Legenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 1

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World Zorro 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
To, co było kiedyś, zapomniane czy pamiętane, czasem może zmienić to, co będzie. Ósma część opowieści o Zorro i Victorii.
Postacie/Characters
, Alejandro de la Vega, Escalante, , Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Uświadomiono mnie, że minął już rok od czasu, gdy zaczęłam zamieszczać poprzednią opowieść o Zorro i Victorii. Cóż, życie płata niespodzianki, a jego zawirowania nie zawsze sprzyjają wenie. Jednak historia toczy się dalej i przyszła pora, by znów ją opowiadać…

Podziękowania dla Arianki i Amigi, która mnie poganiała, by dalej publikować.

Echa przeszłości

Rozdział 1. Dawna znajoma

– Alarm! Alarm!

Dzwon zabrzmiał w garnizonie . Ze swego miejsca na werandzie de la Vega mogła obserwować, jak sierżant Mendoza i jego podwładni pospiesznie ustawiają się w szeregu. Kapral Rojas i szeregowy Navarra także porzucili talerze z posiłkiem i gnali co tchu przez plac, by dołączyć do kolegów. Miała nadzieję, że uda im się dotrzeć tam w miarę szybko, bo od czasu, jaki zajmowało żołnierzom zajęcie miejsc w szyku, zależało, czy resztę dnia spędzą na musztrze, czy też poprzestanie na kąśliwych uwagach i naganie.

Po tym, jak Zorro złożył mu nocną wizytę, rozzłoszczony upokorzeniem Ignacio de Soto dokładał starań, by pochwycić banitę i w chwale pogromcy wrócić do Madrytu. Na rozkaz żołnierze przez tydzień przemierzali okolicę, zaglądając do każdego kanionu, opuszczonego gospodarstwa, szałasu czy zrujnowanej kopalni. Bezskutecznie. Nie odnaleźli nawet skrawka czarnego jedwabiu. Także w tym szałasie, gdzie przez kilka godzin ukrywał się Mendoza, nie było śladów, żeby Zorro zatrzymywał się tam na dłużej. Wyglądało na to, że zamaskowany jeździec, swoim zwyczajem, skrył się w lisiej nomen omen norze.

Raporty z tych patroli były składane w zaciszu jego gabinetu, ale żołnierze nie byliby żołnierzami, gdyby nie narzekali przy kubku wina w gospodzie. Porównywali też, głównie weterani, którzy przybyli do Los Angeles za czasów Luisa Ramone, tamte patrole z obecnymi, zgodnie dochodząc do wniosku, że tak jak wówczas tylko kurzą sobie mundury i męczą konie, a Zorro nie dało się odnaleźć wtedy i nie da się teraz.

Chyba właśnie te narzekania spowodowały, że de Soto, mimo że wziął sobie do serca porażkę w pierwszym i, jak do tej pory, jedynym starciu z Zorro, już po tygodniu zrezygnował z tak intensywnych poszukiwań. W miejsce uciążliwych patroli, , jako wytrawny strateg, skupił się nad tym, by podnieść bojową wartość swoich ludzi, głównie przez codzienne, niespodziewane alarmy. Ogłaszano je dzwonieniem o każdej porze dnia i nocy. Dla mieszkańców pueblo publiczną tajemnicą było, że w roli sygnałówki używany był jeden ze starych kotłów z garnizonowej kuchni. Uderzany drewnianą pałką odpowiadał pięknym, metalicznym pogłosem, śmiało konkurującym z kościelnym dzwonem. Zadaniem żołnierzy było pojawić się na ten sygnał przy bramie, w pełnej gotowości bojowej. Opieszałość, rzeczywista czy wyimaginowana, była karana dodatkowymi godzinami musztry, zadaniami lub przynajmniej publiczną naganą.

Tak było i tym razem. Ledwie stanęli w szeregu, gdy Ignacio de Soto wyszedł ze swego gabinetu i zaczął przegląd oddziału. Jego gesty były wystarczająco wymowne, by ktoś będący z drugiej strony placu mógł odgadnąć, o czym mówi. Pogardliwe szturchnięcia, pokazywanie niezapiętych guzików czy niedoczyszczonych klamer, wytknięcia niewłaściwie trzymanej broni… De Soto potrafił besztać równie dobrze, co niejeden kapral, a w oddziale zawsze znalazł żołnierza, który nie odpowiadał jego standardom wyglądu i zdyscyplinowania.

obserwowała to widowisko ze swojego miejsca na werandzie, czując niemiły ucisk w żołądku. Bała się. Wysłuchiwała już kilka razy pocieszania i tłumaczeń señory Rosity, że jest rzeczą najzwyklejszą pod słońcem, by kobieta w odmiennym stanie doświadczała wahań nastroju i nawiedzały ją chwile zwątpienia i obaw przed przyszłością, ale strach pozostawał i to nie przed tym, czym martwią się zwykle kobiety w ciąży. Nie mogła powiedzieć akuszerce, że jej lęk ma inne, całkiem realne podstawy. Że tak naprawdę martwi ją nie to, czy zdoła urodzić swoje dziecko, lecz znacznie bardziej boi się, czy to dziecko będzie jeszcze miało ojca. A nawet, czy będzie miało i matkę. Ponure ostrzeżenie Diego, że jeśli Zorro zostanie schwytany, to zginie z całą rodziną, utkwiło w pamięci Victorii. Bez trudu mogła wyobrazić sobie, że oczekuje narodzin swego dziecka samotna i owdowiała, uwięziona w celi i świadoma, że gdy tylko zdoła się podnieść po rozwiązaniu, podąży za swymi bliskimi na szubienicę. Te sny na jawie były tak realne, że doña de la Vega już nieraz, w najgłębszym sekrecie przed mężem, zmoczyła łzami poduszkę.

Być może jej złe samopoczucie i lęki były tak silne, ponieważ ostrzeżenia akuszerki co do możliwych dolegliwości ciała sprawdziły się, i to bardziej, niż można się było spodziewać. Początkowo słabe mdłości czy napady znużenia szybko się nasiliły i doña de la Vega musiała szerokim łukiem omijać swoją kuchnię, bo zapachy sosów, zup czy potrawek zmuszały ją do natychmiastowej wizyty w zakątku za stajniami. Gwałtowne reakcje w połączeniu z bezsennymi nocami i ciągłym lękiem sprawiły, że wyraźnie zmizerniała, co w nieprzyjemny sposób przypomniało jej dawne zatrucie. Osłabiona była już tak, że zaczęło to zagrażać dziecku i zaniepokojona akuszerka wprost zakazała jej odwiedzania kuchni, zmuszając doñę de la Vega do kilku dni całkowitego wypoczynku. Rositę wspierał w tym przestraszony Diego, który najchętniej zabroniłby żonie wstawania z łóżka.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 7

To ostatnie ograniczenie spotkało się ze stanowczym protestem Victorii. Złe samopoczucie i zdrowie były jedną sprawą, a jej niepokój i niechęć do pozostawania w izolacji drugą. Cisza i spokój hacjendy nie pomagały, a wręcz doprowadzały do szału. Gdy siedziała na patio, z haftem czy szyciem w dłoniach, nie było niczego, co mogło powstrzymać jej myśli od podążania niebezpiecznymi ścieżkami i zdarzało się, że Diego, wracając z wizyty w biurze „Guardiana”, zastawał swoją żonę we łzach, bladą i przerażoną, a zarazem rozzłoszczoną. Doszło do kilku dosyć głośnych dyskusji, po których señora Rosita uległa i złagodziła swoje zakazy. Zgodziła się na wizyty Victorii w gospodzie, ale pod warunkiem, że nie będą one trwały zbyt długo i że doña de la Vega będzie zajmować się podczas nich wyłącznie sprawdzaniem ksiąg i rozliczeniami z dostawcami. podporządkowała się temu posłusznie, pocieszając się, że przynajmniej tym razem może czuć smak tego, co zjada, i póki trzyma się z daleka od garnków i kuchennych zapachów, może jeść do syta. No i mieszkańcy pueblo nie patrzyli na nią z potępieniem, ale z sympatią. Już niejedna doña czy wieśniaczka gratulowała jej szczęśliwego obrotu losu i dzieliła się praktycznymi poradami.

Teraz też siedziała w cieniu na werandzie, przyglądając się, jak beszta kolejnych żołnierzy. Ale choć współczuła Mendozie i jego kolegom, nie mogła nie zauważyć, że byli gotowi do walki szybciej niż kiedyś, co źle wróżyło Zorro, gdyby zdecydował się znów zajrzeć do Los Angeles. Pospiesznie zajęła się przeliczaniem zapisków señory Antonii, w obawie, że jeśli zacznie myśleć o tym, jak może się dla jej męża skończyć taka awantura, jeszcze raz pochoruje się ze strachu i tłumionego płaczu.

Wyglądało jednak na to, że tego dnia de Soto był w dobrym nastroju, albo też coś zaprzątało jego uwagę, bo zwyczajowy przegląd po alarmie był krótki i żołnierze mogli rozejść się do swoich zajęć. Kapral Rojas wrócił na werandę i z westchnieniem zajął się z powrotem swoim talerzem. Widać było, że przymusowa przerwa w posiłku nie przypadła mu do gustu. Podobne miny mieli jego koledzy. Kazanie , choć krótkie, chyba nie oznaczało niczego dobrego w garnizonowym życiu. W bramie pueblo pokazał się już kłębek kurzu, zapowiadając, że dyliżans z San Diego tego dnia zdąży dojechać jeszcze przed sjestą. Spocone, zakurzone konie zatrzymały się wreszcie przed gospodą, a kilkoro podróżnych bez entuzjazmu rozglądało się po placu.

Jednak ledwie woźnica oznajmił postój, jeden z przybyłych wyskoczył pospiesznie, donośnym głosem zażądał wypakowania bagaży, a sam wbiegł prawie na werandę gospody. usłyszała, jak przyjezdny domaga się wina. Nie ruszyła się z miejsca. Marisa miała dziś obsługiwać gości przy barze i doskonale sobie radziła z tym zadaniem. Już było słychać, jak stuka dzbankiem o kubek.

Pozostali goście również, po chwili niepewności, skierowali się do wnętrza gospody. Poruszali się powoli, wyraźnie zmęczeni. Jeden z woźniców zabrał się za ściąganie kufrów z dachu dyliżansu, a jego kolega wyciągnął spod kozła torbę pocztową i czekał, aż sierżant Mendoza podejdzie ją odebrać.

Sierżant zjawił się nie tylko po to. Niósł ze sobą opasły zeszyt w zniszczonych, wymiętych okładkach i rysik. ściągnęła brwi. Ostatni raz ten zeszyt widziała ponad rok temu, kiedy jeszcze Mendoza ściągał od podróżnych podatek. To, że przyniósł go teraz, mogło świadczyć, że ponownie dostał od polecenie zebrania tej opłaty.

Nie pomyliła się. Mendoza odebrał listy i w towarzystwie Gomeza ruszył do gospody. Za moment usłyszała pierwsze oburzone krzyki, gdy podróżny, ten sam, któremu tak się spieszyło do kubka wina, głośno zaprotestował przeciwko płaceniu. Sierżant tłumaczył spokojnie, że ta opłata jest przeznaczona na poprawienie stanu drogi, ale mężczyzna protestował coraz bardziej gwałtownie, aż Mendoza, mimo swej cierpliwości, miał już dość i Gomez poprowadził awanturującego się przybysza wprost do bramy garnizonu. Nie doszli nawet do połowy drogi, gdy podróżny zmienił zdanie, ale szeregowiec, zgodnie z poleceniem, poprowadził go dalej, do gabinetu . zastanowiła się, czy de Soto poprzestanie tylko na grzywnie, czy też zdecyduje się zamknąć przybysza w areszcie. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę, to mimo tych kilku miesięcy nikt nie poznał na tyle dobrze, by móc orzec, jaki będzie wyrok.

Na pozostałych podróżnych wyprowadzenie awanturnika podziałało jak kubeł zimnej wody. Mendoza zebrał pozostałe opłaty i wyszedł, a cisza w gospodzie panowała jeszcze przez dłuższą chwilę, nim goście znów zaczęli rozmawiać, ściszonymi głosami i nieco niepewnie.

Troje z nich wyszło wreszcie na werandę. Starsza kobieta w skromnej, ale z dobrego materiału sukni, i dwaj mężczyźni. O ile kobieta przeszła zaraz dalej i usiadła przy jednym ze stolików, to oni stanęli przy drzwiach i zaczęli rozglądać się po placu. Nie sprawiali wrażenia zachwyconych tym, co widzieli, ale to zignorowała. Ich ubrania świadczyły, że mają za sobą długą drogę, może nawet z Meksyku, więc mogli być znudzeni malutkim pueblo gdzieś daleko w Kalifornii. Ona miała do uzupełnienia jeszcze kilka rachunków, zanim będzie mogła wracać do hacjendy.

READ  Legenda i człowiek Cz V: Doskonały plan, rozdział 5

Pilar była bardzo sumienna w notowaniu, co zostało zużyte w kuchni, a co w barze, ale miała równie nieporadne pismo, jak sierżant Mendoza. Notatki rysikiem na tabliczkach były więc trudne do odczytania i musiała poświęcić im całą uwagę. Dlatego też z opóźnieniem zdała sobie sprawę, że rozmowa przybyszy dotyczy jej osoby.

– Umie pisać – mówił półgłosem jeden z nich. – Nie sądziłem, że w tych misyjnych szkółkach Indianki też uczą się pisać.

– Ciebie dziwi, że kobieta w ogóle otwiera usta – zaśmiał się drugi cicho.

– Wiesz, że wolę, by robiła to tylko w jednym celu. A ta wygląda mi na taką, co potrafi…

zacisnęła usta i rozejrzała się dyskretnie. Znała takie uwagi i wiedziała, że za chwilę może spodziewać się bezpośredniego ataku. Zdała sobie sprawę, że nierozważnie usiadła w miejscu, gdzie barierka werandy unieruchamiała ją za stołem. Tu było najchłodniej i nie przeszkadzała innym gościom we wchodzeniu do gospody, ale jakakolwiek próba bezpośredniej obrony była poważnie ograniczona. W dodatku nie miała pod ręką niczego solidniejszego niż dzbanek z lemoniadą. Na szczęście spostrzegła, że Rojas jeszcze nie skończył swojego posiłku, a Navarra nie ruszył się ze swego miejsca. Mogła liczyć na ich pomoc.

Señorita… – Przybysz zdecydował się na zagajenie rozmowy.

Señora – odparła sucho Victoria. – A właściwie doña. I życzę sobie, byście zwracali się do mnie we właściwy sposób.

Podniosła się i zebrała rachunki. Nie miała ochoty przepisywać ich w razie zalania lemoniadą.

– Tak cię tu nazywają? – uśmiechnął się nieprzyjemnie mężczyzna, lekceważąc jej oschły ton. – Może i słusznie, masz królewską postawę. Lecz doradzałbym większy takt wobec klientów.

– Wam także radzę zachowywać się z większym taktem, señor.

przytrzymywała księgi jedną ręką, a drugą przysunęła sobie dzbanek bliżej. Postąpiła do przodu, w nadziei, że utoruje sobie drogę obok natręta.

Mężczyzna jednak nie miał zamiaru się odsunąć, a przeciwnie, sięgnął do jej ramienia. odchyliła się pospiesznie, unikając dotknięcia i zauważyła, że Rojas podnosi się ze swego miejsca. Zanim jednak kapral zdążył podejść, odezwała się starsza kobieta.

Señor Carlos, czy wy wstydu nie macie? Jak śmiecie się narzucać?!

Carlos skrzywił się tylko.

– Mnie to nie przeszkadza… – oświadczył. – A ta Indianka…

nawet nie pomyślała, gdy jej dłoń zatoczyła łuk i trzasnęła w policzek natręta. Nim zdołał zareagować, dzbanek lemoniady powędrował tą samą drogą. Mężczyzna cofnął się, wpadł na stołek i gwałtownie siadł na podłodze.

– Ty!… – wykrztusił z furią.

Słodki płyn ściekał mu z włosów.

– Radziłbym lepiej się zachowywać! – Navarra stał już obok. – Inaczej spędzicie noc w areszcie – przestrzegł.

Uderzony wyprostował się powoli, patrząc na rozwścieczoną twarz Victorii.

– Ja również bym radził… – zaczął.

– Ani słowa – syknęła Victoria. – Ani słowa, albo natychmiast wyjedziecie z pueblo.

– Nie, doña – wtrącił się Rojas. – Najpierw trafi do aresztu, by nauczyć się właściwych manier.

Drugi z mężczyzn spojrzał niepewnie na żołnierzy, potem na Victorię, ale rozsądnie milczał. Carlos otarł twarz.

– Żaden alcalde… – zaprotestował.

Nie zdążył dokończyć zdania. Navarra poderwał go z podłogi i pociągnął w stronę garnizonu.

Alcalde jeszcze dorzuci ci grzywnę… – dało się słyszeć jego wyjaśnienie, nim odeszli dalej.

Doña Victoria, dobrze się czujecie? Bardzo jesteście bladzi.

– Wszystko w porządku, Marco. – uśmiechnęła się do kaprala. – Dziękuję za pomoc.

– Nie udawaj, dziecko – skarciła ją przybyła. – Każdą kobietą by wstrząsnęło spotkanie z tak bezczelnym człowiekiem, a ty jesteś przy tym bardzo mizerna. Na milę widać, że jesteś przy nadziei i nie najlepiej się czujesz. Oddaj lepiej te księgi temu miłemu żołnierzowi i niech przyniesie nam jeszcze lemoniady. Posiedź tu sobie, odpocznij…

z westchnieniem usiadła z powrotem za stołem. Rojas delikatnie odebrał jej księgi.

– Oddam je señorze Antonii, doña – zapewnił. – I przyniosę jeszcze lemoniady.

– O tak, tak, młody człowieku. – Kobieta wtrąciła się, zanim zdążyła się odezwać. – Gdybyś jeszcze zobaczył właściciela tej gospody, powiedz mu, żeby przygotował pokój, by ta młoda doña mogła chwilę odpocząć.

Doña

– Nie będę potrzebować pokoju – zaprotestowała Victoria.

Rojas pospiesznie zniknął we wnętrzu gospody, nim starsza kobieta zdążyła zareagować.

– Dziecko… – Chyba dlatego, że kaprala już nie było w zasięgu wzroku, kobieta poprzestała na westchnieniu. Ale nie miała zamiaru milczeć. – Bardzo miły młody człowiek – stwierdziła. – Zaskakująco miły, poważę się zauważyć. Zupełnie nie jak żołnierze w koloniach. Przejechałam już przez wiele puebli, mniejszych i większych, i w każdym z nich przypominali raczej tych nieokrzesanych gburów, zupełnie nieumiejących się zachować wobec dam. Ale, ale, tym razem to ja uchybiłam dobremu wychowaniu. Jestem Mercedes Villero.

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 40

de la Vega…

– De la Vega? Powiedzcie mi… – Señora Mercedes spojrzała na nią czujnie. – Czy jesteście jakoś spowinowaceni z don Alejandro de la Vegą?

– To mój teść.

Señora Mercedes milczała dłuższą chwilę, uważnie przyglądając się Victorii, która miała wrażenie, że starsza kobieta dostrzega wszystko, ocenia ją i szacuje. Od delikatnych rys w kącikach oczu, smagłej skóry, czarnych włosów i kości policzkowych zdradzających indiańską krew, przez miękką bawełnę bluzki i barwną spódnicę, jeszcze maskującą talię, aż po nieskrywane znużenie i spracowane dłonie.

– Nie wiem, czy mam ci pogratulować, dziecko, czy raczej ci współczuć – odezwała się wreszcie.

Señora?

– Domyślam się, że w waszym domu atmosfera nie jest najlepsza? – Mercedes poufale poklepała Victorię po dłoni. – Nic się nie martw. Teraz jestem już na miejscu i zajmę się tym starym uparciuchem, Alejandro.

Schylając się pomiędzy kobietami, Rojas postawił dzbanek z lemoniadą na stole.

Doña, nie wiem, czy alcalde zatrzyma tych dwóch w areszcie, więc poleciłem Sepulvedzie, by miał oko na waszych gości, jak pojadę na patrol – powiedział spokojnie, jakby nie słyszał ostatniej wymiany zdań. – Jeśli będą się zachowywać niewłaściwie, wyjaśnimy im to. Już bez kłopotania alcalde.

– Dziękuję, Marco. Myślę, że zrozumieli już i nie będą sprawiać kłopotów, ale rzeczywiście, lepiej niech ktoś ma na nich oko – odparła Victoria.

– To bardzo ładnie z waszej strony, kapralu – włączyła się Mercedes – ale mieliście poprosić gospodarza o pokój…

– To ja jestem właścicielką gospody, señora Mercedes, i nie potrzebuję pokoju. Zaraz będę wracać do domu.

Mercedes spojrzała na Victorię oniemiała.

– Wy jesteście właścicielką gospody?

– Jestem.

Señora znów zamilkła, najwyraźniej rozważając te rewelacje.

Kiedy Diego stanął przy stole, podniosła się pospiesznie. Nim jednak zdążyła przedstawić go señorze, ta roześmiała się perliście.

– Ty musisz być Diego de la Vega! Ależ jesteś wysoki! Kto by pomyślał, że Alejandro doczeka się tak wielkiego syna – oświadczyła i ku ogromnemu zaskoczeniu młodego caballero poklepała go czule po policzku. – No już, już, nie rób takiej miny… Jestem starą znajomą twojego ojca, bardzo dobrą znajomą. Musisz wiedzieć, że gdyby pewne sprawy ułożyły się inaczej, może byłabym i twoją matką…

Diego wybąkał coś nieskładnie, zaskoczony i zażenowany, a Mercedes mówiła dalej.

– Pozwolisz, że pojadę z wami do hacjendy? Oczywiście, wynajęłam tu pokój, ale bardzo bym chciała zobaczyć się z Alejandro jeszcze dzisiaj, jeśli to możliwe. Mam za sobą długą, naprawdę długą drogę, no i nie widzieliśmy się tyle lat… – paplała, schodząc z werandy i kiedy Diego pomagał jej wsiąść do powozu.

Señora, jeśli chcecie, możecie zatrzymać się w hacjendzie…

– A twoja żona nie będzie miała nic przeciwko temu?

– Nie, nie będę. – odpowiedziała dość sztywno, bo ta wesoła, wylewna kobieta zaczęła już ją irytować. – Pokoje w hacjendzie może i nie są o wiele wygodniejsze, ale jest tam z pewnością spokojniej. Zaś don Alejandro byłby niepocieszony, gdybym pozwoliła wam zamieszkać tu, w gospodzie.

– O, dziecko… Wybacz mi, widzę, że jesteś zmęczona. I jeszcze to niemiłe zajście. Tak, stan odmienny nie należy do najmilszych… – Señora Mercedes rozczuliła się odrobinę. – Nie będziesz miała kłopotów?

– O jakich kłopotach mówicie, señora? Jakie zajście? – zaniepokoił się Diego.

– Dwaj podróżni zachowywali się wprost skandalicznie… – zaczęła opowiadać señora Villero i mówiła tak przez drogę do hacjendy, zmieniając tylko po chwili temat na swoją podróż z Hiszpanii.

CDN.

Series NavigationLegenda i człowiek Cz VIII Echa przeszłości, rozdział 2 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya