Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 23
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,
Od autora: Niestety, de Soto nie przyznał się, czego się dowiedział od aresztantów. A może po prostu nie zapytał, bo go to mniej obchodziło niż kopalnia…
Rozdział 23. Ziemia, ogień i odwaga
Sierżant Mendoza miał czujny sen, wbrew temu, czego mógł się spodziewać ktoś, kto widział go głęboko uśpionego w ustawionym przed gabinetem alcalde fotelu czy w kącie werandy gospody. Prawda była taka, że akurat tam sierżant sypiał najlepiej, czując się bezpiecznie w hałasie pueblo. W koszarach, gdzie miał własny, niewielki pokoik, spał bardzo czujnie, czy to z powodu panującej tam ciszy, czy też dlatego, że musiał być w każdej chwili gotów, by zjawić się na wezwanie zwierzchnika. Kiedy więc do jego kwatery przybył niespodziewany gość, Mendoza obudził się natychmiast, pewien, że nie jest już sam. Zachłysnął się nerwowo powietrzem, ale nim wydobył z siebie dźwięk, czyjaś dłoń w rękawicy zamknęła mu usta.
– Nie róbcie hałasu, sierżancie – zamruczał czyjś znajomy głos. – Tak będzie lepiej dla nas obu. Zgoda?
Mendoza gwałtownie pokiwał głową i dłoń się cofnęła.
– Zorro! – wydyszał sierżant. – Co wy tu robicie?
– Przyszedłem porozmawiać.
Suchy trzask towarzyszył odsunięciu przesłon ślepej latarki. Zorro odstawił ją na stolik przy łóżku sierżanta, a gdy ten skulił się pod kocem, banita bezceremonialnie rozsiadł się na zwolnionej części pryczy.
– Spokojnie, sierżancie – zagaił przyciszonym głosem. – Jak powiedziałem, przyszedłem porozmawiać.
Sierżant odetchnął głęboko. Zorro, o ile mógł dostrzec w słabym świetle latarki, wyglądał tak, jak zawsze. Czerń stroju, połyskujące srebrem dodatki na kapeluszu, niepokojący błysk oczu za maską, lekki uśmiech. Banita oparł się wygodnie plecami o ścianę, a nogi umieścił na zydlu, równie swobodnie, jakby nie był to pokój w koszarach garnizonu, ale opuszczony szałas. Tak przynajmniej pamiętał go sierżant.
Po chwili Zorro zdjął buty z zydla i przechylił się do przodu, porzucając swobodną pozę.
– Moje kondolencje z powodu szeregowego Luki, sierżancie – powiedział. – To był odważny żołnierz i dobry człowiek. Słyszałem, że spotykał się z dziewczyną, Marią Luz.
Sierżant pokiwał głową, czując jednocześnie zimny dreszcz na karku. Zorro nie bez powodu wspominał o szeregowym, tego był pewien. A jemu samemu robiło się niedobrze, gdy przypominał sobie, jaką śmiercią umarł Luca.
– Dobrze by było, gdyby ktoś odwiedził jej rodzinę i z nią porozmawiał – ciągnął dalej Zorro. – Łatwiej byłoby jej znieść żałobę.
– Pójdę tam jutro – zapewnił pospiesznie sierżant.
– Jutro możecie być bardzo zajęci, sierżancie – zaprzeczył Zorro. – Co alcalde postanowił w sprawie Segovii i Sancheza?
Pytanie padło tak nieoczekiwanie, że Mendoza aż sapnął.
– Nie wiem – odparł niemal odruchowo.
– Sierżancie…
– Naprawdę nie wiem, Zorro. Alcalde bardzo długo rozmawiał z don Gregorio, o señorze Sanchezie nic nie mówił. Nie powiedział nam niczego!
– A jednak powiedział… Pamiętacie tych desperados Correny? Albo sprawę Jose Rivasa?
Mendoza pokiwał głową.
– Pamiętam… Gdyby nie wy, Zorro… – urwał, przełykając konwulsyjnie.
– Więc wiecie, jaki nasz alcalde jest szybki w wyrokowaniu. – Zorro pozornie nie zwrócił uwagi na napomknięcie sierżanta. – Jeśli nie kazał wam stawiać szafotu, to znaczy, że ma jakieś plany.
– Chce uniewinnić? – Mendoza otworzył szeroko oczy. – Ale przecież…
– Na ziemiach Segovii, sierżancie, jest kopalnia złota.
Sierżant gwałtownie potrząsnął głową.
– Żadne złoto nie wystarczy, by zapłacić za śmierć Luki! – zaprotestował.
– Cii… Ciszej… – Zorro obejrzał się na drzwi. – Alcalde nie musi wypuszczać tego oszusta. Jeśli go skaże, Korona przejmie ziemię. Co nie znaczy, że ten człowiek nie mógł spróbować przekupstwa. – W uśmiechu Zorro było teraz niewiele wesołości.
– No, ale jeśli nie przekupił i alcalde go nie wypuści…
– Jak myślicie? Alcalde może nie uwolni tych morderców, ale czy nie będzie próbował dostać tego złota?
Mendoza raz jeszcze przełknął nerwowo, czując, że w jego żołądku kolacja zmienia się w kawał ołowiu. Kopalnia złota to było coś, o czym nawet nie marzył, jakieś niewyobrażalne bogactwo leżące gdzieś na ziemi. W jego wyobraźni zaroiło się od połyskliwego żółtego metalu, który pozwoliłby mu nie martwić się o nic, może nawet odejść z wojska i kupić wymarzoną gospodę.
– Będzie… – powiedział ostrożnie.
– No to posłuchajcie mnie, sierżancie… – zaczął Zorro.
Mendoza czuł, że bryła ołowiu w jego brzuchu rośnie i rośnie. Zorro mówił cicho, ale dobitnie. Czasem słowa, których używał, były zbyt zawiłe czy trudne jak na możliwości sierżanta. Za każdym takim razem Zorro dostrzegał jego brak zrozumienia i wyjaśniał bardziej przystępnie. Jego głos nabierał wtedy łagodnych, pouczających nut. Mendoza uświadomił sobie, że Zorro mówi prawie jak don Diego, i aż się uśmiechnął na myśl, że tak jak młody de la Vega uczył się od Zorro pewności siebie, tak banita nauczył się od caballero, jak tłumaczyć trudne i mądre sprawy. A zarazem straszne sprawy, bo sierżant był pewien, że to, co mu właśnie powiedziano, będzie wracać w koszmarnych snach. Zorro mówił mu wprost, że do wydobycia złota trzeba używać trucizny. Że następnym razem może umrzeć znacznie więcej ludzi. Że od zatrutej wody może zginąć całe pueblo. Mendoza wiedział już, że pewnie nie raz i nie dwa przyśni mu się umierający Luca i ludzie z oddziału Ortiza.
– Jaki macie plan, Zorro? – spytał wreszcie. – Co mam zrobić?
– Kto jest na warcie?
– Munoz i Garcia.
– Garcia? On nie był ranny?
– Daje radę z wartowaniem. – Mendoza wyprostował się dumnie.
– Skoro tak twierdzicie… – zgodził się Zorro. – Dobrze, sierżancie. Ubierzcie się, a ja wam powiem, co musimy zrobić.
X X X
Dziedziniec garnizonu był cichy i pusty. Sierżant obejrzał się jeszcze nerwowo na drzwi do kwatery alcalde, ale Zorro wzruszył ramionami.
– Nie powinni nas usłyszeć czy zobaczyć – stwierdził. – Zajmijcie się lepiej szeregowymi.
Mendoza przytaknął i ruszył do przodu. Munoz i Garcia poziewywali w bramie, oświetleni jedyną jeszcze się palącą pochodnią. Byli senni i znużeni ciszą, ale ich zmęczenie zniknęło, gdy Mendoza wyjaśnił im, co chce zrobić. Wbrew temu jednak, czego się sierżant spodziewał, nie zaprotestowali.
– Potrzebujecie jeszcze kogoś do pomocy, sierżancie – oświadczył sucho Munoz.
Co nie zmieniało faktu, że obaj szeregowcy aż syknęli, widząc przy drzwiach magazynu czarną sylwetkę.
– Mamy pracować dla was, Zorro?
– Nie. – Mimo ciemności widać było, że Zorro uśmiecha się szeroko. – To wy, z sierżantem Mendozą, zlikwidujecie zagrożenie zatrucia wody. Ja tylko doradzam wam, w jaki sposób to zrobić.
Taki wybieg uspokoił żołnierzy, bo nie protestowali już, gdy Mendoza otwierał prochownię. Zorro wszedł jako ostatni, ostrożnie się rozglądając.
– Musimy wziąć małe baryłki i proch w workach – stwierdził. – Będzie nam łatwiej rozłożyć je na miejscu.
– Pójdę zaprząc konie – zaoferował się Garcia. – Bez wozu tego nie przewieziemy.
– Pójdę z wami, żołnierzu. W końcu – Zorro znów się uśmiechnął – nie powinno mnie tu być.
Ślepa latarka, jaką przyniósł Zorro, po raz kolejny okazała się być bardziej niż przydatna. Kiedy Mendoza i Munoz ładowali wóz, Garcia wyprowadził konie. Przy wejściu do prochowni stał też jeden z wozów, z jakimi przyjechał oddział porucznika Ortiza. Okryta płótnem skrzynia przypominała niekształtny pakunek i chyba właśnie to przyciągnęło uwagę Zorro.
– Co to jest, señores? – spytał.
– Nie wiemy. – Munoz wzruszył ramionami i wtoczył baryłkę na drugi wóz. – Przyprowadzili go ze sobą i pewnie zabiorą.
Zorro już odsuwał płachtę. Nim któryś z żołnierzy zaprotestował, zdążył wyciągnąć nóź i podważyć gwoździe mocujące bok skrzyni.
– No, no, no…
– Co to? – Mendoza nie ukrywał swojej ciekawości. – Armata?
– Tak, armata… – Głos Zorro był nieoczekiwanie ponury. – A to są szrapnele. – Podniósł leżącą przy lawecie armaty kulę.
– Co? – Munoz nie zrozumiał.
– Pociski odłamkowe. W tej kuli jest pełno małych kul. Wystrzelona razi w promieniu wielu stóp od miejsca upadku.
– Po co strzelać taką kulą? – Munoz nadal nie rozumiał.
– To jest broń przeciwko tłumowi – wyjaśnił Zorro. – Gdy się z niej strzeli, jest groźniejsza niż salwa z wielu muszkietów.
Żołnierze przez chwilę patrzyli na siebie.
– Nikt tego nie użyje… – powiedział wreszcie niepewnie Garcia.
– Oby – skwitował Zorro sucho. – Señores, pospieszmy się. Musimy tam jeszcze dojechać, zanim ktoś się spostrzeże, że was nie ma.
Munoz kiwnął głową i ruszył do prochowni. On i Mendoza wyciągali kolejne baryłki, a Garcia ustawiał je na wozie. Zorro jeszcze chwilę manipulował przy dziale, widocznie miał kłopoty z powbijaniem gwoździ na miejsce, bo poszedł czegoś szukać w garnizonowej stajni. Wreszcie jednak wrócił, zamknął skrzynię i zakrył ją porządnie płótnem.
Czas mijał szybko. Nim skończyli załadunek wozu, z koszar wyjrzał Navarra, który wraz z Rochą miał mieć następną wartę. Wtajemniczony w plan Mendozy, bo już tak to między sobą określali, przyłączył się do pakowania ostatnich ładunków, zanim obudził swojego partnera. Gdy niebo zaczynało szarzeć na wschodzie, trzej żołnierze i Zorro opuścili garnizon.
X X X
W świetle poranka opustoszałe wykopy robiły jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż poprzedniego dnia. Być może było tak dlatego, że sierżant wiedział już, jaką kryją tajemnicę.
– Gdzie to złoto, Zorro? – zapytał żałośnie.
– Tutaj. – Zorro podał mu skalny odłamek.
– Nic nie widać…
– Bo jest za drobne, by je tak wypatrzyć, zbyt zmieszane ze skałą. Trzeba te kamienie zmielić, potem potraktować różnymi środkami, wreszcie ogrzać, by się wytopiło. Problem w tym, że można się łatwo zatruć. I przy mieszaniu, i przy ogrzewaniu. Samo oddychanie tym może zabić.
– Naprawdę? – Mendoza potrzebował potwierdzenia.
– Tak. Widzieliście zresztą, co się stało.
– To prawda, ale… Kopalnia złota…
Sierżant jeszcze raz westchnął, nie mogąc się pogodzić z tym, że to mityczne miejsce wygląda tak brudno, nieprzyjemnie i niebezpiecznie.
Zabrali się do roboty. Munoz i Mendoza przenosili do wykopów proch, Zorro układał go w odsłoniętych skalnych szczelinach i wykutych przez ludzi Segovii dziurach, a Garcia przy wozie odmierzał i ciął kolejne kawałki lontu.
Słońce wspinało się coraz wyżej i Zorro coraz częściej oglądał się na szlak prowadzący do hacjendy Segovii. W garnizonie musiano już się zorientować, że sierżant i dwaj żołnierze zniknęli. Niezależnie od tego, jak się starał Navarra, nie mógł ukryć ich nieobecności zbyt długo, tak samo jak tego, że w stajni nie ma koni i wozu. Pustka w prochowni też mówiła sama za siebie, Mendoza z Munozem załadowali na wóz prawie cały zapas prochu i to Zorro nalegał, by pozostawili w magazynie niezbędną do obrony rezerwę. Jednak czas mijał, ładunki lądowały w kolejnych wykopach, a dookoła wciąż panowała niezmącona cisza.
Wreszcie lonty zostały założone, a Munoz odbił denko z ostatniej baryłki i wraz z Zorro starannie usypał do nich prochową ścieżkę. Daleko, bo aż na koniec doliny. Zorro spodziewał się wyjątkowo silnej eksplozji i wolał, by i jego, i żołnierzy dzieliła od niej spora odległość. Z tego też powodu Garcia zabrał wóz i konie, by odprowadzić je w bezpiecznie miejsce. Tylko Tornado stał czujnie przy szlaku, tam gdzie Zorro go zostawił. Inaczej niż zwykle jeździec w czerni zarzucił wodze konia na pobliską gałąź. Sierżant podejrzewał, że dlatego, żeby koń nie spróbował pić wody z jeziorka poniżej kopalni. Powiedział o tym Zorro.
– Owszem, sierżancie. Ta woda może być trująca – zgodził się banita.
– A co się stanie, jak kopalnia wybuchnie?
– Ziemia zasypie jeziorko. Mamy to szczęście w nieszczęściu, że parę dni temu burza zmyła większość trucizny. Jeśli teraz to zakryjemy, nic złego nie powinno się już dziać.
Munoz wytrząsnął ostatnie ziarenka prochu i wyciągnął krzesiwo.
– Zorro?
– Nie… – Zamaskowany mężczyzna pokręcił głową. – Wy, sierżancie. Wysadźcie to i uratujcie nas wszystkich.
Mendoza przykląkł i spróbował skrzesać ogień. Dłonie mu drżały z przejęcia i pierwsza próba spełzła na niczym.
– Spokojnie, sierżancie, spokojnie…
Wbrew temu, co mówił, Zorro rozglądał się dookoła. Tornado stał z wysoko uniesioną głową i węszył, nie w stronę wody, ale szlaku i skrytej za stokiem hacjendy.
Kolejna próba, trzask krzesiwa i nagły syk. Płomyk zatańczył na powierzchni ścieżki i pognał w dół.
– Wynosimy się!
Mendoza poderwał się na nogi i pognał, prawie biegiem, w stronę zakrętu szlaku. Wypadł z zagajnika, sapiąc niczym miech kowalski, i zatrzymał się jak wryty.
Szlak do hacjendy przegradzało sześciu żołnierzy z gotowymi do strzału muszkietami. Za ich plecami stał spokojnie porucznik Ortiz, a obok niego nieszczęśliwy Garcia.
– Cóż to, sierżancie? Spiskujemy z rewolucjonistami?
– Nie… Ja… Ja nie… – zająknął się Mendoza.
– Pueblo na granicy rewolty, a wy znikacie w nocy z garnizonu. Wywozicie prawie cały zapas prochu, udajecie się w odludne miejsce… Cóż innego można sobie pomyśleć, jak nie to, że w garnizonie Los Angeles są ludzie sprzyjający rewolucji? Ci dwaj żołnierze są waszymi wspólnikami czy tylko nieświadomymi wykonawcami?
– Poruczniku…
– Milczeć, sierżancie! Odpowiedzą za to przed sądem wojennym! A wy, mocą nadanych mi przez króla uprawnień, zostajecie skazani…
– Ostrożnie z wyrokami, poruczniku! – zawołał Zorro.
– Zorro, nie! – Mendoza nie mógł powstrzymać okrzyku.
W tej chwili liczyło się dla niego tylko to, że banita był sam na drodze, naprzeciw całego plutonu z gotową do strzału bronią.
– Więc sprzyjasz rewolucji, Zorro? To coś nowego. Co innego o tobie słyszałem…
– Rewolucja nie ma tu nic do rzeczy! – Zorro powstrzymywał nerwowo drobiącego Tornado. – Sierżant i tych dwóch żołnierzy przyjechali tutaj, by usunąć zagrożenie dla pueblo. Proch był potrzebny do wysadzenia trucizny!
– Doprawdy? Jakoś ci nie wierzę, Zorro! Zsiadaj z konia! Możesz próbować przez nas przejechać, ale któraś kula cię dosięgnie. A jak nie ciebie, to twego konia.
– To akurat zrozumiałe, jest ode mnie większy – zaśmiał się Zorro.
Posłusznie zeskoczył na ziemię i klepnięciem po łopatce odesłał Tornado na bok drogi.
– Zorro, nie… – jęknął Mendoza na ten widok.
Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Zorro na ziemi, naprzeciw sześciu gotowych do strzału żołnierzy… Sierżant poczuł, że nie ma wyboru.
– Nie ważcie się go aresztować! – krzyknął, zasłaniając sobą Zorro.
Jeśli strzelą, to będą musieli najpierw trafić jego, nie zamaskowanego jeźdźca.
– Sierżancie, nie! – zaprotestowali jednocześnie Zorro i Ortiz.
Mendoza nie słuchał.
– Nie możecie go aresztować! Nie wolno! Gdyby nie on, kopalnia zatrułaby wodę w pueblo! Musieliśmy tu przyjechać! Już dosyć śmierci! – wykrzykiwał, gorączkowo wymachując rękoma.
– Sierżancie, oszaleliście?! – spytał porucznik.
Mendoza był już kilka kroków od jego żołnierzy. Usiłował nie myśleć o lufach muszkietów, znajdujących się na wyciągnięcie ręki od jego piersi, i o tym, co z niego zostanie, jeśli któryś wypali.
– Ustąpcie, wy i szeregowy!
Kątem oka Mendoza zauważył, że pobladły Munoz stoi obok niego i choć nie wymachuje rękoma, to równie skutecznie zasłania Zorro przed żołnierzami. Ludzie Ortiza wydawali się być coraz bardziej niepewni wobec takiej determinacji, rozluźniali chwyt na broni, lufy muszkietów wyłamały się z równego szeregu.
– Odsuńcie się, sierżancie, i wy, señor Munoz – odezwał się Zorro chłodnym, rozkazującym tonem.
– Zorro…
Mendoza chciał zapytać, czy banita oszalał, ryzykując zastrzelenie lub aresztowanie, ale Munoz już usłuchał polecenia i zmusił sierżanta do przesunięcia się o krok w stronę pobocza.
W tej samej chwili świsnął bicz i z trzaskiem zawinął się na jednym z muszkietów. Nim trzymający go żołnierz zorientował się, co się dzieje, Zorro wyrwał mu niepewnie trzymaną broń z ręki i rzucił nią w stojących obok kolegów. W jednej chwili połowa szeregu zmieniła się w bezładną plątaninę, a Zorro bezceremonialnie wepchnął Mendozę i Munoza na pozostałych żołnierzy i zanim Ortiz zdążył zareagować, doskoczył do niego. Chwycił porucznika za nadgarstek, uniemożliwiając wyciągnięcie szpady, i okręcił, by zasłonić się nim przed żołnierzami.
– Spokojnie, señores – odezwał się chłodno. – Skończmy to małe interludium i wynośmy się stąd do stu diabłów. Za chwilę cały stok wyleci w powietrze!
– Co?! – Zaskoczony Ortiz zdobył się tylko na to pytanie.
– Jak myślicie, co zrobiliśmy z tym całym prochem?! W nogi, poruczniku, i to już! – Zorro puścił swego jeńca i wskazał mu szlak do hacjendy.
– Uciekajcie! – Munoz szarpnął jednego ze zdezorientowanych żołnierzy.
To chyba przekonało Ortiza.
– Odwrót! Kryć się!
Pobiegli razem. Mendoza pędził ile sił, przekonany, że zaraz ziemia ucieknie mu spod nóg. Potknął się, ale ktoś złapał go za ramię, boleśnie silnym chwytem, i poderwał na nogi.
– Trzymajcie to! – Zorro wepchnął mu w dłoń rzemień strzemienia przy siodle Tornado.
Koń kłusował z wysoko uniesioną głową, a sam Zorro wydawał się być może nie tyle zaniepokojony, co rozbawiony tą ogólną ucieczką.
Huk przypominał trzask pioruna. Tak jak się sierżant spodziewał, ziemia drgnęła mu pod stopami. Puścił strzemię i obejrzał się w samą porę, by zobaczyć nad koronami drzew na skłonie stoku pióropusz pyłu. Las zaszumiał nagle, jakby poruszony wiatrem, i na Mendozę, Zorro i pozostałych spadł grad skalnych okruchów.
– Madre de Dios… – jęknął ktoś.
Przywiązane kilkanaście jardów dalej konie ludzi Ortiza zaprotestowały rżeniem i kwikiem, szarpiąc się na uwięzi.
– To nie koniec – odezwał się Zorro.
On jeden wydawał się być nieporuszony wybuchem. Trzymał zdenerwowanego Tornado krótko przy pysku i wpatrywał się w widoczny zza drzew szczyt urwiska nad kopalnią.
– Co macie…? – spytał Ortiz i urwał.
Pierwszy hałas przypominał jęk, potem było coś, co przywodziło na myśl skrzypnięcie czy suchy trzask, jakby łamały się gałęzie. Ale ten trzask trwał, zmienił się w stęknięcie, a potem w ryk. Mendoza znał ten dźwięk, znał go każdy, kto doświadczył trzęsienia ziemi. Widoczne wysoko nad lasem pojedyncze drzewa nad kopalnią zadrgały, przechyliły się i runęły w dół. Cała skarpa zaczęła drżeć, kontury skał rozmywały się i kruszyły. Wreszcie w akompaniamencie basowego dudnienia i trzasku skaliste zbocze zaczęło się osuwać. Ziemia pod stopami drgała, kontur wzgórza zmieniał swój kształt, a pod niebo uniósł się znów obłok pyłu.
Wreszcie zapanowała cisza.
– Co to było, do diabła?! – Ortiz zapytał chyba retorycznie.
– Człowiek znany jako Segovia wydobywał tam złoto – odparł Zorro. Rękawem otrzepywał swój kapelusz ze skalnego pyłu. – Środki, których używał, by je oczyścić, zatruły wodę w strumieniach. Teraz złoże, tak jak skażona ziemia, jest pogrzebane pod skałami. Alcalde nie będzie miał powodu, by uchylać się od wymierzenia sprawiedliwości.
– O czym wy…? – Porucznik urwał nagle, jakby coś zrozumiał. – Trucizna? – spytał. – Stąd się wzięła zatruta woda?
– Tak. Jakiekolwiek dalsze działanie kopalni zatrułoby wodę w samym Los Angeles. To dlatego sierżant działał tak pospiesznie.
Ortiz sprawiał wrażenie oszołomionego.
– Nie sądziłem… Nie przypuszczałem… – wyjąkał.
– Wracajcie do pueblo, poruczniku. Będziecie tam potrzebni, by dopilnować sprawiedliwości.
Zorro cofnął się i wskoczył na siodło. Nim któryś z żołnierzy zareagował, banita zniknął w lesie. Porucznik Ortiz popatrzył za nim, potem obejrzał się na obłok kurzu wciąż unoszący się nad doliną.
– Poruczniku? – spytał któryś z żołnierzy.
– Na koń! – warknął Ortiz.
– A tamta… kopalnia?
– Myślicie, że coś zostało po takim wybuchu? I lawinie? Ruszać się! Jesteśmy potrzebni w Los Angeles!
X X X
Victoria przetarła kubek i odstawiła na stół. Zza kotary, z głównej sali dobiegały coraz bardziej podniesione głosy. Dziś otworzyła gospodę po kilku dniach zamknięcia i wewnątrz zgromadził się spory tłum. Wiadomość, co było prawdziwą przyczyną śmierci kilkunastu osób, była na tyle szokująca, że przynajmniej z początku ludzie zachowywali się niecodziennie spokojnie. W miarę jednak jak mijał czas, dało się słyszeć więcej i więcej podniesionych głosów.
Segovia i Sanchez siedzieli w areszcie w garnizonie, jeden oskarżony o morderstwo, drugi o trucicielstwo. Razem z nimi uwięziono też kilkunastu ludzi, których nazwanie vaqueros byłoby obrazą tego szanowanego zawodu. Tak przynajmniej uważali sami vaqueros, a inni mieszkańcy Los Angeles wyjątkowo się z nimi zgadzali. Może nie można było dowieść, czarno na białym, że to banda rozbójników, bandytów i podrzynaczy gardeł, ale nie oznaczało to, że tak o nich nie myślano. Opowieść chłopca, którego przygarnął padre Benitez, krążyła z ust do ust, nabierając coraz bardziej makabrycznych kształtów. Jeden szczegół się w niej powtarzał. Przekonanie, że złoto dało się uzyskać tylko dzięki truciznom, jakie wylewano na ziemię.
Doña de la Vega, bezpiecznie ukryta w swojej kuchni, przysłuchiwała się dyskusjom zza zasłony. Niepokoił ją kierunek, w którym zmierzały. Nie chodziło tu tylko o to, że przypomniano sobie co bardziej straszne opowieści dzieciństwa. Cała groza ostatnich dni, cała bezradność wobec ukrytego, nierozpoznawalnego wroga, przybierała teraz formę opowieści o duchach i ludzkich ofiarach im składanych, by uzyskać bogactwo. To jednak można było znieść, choć żałowała, że nie ma w Los Angeles Diego. Jedna chłodna, naukowa wypowiedź, jedno wyjaśnienie, po co była potrzebna trucizna, by uzyskać złoto, mogła uciszyć te opowieści.
Ale Diego był nieobecny w Los Angeles, a to, co miał do zrobienia Zorro, było chyba jeszcze ważniejsze, szczególnie że Victoria słyszała w głosach ludzi coraz więcej już nie strachu, a gniewu. Mogli mówić o demonach dawnych Indian, ale co rusz wracali w rozmowie do człowieka, którego znali jako Gregorio Segovię. Wywoływanie duchów czy składanie im ofiar w zamian za złoto było czymś przerażającym, ale ten, który to podobno czynił, był w zasięgu całkowicie realnej zemsty. Zaś przeżyty strach, rozpacz i świadomość straty czyniły gniew i zdeterminowanie ludzi tym gwałtowniejszym.
Gniew mieszkańców narastał, potęgowany przez niepewność co do decyzji de Soto. Porucznik Ortiz zebrał rano swój oddział i pojechał gdzieś w pośpiechu, a alcalde kazał zamknąć bramy garnizonu, jakby obwarowywał się w fortecy. Gdy schwytano desperados, już następnego dnia żołnierze uwijali się przy szafocie. Kiedy rozbito bandę Saragosy, alcalde też nie zwlekał z ogłoszeniem wyroku. Ale teraz w garnizonie panowała niepokojąca cisza, nawet wartowników wezwano do środka i to tym bardziej denerwowało ludzi.
Kiedy minęła sjesta, przed garnizonem zaczął się zbierać tłum. Kilku caballeros, w tym don Alejandro, udało się do de Soto, by porozmawiać z nim, co zamierza zrobić z więźniami, jednak wrócili z kwitkiem. Alcalde zasłonił się koniecznością przesłuchania człowieka podającego się za Segovię, nim cokolwiek zdecyduje. Zostałoby to przyjęte ze zrozumieniem, szczególnie że pamiętano de Soto sprawę Rivasa, ale w międzyczasie jeden z żołnierzy, Navarra, zajrzał do gospody. Podpytany o to, co się dzieje, przyznał, że alcalde rozmawiał z oszustem przez cały poprzedni wieczór i że kłócił się z porucznikiem Ortizem, że ma za sobą prawo nakazujące mu przejąć w depozyt ziemię po zmarłym Segovii. Nikt nie wiedział, kto pierwszy rzucił, że de Soto może chcieć od swego więźnia wiedzy, jak dostać się do złota. Może ludzie pomyśleli tak dlatego, że z całą pewnością uczyniłby tak Luis Ramone, pozwalając się przekupić i nie widząc niczego poza własną kiesą. Jakby jednak nie było, mieszkańcy Los Angeles chcieli oszusta podającego się za Gregorio Segovię. Chcieli zobaczyć go na szafocie, ponoszącego w majestacie prawa karę za wszystkich tych, którzy zmarli w ostatnich dniach i tych, o których śmierci do tej pory nie wiedzieli. Nawet caballeros przyłączyli się do tego protestu.
Krzyki i hałasy stawały się coraz bardziej gwałtowne. Ktoś próbował wejść przez gabinet alcalde, ale drzwi były zamknięte, a okna zasłonięte okiennicami, więc porzucono tę drogę. Za to o bramę coraz mocniej dudniły pięści i kije. Nie chciano jej wyważać, przynajmniej na razie. Nawoływano tylko, by de Soto wyszedł do ludzi i ogłosił, co zdecydował w sprawie truciciela, jednak te żądania pozostawały chwilowo bez odpowiedzi.
Ktoś przytoczył starą beczkę, ktoś inny przyniósł spory garnek, dźwięczący niczym dzwon pod uderzeniami. Bezładne okrzyki zmieniały się w coraz wyraźniejsze skandowania, podkreślane wybijaniem rytmu na tych zaimprowizowanych instrumentach. Wywoływano de Soto, by wyszedł i ogłosił sprawiedliwość. Ktoś wpadł na pomysł, by uderzyć w bramę garnizonu nie kilkoma kijami bez ładu i składu, ale też za jednym zamachem. Potężne odrzwia odpowiedziały jak werbel i od razu włączono to do rytmicznego pokrzykiwania. W hałasie ginęło skrzypienie zawiasów, choć niewielkie obłoczki pyłu sugerowały, że brama nie najlepiej znosi takie traktowanie.
Nagle brama zaczęła się otwierać, skrzypiąc niemiłosiernie nadwerężonymi zawiasami i odsuwając zgromadzonych przed nią ludzi. Zza niej wymaszerowali żołnierze, wszyscy z gotowymi do strzału muszkietami, i ustawili się w nierówne półkole, którego środek stanowił wóz z armatą.
Ludzie zamarli na ten widok i zapanowała cisza. Przerwał ją dopiero głos alcalde.
– W imieniu króla Ferdynanda nakazuję, aby mieszkańcy tego pueblo rozeszli się do swych domów. Kary za udział w nielegalnym zgromadzeniu zostaną nałożone i wyliczone… – De Soto urwał, jakby się zakrztusił, kiedy Zorro wyszedł zza skrzydła bramy na wolną przestrzeń pomiędzy zebranymi a oddziałem.
W panującym chwilę wcześniej hałasie nikt nie usłyszał tętentu kopyt, więc jego nagłe pojawienie się było zaskoczeniem dla zebranych. Banita wyglądał, jakby miał za sobą długą i ciężką drogę, jego zwykle czarne ubranie było zakurzone i poszarzałe, ale uśmiech wydawał się być niezmieniony.
– Co za wielka broń, alcalde – zakpił beztrosko. – Ładnie to tak pożyczać cudzą zabawkę?
Tłum sapnął ze zdumienia, a oniemiały de Soto spojrzał na armatę.
– Porucznik Ortiz nie będzie zachwycony, że jej używacie bez powodu – ciągnął dalej Zorro.
Stał spokojnie, ledwie o kilka kroków od bramy. Tylko końcówka trzymanego przez niego bicza wiła się leniwie po piasku. Było coś niewypowiedzianie groźnego w tym płynnym ruchu, jakby to poruszał się wąż czy ogon gotowego do ataku kuguara.
De Soto uśmiechnął się nieoczekiwanie.
– Ty wiesz, co to jest, Zorro – stwierdził.
– Owszem, znam wynalazek szrapnela. Ale nie ma powodu, byście byli pod bronią, alcalde – poinformował banita. – Ludzie chcą jedynie znać wasz wyrok w sprawie morderców. Nie możecie trzymać ich w niepewności!
– Ogłoszę go razem z twoim, Zorro! – warknął de Soto. – Przed tym nie zdołasz umknąć. Zmów modlitwę, póki jeszcze możesz!
– Owszem – zgodził się Zorro i podniósł głos. – Señoras y señores! Wycofajcie się z placu. Ta armata może dosięgnąć każdego, kto na nim stoi.
– Zorro, nie! – Victoria do tej pory stała bezpiecznie na werandzie jednego z domów, ale teraz nie wytrzymała.
– Odejdźcie z placu, doña de la Vega! – odkrzyknął jej Zorro nie odwracając głowy.
Victoria zamarła. Przerażona sytuacją nawet nie zarzekała się w myśli, że Zorro oberwie za tak nierozsądne narażanie życia. To, co zrobił, to było szaleństwo. Rozumiała, że chciał odciągnąć uwagę de Soto od zebranych, nie pozwolić mu na otwarcie ognia do ludzi, ale teraz jej mąż nie mógł już wycofać się sprzed bramy i jeśli myślał, że żołnierze zawahają się także tym razem, mógł się tragicznie rozczarować. Nawet nie licząc armaty, mieli wielokrotną przewagę i trudno było sądzić, że chybią z tak niewielkiej odległości. Tornado pozostał gdzieś z boku, musiałby przebić się przez tłum, by bronić swego pana. Zresztą Victoria nie wiedziała, czemu de Soto po pierwszym zaskoczeniu czuje się tak pewnie, choć podejrzewała, że tym razem alcalde nie polega na zawodnych wysiłkach żołnierzy. Przemknęło jej przez myśl, by pobiec do Zorro, zasłonić go, ale powstrzymała się nie tyle ze względu na dziecko, co słysząc, że nazwał ją doñą. Jakoś miała pewność, że gdyby sytuacja była zbyt groźna, jej mąż zawołałby ją po imieniu.
Uścisk dłoni na ramieniu uświadomił jej, że don Alejandro stoi obok. Starszy caballero drugą ręką przytrzymał za kołnierz Felipe.
Zgromadzenie zrzedło. Żołnierze trwali w milczącym półkolu, a ludzie wycofywali się powoli, matki odciągały z placu dzieci, kilka kobiet szarpało za rękaw mężczyzn, widocznie swoich mężów czy braci. Na obrzeżach tłum rozpraszał się szybciej, jakby każdy obawiał się, że lufa armaty skieruje się w jego stronę. De Soto uśmiechał się coraz szerzej.
– Zostawiają cię, Zorro – zauważył.
– Czy nie o to ich poprosiłem, alcalde? Nie było potrzeby sięgać po broń. Przyszli, by dowiedzieć się, jaki wydaliście wyrok, nie by się buntować. Ta armata nie jest potrzebna.
– Ty już go nie usłyszysz, Zorro!
– Może. Ale radzę wam – Zorro mówił chłodnym, groźnym tonem – byście także się teraz wycofali. Inaczej porucznik nie podziękuje wam za zniszczenie jego pukawki.
– Raczej pogratuluje mi unicestwienia groźnego bandyty.
Zorro roześmiał się tylko. Za jego plecami wciąż stali ludzie, caballeros, peoni, mieszkańcy pueblo. Spokojni teraz i cisi czekali na słowa alcalde. Zorro najwidoczniej ich nie widział, bo cofnął się o krok.
– Zorro, stój! – krzyknął de Soto. – Stój i zgiń jak mężczyzna!
Zorro roześmiał się znowu, ale zatrzymał się posłusznie. Przez moment wszystko wydawało się trwać w bezruchu w blasku słońca. Żołnierze w bramie z bronią gotową do strzału, czerwoni i błękitni w swoich mundurach, i mężczyzna w czerni na białym piasku placu, znieruchomiali ludzie dookoła… Oniemiała z przerażenia Victoria widziała, jak de Soto unosi płonącą drzazgę.
W ciszy, jaka zapanowała, tętent kopyt i turkot wozu zabrzmiały wyjątkowo głośno. Od bramy pueblo gnał niewielki oddział żołnierzy, a za nimi toczył się wóz. Wśród siedzących na nim można było rozpoznać sierżanta Mendozę.
– Co to ma znaczyć, alcalde? – krzyknął Ortiz, zeskakując z siodła przy bramie. – Kto, na miłość boską, dał wam upoważnienie do sięgnięcia po armatę?!
– Mamy tu bunt, poruczniku! – De Soto nie dał się zbić z tropu. – Banita podburzył ludzi do ataku na garnizon! Jak mieliśmy się bronić bez waszego wsparcia?!
Ortiz spojrzał na stojącego spokojnie Zorro. Ten uśmiechnął się tylko krzywo.
– Próbowałem powstrzymać alcalde przed popełnieniem błędu – wyjaśnił. – Raz jeszcze powtórzę. Ludzie chcą sprawiedliwości.
– Zaraz wymierzę sprawiedliwość, Zorro!
– Odłóżcie ogień, alcalde – odezwał się pospiesznie Ortiz. – Odłóżcie i wyjaśnijcie ludziom, co się dzieje.
– Buntownikom? Nigdy! Nie, gdy mam tego banitę!
De Soto odpalił lont.
– Nie!
Porucznik sięgnął do armaty i zastygł, bo de Soto wyszarpnął pistolet i wymierzył w niego. Wszyscy zamarli. Wydawało się, że porusza się tylko ledwie widoczny płomyk na armacie, w cieniu rzucanym przez de Soto, migocze i trzeszczy. Smużka dymu wiła się w powietrzu.
Lont sypał iskrami, czerniał, skracał się i… zgasł.
De Soto spojrzał na armatę. Twarz alcalde była maską niedowierzania.
– Nie… – jęknął.
– Mówiłem, że zepsujecie! – oświadczył Zorro.
Okręcił się na pięcie i ruszył przez plac.
Alcalde oderwał się od kontemplacji armatniego zapału.
– Żoł…! – zaczął.
W tej samej chwili porucznik wykorzystał jego oszołomienie i podbił rękę z pistoletem. Wskoczył na wóz.
– Baczność! – krzyknął ostro.
Jego ludzie, tak samo jak żołnierze z garnizonu, wyprostowali się odruchowo. Ortiz złapał de Soto za klapy munduru i ściągnął na ziemię.
– Jeszcze jedno nieuzasadnione polecenie, alcalde – wysyczał – a przypomnę sobie o raporcie! Jeden protest, a pojedziecie ze mną do Monterey, oskarżeni o nadużycie władzy, korupcję i oszustwo! Sami doprowadziliście to pueblo do wybuchu, nikt inny! I napiszę o tym gubernatorowi! Dajcie mi tylko pretekst, abym was aresztował!
De Soto nie próbował się bronić, jakby fiasko wystrzału z armaty i nagły atak Ortiza całkowicie go oszołomiły.
– Wyjaśnijcie ludziom, czemu nie ma jeszcze wyroku!
Porucznik poderwał alcalde tylko po to, by wykręcić mu rękę i postawić twarzą w twarz z zebranymi ludźmi. Ci, co poukrywali się w zaułkach, zaczęli już wychodzić i teraz przed bramą stał z powrotem spory tłum.
– Jako alcalde tego puebla, reprezentujący władzę króla… – zaczął de Soto. Trzeba było przyznać, że głos mu prawie nie drżał. – Mam obowiązek przebadać każde doniesienie o kopalinach, jakie mogą być eksploatowane. Człowiek znany jako Gregorio Segovia twierdził, że wydobywa złoto, zatem tym bardziej musiałem przesłuchać go, by sporządzić stosowny raport, nim wydam wyrok.
– Na ziemiach, którymi władał ten człowiek – odezwał się Ortiz – nie ma już złota.
– Jak to?
Widać było, że de Soto drgnął zaskoczony. Chciał się odwrócić i spojrzeć na porucznika, ale ten uniemożliwił mu to.
– Teren wykorzystywany jako kopalnia był źródłem zatrucia wody, które kosztowało życie wielu ludzi, także królewskich żołnierzy – mówił porucznik. – Z tego powodu, pod moim nadzorem, sierżant Mendoza odpalił ładunki wybuchowe. Skażona ziemia została pogrzebana pod skałami i nigdy już nie będzie dostępna. Możecie nie pisać tego raportu, alcalde.
Barki de Soto obwisły. Przez chwilę zdawał się zbierać myśli, wreszcie zdecydował.
– Zabójstwo królewskich żołnierzy i zatrucie wody są poważną sprawą. Dlatego chcę odesłać więźniów do Monterey, wszystkich bez wyjątku.
– Rozsądna decyzja. – Ortiz puścił de Soto i cofnął się o krok.
– Bardzo rozsądna – przytaknął Zorro i gwizdnął ostro.
Tornado wybiegł zza skrzydła bramy i banita wskoczył na siodło.
– Gracias, poruczniku. Jesteście odważnym człowiekiem. Adios!
Nim któryś z żołnierzy się poruszył, Zorro pognał do bramy pueblo. W niej spiął Tornado do levade i zniknął na drodze. Tym razem oszołomieni ludzie nie odprowadzali go wiwatami, tylko siedzący na wozie sierżant Mendoza podniósł nieśmiało rękę w pożegnaniu.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 13
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 14
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 15
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 16
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 17
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 18
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 19
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 20
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 21
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 22
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 23
- Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 24