu swoją zwinność i szybkość. Ludzie dookoła przycichli, nawet alcalde stał w milczeniu, trzymając się barierki przy schodkach.
Jednak w końcu Checa stał się chyba zbyt pewny siebie. Nacisnął na Zorro i podszedł bliżej, jakby chcąc go schwycić i unieruchomić. W tej samej chwili jednak Zorro złapał go mocno za ramię i jednym ciosem rękojeści szpady obalił na ziemię. Nim kapral się podniósł, Zorro poderwał go i popchnął tak, że Juan przeleciał kilka metrów desperacko wymachując rękoma i wylądował w korycie z wodą do pojenia koni.
Teraz Zorro zwrócił się w stronę alcalde, znów salutując w wymownym geście zaproszenia do walki. Luis Ramone zbiegł po schodkach, szarpiąc się ze szpadą. Wyciągnął ją w końcu i ruszył do ataku, jednak nie w pozycji szermierza, a po prostu pognał w stronę Zorro, wrzeszcząc cos niezrozumiałego. Zorro zatem jedynie zszedł mu z drogi, pozwalając, by alcalde zatrzymał się na cembrowinie fontanny. Obrócił się tam i znów ruszył do ataku, z wykrzywioną twarzą, nadal coś bełkocząc. Nie dobiegł jednak, tylko opuścił szpadę i zaczął się kręcić w kółko, jakby otoczony. Wreszcie osunął się na ziemię, a tam zaczął skręcać się w konwulsjach.
Zorro ukląkł przy Ramone. Jednym szarpnięciem oderwał rękaw jego eleganckiego surduta i korzystając z głośniejszego wrzasku wcisnął mu zwitek materiału w usta. Uczynił to w samą porę, bo chwilę później alcalde wstrząsnęły kolejne konwulsje i tym razem zacisnął on zęby tak mocno, że gdyby nie sukno, zostałyby one połamane.
– Wezwijcie doktora! – krzyknął Zorro, gdy Ramone znów zaczął się miotać.
X X X
– I co, doktorze? – zapytał don Alejandro.
Stali w gabinecie Ramone. Don Alejandro, señorita Victoria, sierżant Mendoza i kilku innych caballeros, którzy przyszli zobaczyć, co się dzieje z alcalde.
– Nie jest dobrze – westchnął doktor Hernandez. Wyszedł właśnie z sypialni Luisa Ramone i teraz zmywał starannie z dłoni krew, sączącą się z posiniałej rany u nadgarstka. Przez moment nie zachował ostrożności przy badaniu chorego i to wystarczyło, by zęby alcalde zacisnęły się na jego ręce dość silnie, by zranić.
– Co mu dolega?
– Trudno powiedzieć. Właściwie to nie umiem nawet powiedzieć, co może mu dolegać. – Lekarz przez chwilę z niesmakiem oglądał swoje skaleczenie. – Przyznaję, że nie znam choroby, która dawałaby takie objawy. No, może poza obłędem, ale ten pojawia się z wcześniejszymi sygnałami.
– A czy zarządzenie egzekucji dziesięciu ludzi, których jedyną winą było to, że byli w gospodzie, nie jest przejawem obłędu? – zapytał z goryczą don Alejandro.
– Nie, jeśli to część większego planu, don Alejandro – wtrącił się Zorro. Do tej pory siedział w kącie gabinetu, obserwując całe zamieszanie.
– Planu?
– Na przykład, by mnie pojmać – Zorro uśmiechnął się lekko i dotknął kapelusza w ukłonie. – Przypomnijcie sobie, proszę, choćby sprawę tamtego niby-morderstwa, gdzie ofiarą był dobry znajomy naszego alcalde i kogo wtedy skazano na szubienicę.
Don Alejandro zagryzł wargi, a Victoria aż sapnęła. Pamiętała to, doskonale pamiętała, bo to ona była skazaną na śmierć za zbrodnię, której nie popełniła i której, tak naprawdę, nie było. Cała sprawa była pułapką na Zorro, jedną z wielu, jakie zakładał alcalde.
– Obawiam się jednak, że tym razem to nie wy byliście celem, señor Zorro – zauważył ostrożnie sierżant Mendoza. – On kazał mi dopilnować, by nikt was o tym nie powiadomił…
– Wiem. Nie możemy tylko odrzucić takiej możliwości.
– Nie, Zorro ma rację – powiedział doktor Hernandez. – Ostatnimi czasy alcalde zachowywał się dziwnie, to prawda, ale to kwestia ostatnich miesięcy, może nawet tygodni. Gdyby popadał w obłęd, dostrzeglibyśmy to już znacznie wcześniej. Nie przeżył też ostatnio niczego, co mogłoby ten obłęd tłumaczyć.
– A kopalnia? – zapytała Victoria.
– Oszalałby zaraz po tym, jak się z niej wydostał, albo jeszcze w niej – lekarz nie miał wątpliwości.
Głośny jęk dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia przerwał im rozmowę. Alcalde miał kolejny atak konwulsji, tym razem tak silny, że więzy, jakie mu nałożono, trzeszczały. Zorro delikatnie zamknął drzwi za lekarzem.
– Przeszukajmy gabinet – zaproponował. – Może znajdziemy coś, co pozwoli nam wyjaśnić tę zagadkę.
Nim doktor Hernandez doprowadził chorego do pewnej stabilizacji i nim wyszedł z sypialni, gabinet został dogłębnie przeszukany. W asyście zmartwionego sierżanta Mendozy, don Alejandro, Victoria i Zorro przeszperali każdy zakamarek. Wyniki poszukiwań okazały się być ciekawe, ale nie takie, jakich się spodziewano. W kasie miejskiej były pustki. Opasłe tomisko, w którym były zwykle zapisywane dochody z podatków zebranych i przesłanych do kasy gubernatora w Monterey oraz wydatki na drobne sprawy miejskie, także świeciło pustymi kartkami, przynajmniej tam, gdzie powinny być zapisane wydane pieniądze. Wpisy były jedynie tam, gdzie Mendoza rejestrował zebrane kwoty. Prywatna skrytka alcalde była przemyślnie umieszczona za skrzynią, ale jak się okazało, nie dość przemyślnie, by ją ukryć przed Zorro, który bezceremonialnie ją wypatroszył, ku wielkiej konsternacji sierżanta. Ku zdumieniu wszystkich okazała się kompletnie pusta. Wyglądało na to, że Luis Ramone zdefraudował miejską kasę oraz pozbył się wszystkich swoich oszczędności. I nawet jeśli tego pierwszego się spodziewali, to drugie zaskoczyło wszystkich, zwłaszcza że nie znaleźli niczego, na co mógł wydać pieniądze.
Gdy skończyli szukać, stanęli przy biurku patrząc na siebie dość bezradnie.
– Wygląda na to, że nasz drogi alcalde miał spore wydatki – podsumował poszukiwania Zorro. – Tylko pozostaje zagadką, co zakupił.
– Może powierzył komuś te pieniądze? – zastanowił się Mendoza. Sierżant martwił się wyraźnie całą sytuacją. Tym bardziej, że usłyszał od don Alejandro, że teraz on będzie musiał pełnić obowiązki alcalde.
– Co z chorym, doktorze? – zapytała Victoria właśnie wychodzącego lekarza.
– Śpi. Za jakiś czas prawdopodobnie się obudzi i, też prawdopodobnie, będzie na tyle przytomny, by można z nim było porozmawiać. Jak bardzo będzie rozumiał, co się do niego mówi, to niestety pozostaje tajemnicą.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 13
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 14
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 15
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 16
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 17
- Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 18