Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 11

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Serdeczne dzięki za komentarze! Krótka chwila spokoju właśnie minęła i przed rodziną de la Vega nowe wyzwanie…

Rozdział 11. Powrót przyjaciół

Hacjenda de la Vegów położona była w pobliżu gościńca prowadzącego do Santa Barbara, toteż codziennością był w niej widok podróżnych. Don nawet polecał, by przy samej bramie stał przykryty gar z wodą i by zawsze ktoś obserwował gościniec. Z jednej strony obserwator miał napoić strudzonego wędrowca, a z drugiej miało to ustrzec domowników przed niezbyt przyjacielskimi wizytami.

Część drogi była widoczna także z ogrodu i siedzący tam mogli widzieć, kto nią podróżuje. trójka jeźdźców, jacy właśnie podążali w stronę Los Angeles, nie przyciągnęła uwagi Diego, jego ojciec natomiast wstał nagle i zaczął się przyglądać odległym sylwetkom z coraz większym napięciem.

– Ojcze?

– Podaj broń, Diego! – odezwał się nagle don ostrym, rozkazującym tonem.

Diego nie pytał, o co chodziło. Sam ton ojca wystarczał, by poderwać go z miejsca. Był już w połowie drogi do drzwi, gdy starszy de la Vega przemówił ponownie.

– Może być nienabita, szybko!

– Mamy się ukryć? – Victoria oderwała się od szycia.

– Nie, nie musicie… – odparł caballero z roztargnieniem. – Muszę tylko mieć muszkiet w ręku…

Jeźdźcy byli coraz bliżej. Teraz można już było dostrzec, że to trójka niemłodych mężczyzn, w zniszczonych ubraniach, wyraźnie znużona wędrówką. Jednak każdy z nich miał przy sobie nie tylko szpadę czy pałasz, ale też muszkiet i pistolety.

Don oczekiwał na nich przy bramie hacjendy. Spokojny, wyprostowany, stał z muszkietem u nogi. Diego stanął w progu domu, też z muszkietem w dłoni. Coś w zachowaniu ojca mówiło mu, że przybysze nie stanowią zagrożenia, ale wolał mieć pewność. Felipe przyczaił się w krzewach koło bramy, gotów, by wyskoczyć i zamknąć zasadzkę.

– A dokąd to was nosiło? – rzucił starszy caballero, gdy jeźdźcy byli już o kilka kroków od bramy.

– Los rzucał to tu, to tam – odparł jeden z przybyłych i uśmiechnął się szeroko. – A ty nas witasz, jak zwykle, z bronią w garści.

roześmiał się i przybyli zawtórowali mu śmiechem.

– I co, Alejandro? Zawsze gotowy do walki? Co byś zrobił przeciw nam trzem, skoro masz nienabitą broń? – wytknął drugi z przybyszy.

Don uniósł swój muszkiet i obejrzał krytycznie panewkę.

– Rzeczywiście, nienabita – przyznał.

– Za to ta jest nabita! – odezwał się Diego.

Przybysze przez moment zamarli, rozglądając się czujnie dookoła. Felipe wykorzystał tą chwilę i wyskoczył z krzaków, stając z bronią gotową do strzału ledwie o parę kroków od najbliższego z gości. Jednak ci, mimo buńczucznych słów, nie myśleli o walce. Przeciwnie, na widok dwóch skierowanych w siebie luf, zaczęli się śmiać.

– Przy kimś takim możesz sobie pozwolić na nienabity muszkiet, Alejandro – wykrztusił wreszcie mężczyzna.– Zawsze umiałeś dowodzić. Kim są ci bystrzy młodzieńcy?

Diego i Felipe ostrożnie opuścili broń, jeszcze niepewni, co może się wydarzyć, ale już przekonani, że nie ma zagrożenia.

– Mój syn, Diego – odparł don Alejandro.

Mężczyzna spojrzał czujnie, błyskawicznie oceniając i, o dziwo, uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Nieźle ci wyrósł – stwierdził z aprobatą. – A ten młodszy?

– Felipe, wychowanek.

– Też się dobrze zapowiada. – Przybysz rozejrzał się dookoła. – A kimże jest ta waleczna piękność z pistoletem w dłoni?

Don obejrzał się za siebie. W przejściu do ogrodu stała Victoria.

– Ach, zaniedbałem moje obowiązki gospodarza – zreflektował się. – Proszę, poznajcie. Oto doña Victoria de la Vega, moja synowa. Victorio, moja droga, poznaj kapitana Carlosa Fronterę. – Wskazał na mężczyznę. – On, a także sierżant Pablo Escobar i szeregowy Juan Traves służyli wraz ze mną w Piątym Kawaleryjskim.

– Poznać was to zaszczyt dla nas, doña. – Frontera postąpił krok do przodu i zerwał z głowy kapelusz w staroświeckim ukłonie. Escobar i Traves powtórzyli jego gest.

– Zaszczyt także dla mnie, señores. – Victoria, nieoczekiwanie zarumieniona, odpowiedziała dygnięciem.

Pistolet w dłoni przeszkadzał jej, więc uśmiechnęła się z wdzięcznością, gdy Felipe szybko go zabrał i wraz z muszkietami wniósł do wnętrza budynku.

– Alejandro, nasz przyjacielu i dowódco – oznajmił rozpromieniony Frontera. – Jesteś prawdziwym szczęściarzem.

X X X

Południowy posiłek w ogrodzie minął wśród nieustannych rozmów, które krążyły wokół wspomnień z dawnych lat. Tylko to, że przysłuchiwały się im Victoria i Mercedes, tonowało koszarowe anegdotki, ale i tak chwilami obie panie otwierały szeroko oczy, a Victoria z trudem tłumiła chichot. Z tego, co opowiadali goście, wynikało bowiem, że don za swych młodzieńczych lat cechował się takim samym przewrotnym poczuciem humoru i zamiłowaniem do teatralnych popisów, jakie teraz przejawiał Zorro. Widziała, że Diego też musiał dostrzec to podobieństwo, bo chwilami spoglądał na swego ojca i jego dawnych przyjaciół z jawnym niedowierzaniem. A Felipe, bezpiecznie skryty za plecami señory Mercedes, co rusz szczerzył zęby w rozbawionym uśmiechu.

Wreszcie Maria sprzątnęła ostatnie talerze. Don oparł się wygodnie o fotel i westchnął.

– Nie spodziewam się, byście mieli paszporty podróżne ze sobą?

– Masz na myśli ten wymóg listów polecających od alcalde? Słyszeliśmy o tym w Santa Barbara i zaopatrzyliśmy się w taki dokument.

– Dobrze, ale to i tak nie zmienia faktu, że musimy pojechać do Los Angeles zameldować się u alcalde – westchnął Alejandro. – Diego, czy nie potrzebowałeś czegoś z biura?

– Jest parę drobiazgów, o które chciałem zapytać padre Beniteza – stwierdził Diego po chwili namysłu.

Victoria spojrzała czujnie na męża, potem na teścia.

– W takim razie dasz ode mnie karteczkę señorze Antonii – oświadczyła. – Nie czuję się dziś na siłach, by jechać do pueblo.

Kiedy zabudowania hacjendy skryły się za zakrętem drogi, don bez słowa skierował swojego wierzchowca w stronę kępy drzew.

– Z koni! – zakomenderował, zeskakując z siodła.

Goście usłuchali bez wahania. Diego zeskoczył także i przejął od ojca wodze klaczy.

– A więc? – spytał don Alejandro. – Gdzie jest Cordoba?

Przez moment wyraz zdumienia na twarzach mężczyzn był wręcz komiczny, ale zaraz spoważnieli. Diego natomiast spojrzał na ojca uważnie, wyczuwając jego niepokój.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 29

– Skąd?… – zająknął się Traves i urwał.

– Kiedy ostatnio pisałeś do mnie list, Carlos – powiedział don Alejandro – chwaliłeś się narodzinami trzeciej wnuczki. – Frontera uśmiechnął się mimowolnie. – O tobie, Pablo, słyszałem, że ułożyłeś sobie życie na południu. – Escobar pokiwał głową. – A ty, Juan, wprawdzie zniknąłeś lata temu, ale też miałeś, o ile pamiętam, bardzo pokojowe plany. Gdybyście chcieli mnie odwiedzić i powspominać stare dzieje, przyjechalibyście wygodnie dyliżansem, jak przystało na dawnych wojskowych i szanowanych obywateli. Nawet pamiętając o tym, że znów mamy rewolucję za progiem. Ale nie, wy zjawiacie się zakurzeni, zdrożeni i uzbrojeni po zęby. Na milę widać, że coś was gryzie i że coś goni. A znam tylko jeden powód, dla którego warto rzucić dom, rodzinę i znów nadstawiać głowę. A więc?

– Cordoba jest pod Los Angeles – odpowiedział Frontera. – W miejscu zwanym Canyon de las Piedras.

– To moja robota… – włączył się Traves. – Gryzło mnie tamto, ciągle. Nie dało się siedzieć w domu, don Alejandro, cały czas to do mnie wracało. Co z tego, że się na gospodarstwie po łokcie urobiłem, gdy jednej spokojnej nocy nie miałem? Co oczy zamknąłem, to widziałem tamtą bitwę. Żona spać nie mogła, dzieciaki budziłem… Aż sobie powiedziałem, że ruszę w świat, to może wtedy mi sumienie odpuści. I to, że się nie poznałem na tym kundlu, i to, że gdybym tamtego dnia się szybciej ruszał…

– Daj spokój, Juan – burknął Pablo. – Drań i nas skołował. A w środku bitwy nikt by nie dał rady, tam trza było cudu. Mów lepiej, jak żeś go wytropił.

– Ano trza cudu… – westchnął Juan. – Może i taki cud się zdarzył, bo się szczerze do świętego Piotra modliłem, by tego Judasza mi wskazał. Przyszło mi do głowy, że taki szczur jak Cordoba to raczej spokoju nie zazna, nie siedzi gdzieś na roli czy w sklepie. Że go ciągle ta parszywa natura gna, gdzie większy rejwach. Natułałem się sporo, przyznaję, ale w samej Europie długo nie szukałem. Cordoba ma już widać taką judaszowską naturę, bo w Andaluzji druhów wystawił Francuzom. Zgarnął ponoć złoto, ale i ziemia mu się pod nogami zapaliła, bo się pogłoski rozeszły szeroko. To już wiedziałem, że go w Starym Świecie nie znajdę. Żona kawał pola sprzedała, grosz mi dała, z domu pogoniła i kazała wracać, jak mi przejdzie. Albo jak dorwę Judasza.

– Ja też dałem Juanowi pieniądze na podróż – włączył się Pablo. – Was, don Alejandro, nie chcieliśmy powiadamiać. Nowy Świat jest wielki, niespokojny, po co rozgrzebywać stare rany… Juan szukał, ja czekałem na wieści. Wreszcie napisał do mnie, że jest blisko. To i zawiadomiłem kapitana, i pojechaliśmy…

– Tropiliśmy go już razem przez siedem miesięcy. Cuernavaca, Taxco, Juarez… Wreszcie w San Diego jeden taki wygadał się, że gdzieś pod Los Angeles siedzi banda desperados dowodzona przez Cordobę – zakończył Frontera. – Wspominał o tym kanionie, więc…

– Nie napomykali nic o rewolucji? – spytał don Alejandro.

– Może i mówili. Teraz co bandyta, to się mieni rewolucjonistą – wzruszył ramionami Carlos. – A czemu pytasz?

– Bo będziemy potrzebowali wsparcia.

X X X

Niestety, de Soto brutalnie rozwiał nadzieje don Alejandro.

– Rewolucjoniści?

– Owszem. Pewnie kolejni od Correny.

– Co o nich wiecie?

– To grupa pięciu, może sześciu ludzi, dowodzi nimi niejaki Cordoba… – zaczął Frontera.

– Dezerter i morderca – dorzucił Escobar.

De Soto z namysłem poskrobał się po brodzie.

– Można wiedzieć, kogo zamordował? – spytał.

– Kapitana Alfonso de la Vegę – odparł sucho don Alejandro. – I nie, to nie jest przypadek, że nosił on takie samo nazwisko.

– Zdezerterował w bitwie pod Cuernavaca – włączył się Escobar. – Strzelił swemu dowódcy w plecy…

Alcalde z westchnieniem rozparł się w fotelu.

Don Alejandro… – zaczął, a Diego skrzywił się słysząc ton de Soto. Wiedział już, że alcalde zamierza odmówić im pomocy. – I wy, panowie. Rozumiem, że ścigacie kogoś za zbrodnię sprzed trzydziestu lat. Nie dziwię wam się. Sam jestem żołnierzem i wiem, że nie ma gorszego występku niż ucieczka z pola bitwy i zdradzieckie morderstwo. Jednak nie mamy pewności, że ten Cordoba i jego ludzie, jeśli jakichkolwiek ma przy sobie, jeszcze się ukrywają tam, gdzie mówicie. Więcej, są daleko od Los Angeles. Dość daleko, bym nie mógł posłać tam patrolu. – Uniósł dłoń, ucinając ewentualne protesty. – Tak, don Alejandro, wiem, że to bardzo krótkowzroczne posunięcie z mojej strony. Jestem jednak odpowiedzialny za całe i muszę dbać, by miało wystarczającą ochronę. Nie mogę odesłać grupy żołnierzy, która w tym czasie może być niezbędna tutaj. Stawka jest zbyt wysoka.

Widać było, że przynajmniej Frontera miał ochotę odpowiedzieć w tej sytuacji coś bardzo nieprzyjemnego, ale wystarczył jeden gest don i de la Vegowie wraz ze swymi gośćmi opuścili gabinet alcalde. Dopiero na werandzie gospody, przy dobrym winie, mężczyźni dali upust swemu zdenerwowaniu.

– Tchórz! – Traves splunął w piasek. – Jakim prawem on nosi mundur, skoro tak tchórzy!

– Jakim prawem go zrobili alcalde?!

– Czy on nie rozumie, że w tej sytuacji trzeba działać? Woli siedzieć tu i czekać, aż się jacyś bandyci sami dadzą złapać?

– Alejandro? Czy coś da się zrobić? – spytał wreszcie Frontera.

– Z alcalde? Już nic – odparł don Alejandro. – Ciężko go nakłonić do zmiany zdania, a jeśli idzie o żołnierzy i bezpieczeństwo, to jest uparty jak muł. Niestety, panowie. Jesteśmy zdani na siebie.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, wreszcie Traves odchrząknął.

– Właściwie… – powiedział. – Właściwie to tak będzie sprawiedliwie. To naszego kapitana zamordował ten kundel i to my powinniśmy go osądzić. Nic temu fircykowi do żołnierskich spraw i żołnierskiej powinności.

– Dobra, ale Cordoba ma bandę… – zauważył Escobar.

– No i co z tego? Boicie się?

– Cordoby? Nie. Ale tego, że drań nam umknie, to i owszem, Juan. Musimy go tym razem dostać, dość już nas kiwał.

– Będzie trudno, ale damy radę, prawda, Alejandro? W pięciu…

– W czterech – odparł de la Vega.

– W czterech? Alejandro…

– Mój syn z nami nie jedzie, Carlos. – W głosie starszego caballero była żelazna determinacja.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 12

– Ale… – Carlos Frontera spoglądał zaskoczony to na don Alejandro, to na milczącego Diego.

– Cordoba już zabił jednego de la Vegę. To o jednego za dużo. – Don położył rękę na ramieniu syna. – Diego ma wielkie serce, ale znacznie gorzej radzi sobie z bronią.

– Ojcze…

Canyon de las Piedras to nie Los Angeles, a Cordoba to nie Saragosa, synu. Mogłeś zagadać tych desperados tak, że się poddali, ale nie dasz sobie rady, gdyby trzeba było strzelać do żywego człowieka. To nie twoje brzemię, Diego. Poza tym – zwrócił się do pozostałych – spodziewam się wnuka. Miejsce mojego syna jest teraz przy żonie, nie na polu bitwy.

Twarze mężczyzn rozjaśniły się nieoczekiwanymi uśmiechami.

– Wnuk? Nowy de la Vega? Jego zdrowie! – Unieśli kubki.

X X X

O dziwo, na wiadomość, że don wyruszy w pościg za mordercą brata, najgorzej zareagowała Mercedes. Bliska łez zaczęła błagać starszego caballero, by zrezygnował i nie narażał się. By ją uspokoić, de la Vega zorganizował na jednym z podwórców hacjendy mały pokaz umiejętności swoich przyjaciół.

– Carlos Frontera jest najsilniejszym człowiekiem, jakiego znam – mówił uspokajająco, kiedy kapitan mocował się z Diego na rękę.

Rzeczywiście, zapasy wyglądały imponująco. Przez chwilę wydawało się, że to młody de la Vega wygra, ale Frontera, poczerwieniały z wysiłku, z zaciśniętymi szczękami napierał wytrwale na rękę Diego, przesuwając ją cal po calu, aż wreszcie uderzyła z trzaskiem w blat stołu.

– Widzicie, ? Jeszcze nie osłabłem na tyle, by pokonał mnie młodzik – oznajmił chełpliwie.

Mercedes pokręciła z niedowierzaniem głową.

– Wybaczcie, señor, że wątpiłam – powiedziała po chwili.

– Wygląd może być mylący – odparł Carlos z uśmiechem. – Twój też, chłopcze. Masz jednak nieco krzepy w ręku, choć na to nie wyglądasz. Układasz może konie? Twój ojciec był kiedyś najlepszym jeźdźcem w Hiszpanii…

– Trochę… Chyba jak każdy tutaj.

– Diego ma w głowie żonę, badania naukowe i malowanie – wtrącił sucho don Alejandro. – Niekoniecznie w tej kolejności.

– Ojcze! – oburzył się Diego.

Mercedes odchrząknęła, zwracając na siebie uwagę.

Señor Frontera, jesteście rzeczywiście bardzo silnym człowiekiem. Ale ten bandyta…

– Chodzi ci o to, że może być uzbrojony? – spytał don ze śmiechem. – Na taką okazję moi przyjaciele mają inne sztuczki. Spójrz, Pablo jest jednym najlepszych nożowników, jacy chodzą po świecie.

Pablo skłonił się teatralnie, wyciągnął cały pęk niewielkich nożyków i zaczął rzucać nimi w kawałek słomianej maty. Ostrza wbijały się w plecionkę, to wyżej, to niżej. Jedno przeleciało znacznie wyżej i wbiło się w słup, dwa inne uderzyły nie sztychem, a rękojeścią i odpadły na ziemię, ale i tak Mercedes sprawiała wrażenie zafascynowanej, może pełną skupienia, zaciętą miną sierżanta Escobara.

Gdy skończył, don odprowadził Mercedes do drzwi domu, a Felipe ustawił pod słomianką spory gliniany garnek.

– Juan ma oko niczym orzeł – odezwał się de la Vega. – Lepiej będzie, jeśli zatkasz sobie uszy, Mercedes, bo będzie teraz strzelał.

Huknął strzał i drzazgi sypnęły się ze słupa nad garnkiem. Juan bez słowa sięgnął po drugi muszkiet. Znów padł strzał i tym razem dookoła roztrysnęły się gliniane skorupy.

Mercedes potrząsnęła głową, na poły ogłuszona przez hałas.

– Wybacz mi, Alejandro, wybaczcie, señores, ale nie mogę… nie potrafię… – wyjąkała i uciekła.

– Chyba wpadłeś jej w oko, Alejandro – mruknął Frontera, kiedy za kobietą zatrzasnęły się drzwi.

– Może… – Starszy de la Vega nie rozwijał tego tematu. – Ale nie to jest teraz ważne.

Rozejrzał się po dziedzińcu i spostrzegł Diego stojącego w cieniu wejścia.

– I co, Diego? Ty też masz wątpliwości?

– Wiesz, że tak, ojcze – odparł młody de la Vega spokojnie.

– Chłopak ma rację, Alejandro – mruknął Frontera. – Zrobiliśmy ten mały pokaz, ale… Mam wrażenie, że czas nie był dla nas łaskawy. Pozwoliłeś mi wygrać, co?

– Pozwoliłem – przyznał Diego. – Zrobiłem błąd?

– Raczej nie, skoro uspokoiliśmy tym señorę. Ale…

– Nie zgrzybieliśmy aż tak bardzo! – zaprotestował Pablo.

– To jednak prawie trzydzieści lat.

– Tego się nie zapomina. Może i nie trafię w słomiankę tak łatwo jak za dawnych czasów, ale nie łudź się, chłopcze. Niejeden młody nie dałby mi rady!

– Nic nie powiedziałem! – Diego obronnie uniósł ręce.

– To dobrze. Alejandro…

– Pora spać, panowie. Ruszamy o świcie – odezwał się caballero. – Do kanionu jest parę godzin szybkiej jazdy.

X X X

Była już głęboka noc, gdy Diego wszedł do gabinetu swego ojca. Don siedział przy biurku, zajęty czyszczeniem pistoletów.

– Też uważasz, że to głupi pomysł? – spytał, gdy syn podszedł bliżej.

– Ty to powiedziałeś, ojcze. Różnica sił będzie na waszą niekorzyść. Cordoba może też ma za sobą trzydzieści lat tułaczki, ale ma pewnie młodszych ludzi przy sobie.

– Wiem. Ale nie tylko to się będzie liczyć.

– Wiesz, że Canyon de las Piedras to naturalna forteca?

– To też wiem.

– I że ciężko jest się tam ukryć, kiedy się skradasz? Teraz, po pożarze, nie ma tam nawet krzewinki.

– Wiem. To niczego nie zmieni, że mi to przypominasz.

– Gdybyś odłożył to o jeden dzień…

– Nie. Nie możemy ryzykować, że znów nam ucieknie. – W głosie starszego mężczyzny była żelazna determinacja.

Diego potrząsnął głową i już bez słowa sięgnął po leżący na biurku niewielki portrecik. Szkic przedstawiał młodego mężczyznę. Rysownik skupił się na twarzy, tylko kilkoma kreskami zaznaczył, że był on ubrany w mundur.

– To… stryj? – zapytał.

– Tak.

– Nie wiedziałem, że masz jego portret.

– Zrobiliśmy je sobie pod koniec pierwszego roku, jak dostaliśmy różne dowództwa. On miał mój, ja jego. Taka braterska pamiątka.

– Nie wiedziałem o tym…

– Nie chciałem o nim mówić… – westchnął don Alejandro. – Nie potrafiłem. Wiesz, to jest… Był i nie ma. Byliśmy razem przez tyle lat i nagle… – Starszy caballero odłożył pistolet na biurko, niemal na oślep, patrząc gdzieś przed siebie nieobecnym wzrokiem. – Nie – powiedział po chwili. – Ty nie możesz tego wiedzieć. Nie doświadczyłeś tego. To było gorsze nawet od śmierci twojej matki. A to, że go nie ochroniłem… Że wtedy nie mogłem… – Wyprostował się i spojrzał na syna. – Nie poczekamy tego dnia. Jutro to musi się skończyć.

READ  Legenda i człowiek Cz VII Gra pozorów, rozdział 5

– Dobrze.

Don drgnął. To odpowiedział swemu ojcu, nie Diego.

– Ty chcesz…

– Sam powiedziałeś, że zginął już jeden de la Vega. Nie chcę ryzykować.

– Ja też.

– Ojcze… Jesteś za dobrym dowódcą, by się oszukiwać.

Don westchnął głęboko.

– A ty to wykorzystujesz.

– Widziałem przecież ten mały pokaz dla Mercedes.

– No tak… – Uśmiech don był odrobinę bezradny. – Ale to jest moja, nie, nasza sprawa!

– Wiem. Będę starał się być z boku i wam nie przeszkadzać. – odpowiedział ojcu łobuzerskim uśmiechem, nim dorzucił. – Za bardzo.

X X X

Ignacio de Soto nie miał kłopotów ze snem i choć już trochę czasu minęło, od kiedy nocował w polu, w oczekiwaniu na bitwę, wciąż sypiał dosyć czujnie. Toteż teraz, choć niebo dopiero jaśniało na wschodzie, a w pokoju panowały ciemności, ocknął się nagle, przekonany, że nie jest sam w pomieszczeniu. I miał rację. Słabo widział w panującym mroku, ale zdołał dostrzec ciemną sylwetkę koło swego łoża.

Zabójca? De Soto opanował przestrach całą siłą woli i analizował gorączkowo. Nie, gdyby to był morderca, nie siedziałby i nie czekał. A może… Jeśli jednak on nie widział wyraźnie nocnego gościa, to i przybysz, kimkolwiek by nie był, nie mógł go wyraźnie zobaczyć. Zatem alcalde powoli, ostrożnie, by nie zdradzić się szelestem pościeli i starając się oddychać głęboko i równomiernie, jakby nadal był uśpiony, wsunął rękę pod poduszkę, gdzie ukrywał pistolet. Strzeli przez kołdrę, już pal licho pokrycie, ale gość nie może się zorientować. Po omacku spróbował obrócić broń tak, by celowała w sylwetkę…

Dłoń, jaka nagle zacisnęła mu się na nadgarstku, miała siłę imadła.

– Głupi pomysł, alcalde – usłyszał nad sobą. – Ale czego się po was spodziewać…

Rozbawiony ton głosu i charakterystyczne stłumienie zdradziły de Soto, kto go odwiedził.

– Zorro! Ty…

De Soto urwał, bo dłoń w rękawicy dotknęła jego ust. Nie brutalnie, ale gest był jednoznaczny. Alcalde miał zachowywać się cicho. Muśnięcie stali na policzku sugerowało, jaka może być kara za zlekceważenie tego sygnału.

– Brawa za rozpoznanie! – wyraźnie bawił się całą sytuacją.

– Czego chcesz?

– Porozmawiać.

– Nie mamy o czym rozmawiać!

– Nie? A co powiecie o tym, po co porzuciliście wasz piękny Madryt i przyjechaliście do Kalifornii? – zakpił banita.

– To nie jest twoja sprawa!

– Doprawdy? Obiecaliście mi konopny naszyjnik, więc to chyba jest jak najbardziej moja sprawa. Ale, ale… Podobno macie łapać rewolucjonistów?

– I co z tego?

– Nie przykładacie się do zadania…

– Jak to?

– Nie mieliście ostatnio wizyty?

– A co tobie do tego?! Od kiedy to banitę obchodzą… – De Soto znów zamilkł, bo Zorro po raz drugi dotknął jego ust, tym razem tylko palcem, w przypomnieniu, że mają mówić cicho.

– Wczoraj w gospodzie paru waszych gości dość głośno narzekało, że nie pozwoliliście żołnierzom jechać po niejakiego Cordobę, dezertera, zdrajcę i zabójcę. Podobno przystał do Correny i się kryje gdzieś na południu. Chcieli waszej pomocy, a wy im odmówiliście. Więc przyszedłem zapytać, czy tylko z rewolucjonistami dajecie sobie spokój, czy ja też nie będę już musiał oglądać się przez ramię? No, alcalde?

De Soto odetchnął głęboko, usiłując opanować gniew. Nie bardzo mu się to udało.

– Idź sam łapać tego Cordobę, obrońco pueblo! – warknął.

– O, to wasze polecenie, alcalde? – zakpił Zorro. – Co to się dzieje, że alcalde prosi banitę o pomoc?

– Ty…

Zorro zaśmiał się cichutko w ciemności.

– Nie ominę takiej okazji, na pewno. A jak już młody de la Vega opisze to w swojej gazetce, zachowam sobie jedną na pamiątkę. Może nawet wyślę gubernatorowi…

Alcalde poczuł nagły chłód, który nie miał nic wspólnego z ostrzem noża przy szyi, chłodem nocy czy brakiem odzieży pod okryciem. Diego de la Vega z całą pewnością opisze polowanie na Cordobę, w końcu bierze w tym udział jego ojciec. A Zorro był, tego de Soto był już całkowicie pewien, zdolny przesłać taki artykuł do Monterey. Jakie to mogło mieć skutki w czasie, kiedy tropiono rewolucję pod każdym kamieniem, wolał nie myśleć.

Zorro nie czekał, aż de Soto wykrztusi jakąś odpowiedź. Alcalde poczuł nagle, że dłoń w rękawicy obejmuje jego szczękę.

– Wcześnie jeszcze – usłyszał. – Pośpijcie, alcalde.

I ciemność nagle zgęstniała.

CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 10Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 12 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya