Konsekwencje, rozdział 12

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Krzywda/Komfort,
Podsumowanie/Summary
Jeden krok. Jeden wybór. Jedna decyzja. I wszystko uległo zmianie.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, padre Benitez, , Zorro,

Od autora: Niech tytuł tego rozdziału wystarczy za wyjaśnienia…


Rozdział 12. Sprawiedliwość


Śniadanie w hacjendzie podawano zwykle na patio. zjawiła się na nim nieco wcześniej niż zwykle, czując się bardziej niż niepewnie. Sądząc z nerwowych uśmiechów Diego, on też denerwował się przyszłą rozmową z ojcem.

Don jednak wydawał się nie zwracać na to uwagi, kierując rozmowę na błahe tematy. Dopiero po posiłku, gdy Maria zabrała już talerze, stwierdził.

– Victorio, muszę ci o czymś powiedzieć.

– Słucham?

Zamarła. Diego objął ją ramieniem, uściskiem dodając odwagi.

– To, co się ci przydarzyło, nie oznacza, że już nie zasługujesz na szacunek.

– Nie rozumiem.

– Źle by było, gdyby ktoś uznał, że może odmówić ci właściwego traktowania tylko z powodu tamtych wydarzeń. Bardzo źle, gdyby tym kimś był mój syn. – Don znacząco spojrzał na Diego.

– Ojcze… – Młody de la Vega poczerwieniał.

– Chwileczkę, Diego, jeszcze nie skończyłem. Powinnaś już wcześniej wiedzieć, Victorio, że uczucia Diego względem ciebie nie uległy najmniejszej zmianie. Może tylko bardziej obawia się tego, że mógłby cię stracić.

– Ja… – Teraz to się zarumieniła.

Don przechylił się nad stołem i położył rękę na jej dłoni.

– Z radością powitam cię jako synową. Bo zgodziłaś się, prawda? – spytał i uśmiechnął się, widząc jak oboje młodzi, zawstydzeni, wymieniają spłoszone spojrzenia.

– Tak, zgodziłam się – odezwała się Victoria. – Diego…

– Ani słowa więcej – zaśmiał się don Alejandro. – To tylko chciałem wiedzieć. Kiedy ślub?

– Byłby dziś, gdyby padre Benitez się zgodził – uśmiechnął się Diego. – Ale że pewnie będzie chciał go zapowiedzieć, wiec umówimy się na sobotę.

– Cichy ślub?

– Tak… – Victoria nieoczekiwanie spuściła głowę. – Nie mogę już włożyć białej sukni – powiedziała cicho.

– Ani ja maski Zorro, querida – rzucił Diego lekkim tonem, krótkim uściskiem dodając dziewczynie otuchy. – To nie nasze stroje będą najważniejsze.

– Wiem, ale…

– Victorio, Diego, sądzę, że powinniście nalegać na padre, by nie rozgłaszał, że się pobieracie. A przynajmniej nie bardziej, niż to niezbędne – powiedział don Alejandro. – Im szybciej i im ciszej weźmiecie ślub, tym lepiej.

Victoria spojrzała spłoszona na starszego , a Diego nakrył swoją dłonią jej splecione dłonie.

– Ojcze, wyjaśnij, co masz na myśli – powiedział chłodnym tonem. – Zwłaszcza po tym, co mówiłeś wcześniej o szacunku.

Don uśmiechnął się uspokajająco na widok tak wojowniczo nastawionego syna. Diego jak zwykle chciał walczyć z całym światem.

– Jeśli pomyślałeś, że w ten sposób chcę ukryć jakiś wyimaginowany dyshonor, myliłeś się – stwierdził. – Wiem, że padre Benitez chciałby, by razem z wami świętowało całe pueblo, ale musicie pamiętać o pewnych zagrożeniach. Cichy ślub będzie w oczach ludzi lepiej pasował do waszej sytuacji, a poza tym… Mam wrażenie, że alcalde nie jest zachwycony tym, że znalazłaś obrońców, Victorio. Obawiam się, że jeśli dowie się wcześniej o ślubie, spróbuje jakoś w nim przeszkodzić.

Diego tylko kiwnął głową z ponurą miną, przyjmując do wiadomości rozumowanie ojca, ale Victoria nagle zbladła.

Dios… – jęknęła, obejmując się ramionami, jakby zrobiło się jej zimno. – Och, Dios

Querida? – Zaniepokojony Diego zerwał się z krzesła i przykląkł przy niej. – Querida, co się stało?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Zaczęła się tylko kołysać w przód i tył, zapatrzona w jakiś sobie tylko wiadomy punkt i kręcić przecząco głową, a gdy Diego ją przytulił, schowała twarz w jego koszuli i zaczęła płakać.

– Ciii… cicho… – Diego gładził ją po włosach i ramionach. – Cicho… Powiedz mi, querida

– Ja… – jęknęła wreszcie.

– Tak?

– Ja… ja tego nie pamiętam… ale… – Victoria znów pokręciła głową, jakby starając się czemuś zaprzeczyć. – Ja nie chcę, by to była prawda! – wybuchła wreszcie.

– Co, querida?

– Monsangre… on powiedział… Teraz mi się przypomniało… – jąkała się.

Diego nie wypuszczał jej z objęć. Don wstał zza stołu, zaniepokojony.

– Co powiedział?

Diego posłał ojcu gniewne spojrzenie, ale Victoria wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy.

– Powiedział, że de Soto… – odezwała się. – Chciał wiedzieć, czy i tym razem będzie z nimi. To oznacza, że tamtej nocy on… i ja… – W jej głosie była odraza i przerażenie.

– De Soto nie dotknie mojej żony – powiedział Diego lodowatym tonem. – On już się do ciebie nie zbliży, querida. A za tamto, przysięgam, zapłaci.

X X X

Don po raz kolejny poprawił wiązanie halsztuka i strzepnął pyłek z kołnierza. W końcu uznał, że wygląda dostatecznie dobrze, by jechać na ślub syna. Cichy ślub, nieoczekiwany, inny, niż sobie wymarzył, ale jednak ślub i to z córką przyjaciela. Biorąc pod uwagę wszystko, co się do tej pory wydarzyło, powinien się cieszyć, że w ogóle ten ślub się odbędzie. Jeśli tylko de Soto się na nim nie zjawi, zreflektował się ponuro. Pojawienie się alcalde gwarantowało kłopoty.

Diego wszedł do pokoju, też odświętnie ubrany i też z niezbyt radosną miną. To, o czym przypomniała sobie Victoria, doprowadziło go do stanu lodowatej furii. Tylko fakt, że de Soto od śmierci Monsangre nie opuszczał garnizonu bez kilku żołnierzy eskorty, powstrzymał od natychmiastowej jazdy do i rozprawy z alcalde. Świadomość, że nie może tego zrobić bez wystawienia się na kule pozwoliła mu się trochę uspokoić i kiedy don sprowadził do hacjendy padre Beniteza, by omówić kwestię dość pośpiesznego i cichego ślubu, młody de la Vega rozmawiał z nim spokojnie i uprzejmie, ale teraz… Jego ojciec zadrżał. Nigdy jeszcze nie widział Diego, czy też Zorro, tak rozwścieczonego i zarazem tak panującego nad swym gniewem. Nawet w najgorszych przypadkach, przy Bishopie, najeździe Saragosy, czy wtedy, kiedy jeszcze Ramone usiłował zabijać rolników.

READ  Konsekwencje, rozdział 3

– Gdzie Victoria?

– Ubiera się jeszcze. Ojcze… Przyszedłem, bo chcę coś ci powiedzieć, nim ruszymy.

– Tak?

– Nie wiem, co się dziś wydarzy, ale jeśli będę musiał walczyć, nie przeszkadzaj mi.

To było ostrzeżenie.

– Spodziewasz się walki?

Diego potrząsnął głową.

– Wolałbym nie. Wolałbym, by ten dzień był tylko dla Victorii. Wolałbym rozliczyć się z de Soto na własnych zasadach. Ale to się może nie powieść.

– Cokolwiek zrobisz, masz moje błogosławieństwo – powiedział don Alejandro. A gdy jego syn skierował się do drzwi, dorzucił. – Diego… Bądź ostrożny. Nie pozwól, by twój gniew cię poniósł i przesłonił spryt Zorro. Dobrze zaplanuj to, co chcesz zrobić.

Diego odwrócił się w progu. Spojrzał na ojca, znów czujnie, uważnie i powtórzył gest, jakim niegdyś się przed nim zdradził. Przesunął dłonią po twarzy i, jak za sprawą magii, zmienił się. W miejscu gniewnego, zdeterminowanego Zorro, stał łagodnie uśmiechnięty don Diego.

Ze swym zwykłym, uprzejmym uśmiechem skinął głową ojcu i wyszedł, by sprawdzić, czy Victoria jest już gotowa.

X X X

De Soto nalał sobie kieliszek brandy i podszedł do okna. Jego uwagę przyciągnęło zamieszanie na placu. Ludzie zbierali się, i to pośpiesznie, przed wejściem do kościoła. Zgromadził się tam już mały tłumek, a gdy alcalde patrzył, dołączały do niego kolejne osoby. Niektóre wręcz biegły, tak jak sierżant, który prawie zgubił swoje czako, tak się śpieszył, by się tam znaleźć.

Co się tam działo? Bunt? Jakiś pojedynek? Awantura?

Sierżant już zniknął pomiędzy ludźmi pod kościołem, więc de Soto stwierdził, że nie ma sensu zdzierać sobie gardła, wywołując go z tłumu. Jeśli tylko w środku działo się coś interesującego, alcalde mógł być pewien, że będzie potem twierdził, że go nie usłyszał. Pozostawało więc albo zignorować zamieszanie, albo podejść i przekonać się osobiście, co się tam dzieje. De Soto otworzył drzwi na wewnętrzny dziedziniec i krzyknął na pierwszego żołnierza, jaki był w polu widzenia. Nie miał zamiaru samotnie wchodzić pomiędzy ludzi. Przez te dni, jakie minęły od wizyty i śmierci kapitana Monsangre, atmosfera w pueblo stała się nie do zniesienia i zaczął poważnie zastanawiać się nad pospiesznym wyjazdem do Monterey, by dopiero tam zdecydować, czy wracać w niesławie do Madrytu, czy też wyjednać u gubernatora dodatkowych żołnierzy i wrócić do pueblo z lepszą ochroną. Podejrzewał jednak, że jeśli opuści Los Angeles, nie będzie już dla niego powrotu. już dowiódł, że ilość żołnierzy nie jest dla niego przeszkodą. Teraz zaś, przez gadulstwo tego przeklętego durnia Monsangre, niech się smaży w piekle, było tylko kwestią czasu, kiedy banita złoży mu wizytę i to niezbyt przyjacielską. Bowiem Victoria Escalante była może zbyt przestraszona, by zrozumieć drwiny kapitana, ale don Esteban i don pojęli je z całą pewnością. Szeptane do tej pory pomiędzy ludźmi pogłoski zmieniły się w pewność, a ta spowodowała, że mieszkańcy pueblo byli już jawnie wrodzy wobec swojego alcalde. stało na granicy otwartego buntu.

Teraz de Soto przepychał się pomiędzy ludźmi. Dwaj szeregowi odsuwali, mniej lub bardziej delikatnie ów, ich żony, czy kilku . Ludzie ustępowali, ale alcalde słyszał niejeden niezadowolony pomruk. Jakaś starsza kobieta splunęła głośno, dobitnie dając do zrozumienia, co o nim sądzi. Szczęśliwie było to tylko kilkanaście osób, de Soto wiedział, że gdyby był właśnie dzień targowy, mógłby się znaleźć w tarapatach.

– Co tu się dzieje? – warknął, gdy już tylko dwa czy trzy kroki dzieliły go od progu kościoła.

Przez chwilę panowało wrogie milczenie. Najwyraźniej nikt nie miał ochoty trudzić się odpowiadaniem alcalde.

– Co tu się, u diabła, dzieje?! – zirytował się de Soto. Złość kazała mu dorzucić. – Jeśli zaraz się nie dowiem, co się dzieje, zacznę od nakładania grzywny na wszystkich uczestników tego zbiegowiska!

Najbliżej stojąca kobieta skrzywiła się nagle złośliwie.

– Ślub jest – uśmiechnęła się z satysfakcją.

– Czyj?!

Señority Escalante.

De Soto zacisnął pięści. Victoria Escalante wychodzi za mąż? Ta mała, bezczelna… Tego na pewno nie było w jego planach. Mina kobiety, tak jak i innych zebranych pod kościołem osób, była pełna złośliwego zadowolenia. Wiedzieli, musieli wiedzieć, co on zrobił, jak skrzywdził tę dziewczynę i jak chciał ją jeszcze poniżyć, i wszyscy cieszyli się z tego, że jego plany się nie powiodły.

– Którego durnia zaciągnęła do ołtarza?! – zapytał, możliwie jadowitym tonem.

Nim ktokolwiek odpowiedział, wewnątrz wszczął się ruch. Ceremonia się skończyła i wszyscy wychodzili na zewnątrz. De Soto cofnął się pospiesznie, chcąc wydostać się z tłoku. Już i tak jakiś śpieszący się by podejść bliżej boleśnie nadepnął mu na nogę, a dwaj szeregowi wydawali się być trochę przytłoczeni zamieszaniem.

Pierwszy z kościoła wyszedł rozpromieniony padre Benitez, a za nim nowożeńcy i de Soto miał odpowiedź na swoje pytanie. Pobladłą, ocierającą wciąż łzy Victorię trzymał pod rękę don Diego de la Vega. Teraz alcalde zrozumiał w pełni wyraz satysfakcji na twarzy kobiety, która zniżyła się do udzielenia mu odpowiedzi. Diego de la Vega, pomimo swoich dziwactw, był najlepszą partią w okolicy. Niejeden caballero dokładał starań, by choćby zainteresować syna don swoją córką. To, że ostatecznie wybrał on właścicielkę gospody, byłą kochankę Zorro, dziewczynę z tak zszarganą reputacją, że powinna była już dawno zniknąć z pueblo, względnie żyć pokornie gdzieś na uboczu, było niewyobrażalnym mezaliansem. Dla niego, bo dla niej był to olbrzymi awans. Nic zatem dziwnego, że wszyscy ci, którzy znali señoritę Escalante, przyjęli to z satysfakcją, jako jej i swoje zwycięstwo nad alcalde, który próbował poniżyć buntowniczą dziewczynę.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 27 Przepęd bydła i odwiedziny u kuzyna

Rozwścieczony de Soto przepchnął się pomiędzy ludźmi gratulującymi młodej parze.

– Doprawdy, de la Vega – skrzywił wargi, w jednej minie przekazując obrzydzenie i pogardę. – Wiem, że nie masz szans na porządny ożenek, ale upaść tak nisko? Myślałem, że bardziej zważasz na honor swego nazwiska. Brać sobie taką, która…

Cokolwiek de Soto chciał jeszcze powiedzieć, uwięzło mu w gardle, gdy don Diego zwalił go na ziemię jednym ciosem w twarz. Uderzył lewą ręką, bo prawą obejmował żonę, ale i tak alcalde runął jak ścięty. Dopiero po chwili poruszył się i usiadł, w oszołomieniu potrząsając głową i niepewnie obmacując szczękę. Splunął na dłoń i skrzywił się boleśnie, widząc w plwocinie krew.

Przestraszony sierżant pomógł mu się podnieść, ale w podzięce de Soto odepchnął go, ledwie stanął na nogach.

– Wolisz chłostę za obrażenie alcalde, czy żebym sprawdził, jak umiesz władać szpadą, Diego?

Zebrani dookoła głośno wciągnęli powietrze. Chyba każdy się spodziewał, że alcalde zareaguje groźbą, ale nikt nie oczekiwał propozycji pojedynku.

– Szpady, skoro tego chcesz, Ignacio – odparł młody de la Vega, wywołując swoją zgodą nową falę syknięć.

De Soto zaczął się śmiać. Ciamajda Diego nagle chciał udawać walecznego caballero. Wziął sobie żonkę i uważa, że jest już mężczyzną. To było tak zaskakujące, że przez moment rozbawienie z tego powodu przeważyło nad wściekłością z powodu ciosu. Zaraz jednak ból w naruszonej szczęce i smak krwi z przeciętego o zęby policzka zgasiły wesołość.

– Tu i teraz, de la Vega – powiedział, na poły spodziewając się żachnięcia czy lęku.

– Tu i teraz – zgodził się spokojnie Diego. Tak spokojnie, że stojący dookoła ludzie spojrzeli na niego ze zdumieniem.

Alcalde! – zaprotestował padre Benitez.

– Nieważne! – De Soto był zbyt rozzłoszczony. – De la Vega dostanie nauczkę…

– Ależ… Obraziliście jego żonę… – upierał się ksiądz.

– Dziwkę, padre, dziwkę – wysyczał de Soto. – Mendoza! Przynieś broń!

Kątem oka dostrzegł, że don i Diego przytrzymują Victorię. Mina dziewczyny aż nazbyt wyraźnie informowała, co się stanie, jeśli ją puszczą. Padre Benitez zbladł jak papier i najwyraźniej uznał, że już nic nie wskóra, bo przeżegnał się i cofnął do kościoła.

Przez chwilę młody de la Vega i alcalde mierzyli się spojrzeniami. Victoria już się uspokoiła, wczepiła tylko palce w rękaw męża, a z drugiej strony obejmował ją don Alejandro. Dookoła ludzie szeptali coraz bardziej gorączkowo. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zgoda Diego na walkę naraża go na śmierć. Żaden sąd nie skaże de Soto, jeśli zabije on swego przeciwnika. Coraz więcej osób podejrzewało, że może właśnie taki był jego plan. Zabić pana młodego za progiem kościoła, w całym rytuale pojedynku, by raz jeszcze udowodnić swoją przewagę nad buntowniczą señoritą.

Sierżant wrócił, niosąc szpady. Podał de Soto jego broń i jednocześnie podjął jeszcze jedną próbę zażegnania starcia.

Alcalde… Pojedynek? Pod kościołem? – wyjęczał. – To niedozwolone…

– Ja decyduję, co tu jest dozwolone, Mendoza! – odpalił alcalde. – I ja decyduję, że ten pojedynek się odbędzie. Nie ważcie się w to wtrącać, rozumiecie? To sprawa między mną i młodym de la Vegą!

Sierżant tylko przełknął ślinę i wyciągnął rękę z drugą szpadą do don Diego. Młody de la Vega rozejrzał się po zebranych.

Don Estebanie – powiedział, zwracając się do stojącego na uboczu caballero. – Zgodzicie się, bym wziął do walki waszą szpadę? – Nie musiał dodawać, że nie ufa żołnierskiej broni, jaką próbował mu wręczyć sierżant.

Starszy caballero przez chwilę przyglądał się młodemu mężczyźnie, wreszcie odpiął broń i wyciągnął w jego stronę.

– Jeśli tego zechcecie, będę waszym sekundantem.

– Będę zaszczycony. – Diego skłonił się lekko.

Ludzie już ustawili się w krąg na placu w pueblo, nadal szeptem wymieniając komentarze. Tłum ciągle rósł, w miarę jak rozchodziła się wiadomość o pojedynku. De Soto zrzucił surdut i wszedł na tę arenę z ponurym uśmiechem. Młody de la Vega zasłużył sobie na porządną nauczkę. Za swój upór, podważanie autorytetu alcalde, ciągłe, podszyte drwiną uwagi, a najbardziej za to, że zrujnował jego, Ignacio, plany i zemstę na i jego kochance. Publiczne cięgi przypomną wszystkim, wobec kogo należy się zachowywać z szacunkiem.

Diego de la Vega na moment objął żonę. Jego ojciec uścisnął mu ramię i młody caballero wszedł w krąg. Stanął przed przeciwnikiem bez swego zwykłego uprzejmego uśmiechu. Zasalutował w milczeniu. Ignacio znów się mściwie uśmiechnął. Nauczy tego tchórza i niezdarę, co to znaczy podnieść rękę na alcalde, pokrzyżować jego plany. Diego nie miał pojęcia, co go czeka, skoro wolał starcie z bronią w ręku od chłosty.

– To co? – zadrwił de Soto. – Do pierwszej krwi, de la Vega?

– Obetnę ci uszy, Ignacio – usłyszał w odpowiedzi. W słowach Diego nie było cienia kpiny, tylko lodowata furia, tak nieoczekiwana, że alcalde aż uniósł brwi ze zdumienia, nim zasalutował.

Pojedynek rozpoczął się. Dopiero przy trzecim, może czwartym złożeniu de Soto zrozumiał, że pokonanie młodego caballero nie będzie aż takie proste. Don Diego wprawdzie bardziej wymachiwał szpadą, niż walczył, bardziej się rozpaczliwie zasłaniał, niż naprawdę bronił, ale Ignacio nie był w stanie go dosięgnąć. Więcej, gdyby nie wytężał całej swojej zręczności, nie udałoby się mu wyjść bez szwanku już z pierwszego ataku. Sztych szpady Diego prawie rozciął mu twarz. Kolejny atak, kolejne złożenie i znów szpada de la Vegi była niebezpiecznie blisko jego ciała.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 11

– Walcz, a nie zasłaniaj się, de la Vega – warknął, wściekły.

– Jak sobie życzysz, Ignacio.

Caballero zaatakował i de Soto, broniąc się przed kolejnymi, przerażająco szybkimi atakami, ze zgrozą zdał sobie sprawę z pułapki. Mógł ją dostrzec wcześniej, był wystarczająco dobrym szermierzem, by odróżnić rzeczywistą nieudolność od pozorowanej, ale nigdy wcześniej nie przyjrzał się uważniej młodemu de la Vedze. Tymczasem Diego umiał walczyć bardzo dobrze, wręcz mistrzowsko. Wyprowadzał atak za atakiem, każda zasłona czy zbicie przechodziły w finty, kontruderzenia czy pchnięcia, śmiałe i celne tak, że Ignacio raz i drugi zachwiał się w uniku.

Twarz de la Vegi wydawała się być skamieniała w jakiejś wewnętrznej furii. W kolejnym ataku podszedł tak blisko, że przez moment stykali się pierś w pierś. Alcalde musiał odskoczyć, by uniknąć ciosu lewą ręką, a kosz szpady Diego znalazł się prawie przy jego twarzy.

To już nie była technika klasycznego pojedynku. Taki sposób walki de Soto widział tylko raz w życiu. W Madrycie, na pokazie szermierczym sir Edmunda Kendalla. Stary mistrz rozbrajał wtedy kolejnych przeciwników ze zdumiewającą łatwością.

Kolejny atak, kolejne skrzyżowanie ostrzy. Diego tym razem przepuścił szpadę Ignacio po klindze, w bok, sprawiając, że de Soto stracił równowagę. Zdołał ją odzyskać i odwrócić się w samą porę, by zablokować pchnięcie wycelowane w ramię. Przez moment mierzyli się wzrokiem i to de Soto pierwszy zrobił krok w tył, zwiększając dystans.

Przez chwilę krążyli dookoła. Diego wciąż lodowato spokojny, Ignacio zdyszany i zdumiony zarazem. Nie mógł uwierzyć, że młody de la Vega jest zdolny do takiej walki. Z nagłym, skręcającym wnętrzności przerażeniem, de Soto uświadomił sobie, że się pomylił. Że dał się zwieść roztargnieniu, sennym uśmiechom, pozornej obojętności na sprawy inne niż nauka. Że zapomniał, iż Diego de la Vega był w Madrycie uczniem Kendalla.

Ta ostatnia myśl poprowadziła go do następnej. Szpada! Toledańska szpada Zorro! Teraz wiedział już, gdzie widział podobną.

Zorro, Diego de la Vega to Zorro! zrozumiał de Soto. Leniwy uczony to była maskarada, na którą wszyscy się nabierali. Prawdę mogła znać jedynie jego kobieta.

Ale teraz znał ją także on, Ignacio de Soto.

Zaatakował, bardziej swobodnie niż poprzednim razem, uśmiechając się triumfalnie.

– Zorro – szepnął prawie bezgłośnie, samym ruchem warg, by dać do zrozumienia przeciwnikowi, że jego walka jest już przegrana. Teraz, gdy poznał prawdę, nie będzie się już więcej narażał w pojedynku. Miał swego wroga na wyciągnięcie ręki, wystarczało mu tylko krzyknąć na żołnierzy, przerwać starcie, pochwycić Zorro… I będzie mógł w chwale powrócić do Madrytu. Tylko krzyknie…

Młody caballero odbił atak i ripostował. wyłapał jego szpadę w wysokim związaniu i otworzył usta, by krzyknąć na sierżanta. W tej samej chwili usłyszał zgrzyt metalu, kątem oka dostrzegł błysk słońca na ostrzu i nim pojął, co to oznacza, wszystko zakryła czerń.

Zgromadzeni wokół placu ludzie jęknęli ze zgrozy, gdy przy kolejnym ataku alcalde, sztych szpady don Diego, zamiast ześlizgnąć się nieszkodliwie gdzieś w powietrze, wbił się w oko jego przeciwnika. Pod ugięły się nogi. Przez moment klęczał, podtrzymywany ostrzem szpady, a gdy caballero cofnął rękę, padł twarzą w piasek.

Młody de la Vega przez moment wyglądał, jakby chciał odwrócić się i uciec od drgającego na ziemi ciała, ale zaraz się opanował.

– Jeśli jest jeszcze ktoś, kto ma coś do zarzucenia mojej żonie, służę swoją szpadą. Tu i teraz – oznajmił obcym, zimnym głosem i zasalutował zebranym. Jasną stal ostrza plamiła czerwień.

Nikt nie wystąpił. Diego otarł sztych o koszulę de Soto i odszedł z placu, wciąż sztywno i wysoko trzymając głowę. Victoria pobiegła zaraz za nim, objęła i dopiero wtedy wydawało się, że młody caballero wyrwał się z oszołomienia. Szpada upadła na piasek, a on kurczowo przygarnął do siebie żonę. Jego ojciec stanął zaraz obok, kładąc mu rękę na ramieniu i coś tłumacząc. Nikt nie słyszał, co don mówił, ale Diego pozwolił jemu i Victorii odprowadzić się do powozu. Niemy służący de la Vegów podniósł z ziemi porzuconą szpadę, by oddać ją don Estebanowi. Caballero przyjął ją drżącymi rękoma.

Ludzie podeszli do zwłok. Trochę po to, by się upewnić, że alcalde na pewno nie żyje, a trochę z ciekawości, by przyjrzeć się bliżej, jak zginął. Ktoś przykląkł i odwrócił zmarłego na plecy, odsłaniając wpatrzone martwo w niebo jedno oko i drugie zalepione mieszaniną krwi i piasku. Plama krwi była tak niewielka, że patrzącym trudno było uwierzyć, iż człowiek, który przez lata rządził pueblo, jest martwy. Rozchylone usta nadawały twarzy de Soto wyraz niezmiernego zdumienia, co wzbudziło falę szeptów wśród zebranych. Jasnym było, że tak jak wszyscy obecni na placu, alcalde nie spodziewał się takiego końca starcia.

Wstrząśnięty sierżant doszedł do siebie na tyle, by zarządzić zabranie ciała de Soto. Tymczasem powóz de la Vegów zatoczył łuk i ruszył do wyjazdu z pueblo, zostawiając za sobą tłum mieszkańców, obserwujących jak żołnierze podnoszą ciało dowódcy, by zabrać je do garnizonu.


KONIEC?


Od autora: Jak napisałam wcześniej, wszystkie decyzje mają swoje skutki. Zmiany, jakie przynoszą, nieraz sięgają dalej niż spodziewali się ci, którzy je podejmowali. Jakie zmiany nadejdą teraz? I co przyniosą Los Angeles? i Victorii?

Część druga już się pisze.

Series Navigation<< Konsekwencje, rozdział 11

Author

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *