Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 17

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Dziękuję za komentarze! A za ten rozdział (i następny) szczególnie podziękowania należą ę Arianie. Mam nadzieję, że tą wersję nie uznasz za tak nieprawdopodobną, jak w serialu.


Rozdział 17. Moc hipnozy


Następnego dnia Paco Garcia, ku swemu zdumieniu, dowiedział się, że jego grzywna została całkowicie anulowana. Alcalde krzywił się nieco, oznajmiając mu tę nowinę, ale otwarcie przyznał, że wina za całe zamieszanie spadała na dwóch łowców nagród, którzy usiłowali przywabić atakując niewinnych ludzi, i że każdemu przysługiwało prawo do obrony siebie i domu. Rzecz jasna, ta nagła zmiana decyzji stała się źródłem sporej liczby plotek i podejrzeń, z których najbardziej popularne mówiły o nocnej wizycie Zorro. Tak przynajmniej twierdzili Cruz i Garcia, którzy tej nocy pełnili wartę w zdewastowanej kwaterze alcalde i którzy nieoczekiwanie obudzili się na sianie w stajni. Tylko mógł podkraść się do nich niepostrzeżenie, ogłuszyć i przenieść w to miejsce, znacznie przyjemniejsze od przesyconych duszącym odorem pomieszczeń, gdzie wyznaczono im posterunki.

Co zaś się tyczy samej kwatery alcalde, de Soto, chcąc nie chcąc, poszedł za radą i wydał nieco pesos na usługi praczki, by móc z powrotem cieszyć się swymi wykwintnymi strojami. Oczywiście nie zapłacił gotówką, lecz wręczył stropionej kobiecie kolejną asygnatę, opiewającą na kwotę znacznie wyższą, niż się spodziewała, jakby chciał zapewnić sobie jej szczególną staranność. I, w rzeczy samej, było to potrzebne, bo Maribel musiała prać powierzone jej ubrania kilkakrotnie, nim wreszcie osłabł przesycający je nieprzyjemny zapach. Równie starannego prania, wietrzenia i czyszczenia wymagały pozostałe rzeczy z gabinetu i sypialni, tak że koniec końców potrzeba było aż czterech dni, by Ignacio mógł wrócić do swej kwatery.

Tymczasem zbliżał się dzień targowy i jak zwykle ruch na placu w narastał od wczesnych godzin popołudniowych, kiedy to zaczęli zjawiać się kolejni handlarze. Podwórze za gospodą doñi Victorii szybko zapełniało się wozami, a w samej gospodzie zaczęło się robić tłoczno.

Ale wóz, jaki właśnie wjechał na plac, nie należał do żadnego kupca. Jego barwnie pomalowane ściany już z daleka oznajmiały, że podróżuje nim ktoś niezwykły. Z całą pewnością nie należał też do aktorów. Wielki napis na boku, na jaskrawo szkarłatnym tle, „Doktor Lorenzo Lozano”, flankowały, zamiast masek czy girland laurów, dziwaczne ozdobniki, a pod nim umieszczono wizerunek oka, w którym źrenicę zastąpiono biało–czarną spiralą z wyskakującą z niej błyskawicą.

Niezwykły widok przyciągnął uwagę obecnych i zanim woźnica przywiązał zaprzęg do koniowiązu, zebrała się dookoła niego grupa ciekawskich, komentująca półgłosem dziwaczny malunek i samego przybysza. Trzeba przyznać, że było co komentować. Mężczyzna był szczupły, o wyrazistych rysach twarzy, ubrany w surdut w kolorze równie jaskrawej czerwieni, co ściany wozu, ozdobiony złotym lamowaniem, co w połączeniu z jego ciemną karnacją sprawiało dziwnie egzotyczne wrażenie. Przybysz nie czuł się też stremowany takim zainteresowaniem. Gdy uwiązał konie, wdrapał się na stopień wozu i zaczął nawoływać.

– Mieszkańcy Los Angeles! Oto przed wami jedyna być może okazja, byście poznali siłę ludzkiego umysłu! Doktor Lorenzo Lozano zademonstruje wam, jak wielką potęgą jest wasza wola! Możecie ujrzeć cuda i dokonać cudów! Zbliżcie się! Zbliżcie! Posłuchajcie i popatrzcie!

Takie zaproszenie nie mogło pozostać bez odpowiedzi i wokół przybysza zbierało się coraz więcej widzów. Przyciągnęło to też uwagę stojących przy bramie garnizonu żołnierzy.

Gdy widownia się zebrała, doktor Lorenzo skłonił się, wymyślnie zawijając kapeluszem.

– Potrzebuję ochotnika – ogłosił. – Jednego odważnego, kto zgodzi się sprawdzić, który z nas włada silniejszą wolą.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Sprawdzać siłę woli? To nie leżało w zwyczaju mieszkańców Los Angeles.

Kapral uznał to za pretekst do zabrania głosu.

– Tu nikt nie będzie się wdawał w przepychanki, señor – oświadczył. – Nie z takim cudakiem, jak wy – prychnął pogardliwie.

Jeśli gość poczuł się dotknięty jawną pogardą żołnierza, nie dał tego po sobie poznać.

– Czyżbyście się zgłaszali na ochotnika? – zapytał.

– Ochotnika?

– Pokażecie zebranym tu dobrym ludziom, czy wasza wola jest silniejsza od mojej? – zaproponował Lozano.

Zaskoczony rozejrzał się na boki. Jednak zebrani ludzie przyglądali mu się z nieskrywaną nadzieją, wyraźnie spodziewając się, że skoro odezwał się do przybysza, musi podjąć jego wyzwanie. Nawet stojący obok szeregowi spoglądali na niego z oczekiwaniem.

– Chcecie mnie sprawdzić? – zapytał wreszcie, próbując zuchwałością pokryć nagłą niepewność.

– Chcę, byście się przekonali, czy wasza wola jest silniejsza od mojej – powtórzył spokojnie doktor.

Sepulveda zawahał się, wyraźnie nie mając pewności, o co chodzi temu dziwnemu przybyszowi. Nim podjął decyzję, jakiś człowiek przepchnął się pomiędzy zebranymi.

– Możecie wypróbować moją wolę, señor! – oświadczył z nieoczekiwaną determinacją.

Doktor skłonił się lekko.

Gracias, señor – odpowiedział – ale ten tu żołnierz właśnie zgłosił się, by się ze mną zmierzyć.

Kapral jednak dostrzegł okazję, by wycofać się z niepokojącego wyzwania.

– Jestem żołnierzem Jego Królewskiej Mości – oznajmił. – Mam pilnować porządku, a nie wdawać się w przepychanki na jarmarkach! Jeśli wy, señor, chcecie próbować, nie będę wam przeszkadzał!

Lozano obejrzał się w jego stronę, ale Sepulveda cofnął się już o krok, tak by stanąć na obrzeżu tłumu. Przybysz tymczasem podszedł bliżej.

– A więc, doktorze?

Doktor Lozano kiwnął głową.

– Przyjmuję wasze wyzwanie, señor – oświadczył.

– Co mam robić?

– Stójcie tutaj. – Wyciągnął z kieszonki srebrny medalion na łańcuszku. – Tylko spójrzcie. Popatrzcie na to. Patrzcie na niego, jak się kołysze, jak błyszczy… Tylko patrzcie. Jesteście zmęczeni po całym dniu, znużeni, potrzebujecie odpoczynku…

Głos Lozano ścichł nieznacznie, medalion zakołysał się przed twarzą przybysza. Widać było, że człowiek wodzi oczyma za błyszczącym punktem, jego twarz staje się coraz spokojniejsza. Ramiona mu opadły, zaciśnięte pięści otwarły się, kolana lekko ugięły.

– … już nie jesteście rolnikiem – mówił Lozano. – Już nie jesteście człowiekiem. Od tej chwili jesteście… kogutem!

Zebrany tłum westchnął jednym głosem, kiedy mężczyzna zaczął udatnie naśladować gdakanie kuraka. Na gest doktora ludzie rozstąpili się, tworząc krąg i pozwalając, by się przespacerował, dziwnym, nierównym krokiem, co rusz przekręcając głowę na bok i przyglądając się ziemi. Podobieństwo do kroczącego po zagrodzie koguta było tak silne, że już po chwili rozległy się mniej czy bardziej stłumione chichoty, aż wreszcie ktoś przepchnął się do pierwszego rzędu i z rozmachem sypnął na ziemię garść ziaren kukurydzy. Mężczyzna znieruchomiał na moment, ale zaraz gwałtownie się skłonił. Nie zdołał tak dosięgnąć ziemi, więc padł na kolana i wciąż trzymając ręce wyciągnięte wzdłuż tułowia, zaczął podnosić ziarna, jedno po drugim, samymi ustami, a ruchami do złudzenia przypominającymi dziobiącą kurę. Po pierwszym szoku dookoła zerwał się huraganowy ryk śmiechu, ale mężczyzna pozostał na to obojętny.

Doktor, uśmiechając się, wszedł w krąg i uniósł dłonie, nakazując zebranym ciszę. Następnie klasnął dwukrotnie i klęczący człowiek upadł, nagle tracąc równowagę. Przez moment leżał tak, oszołomiony i zaskoczony tym, gdzie się znajduje, aż wreszcie zerwał się na równe nogi, poczerwieniały z zażenowania czy wysiłku. Na widok jego przykurzonego ubrania i miny, z jaką wypluwał ziarno, nowy wybuch śmiechu wstrząsnął widzami.

Mężczyzna potrząsnął głową, patrząc z niedowierzaniem to na ziarna, to na otaczających go ludzi.

– Byłem… – przemówił nagle. – Śniłem… Byłem pewien, że mam pióra! – wykrzyknął w końcu, oglądając rękaw koszuli z taką miną, jakby spodziewał się zobaczyć skrzydło.

Zebrani dookoła ludzie rozstąpili się przed nim, gdy odchodził, otrzepując się z pyłu i macając po bokach.

Lozano nie pozwolił jednak zebranym zastanawiać się za długo.

– Jak widzicie, señoras y señores, moc magnetyzmu potrafi odmienić nawet najbardziej pewnego siebie człowieka! – ogłosił donośnie. – Lecz jej siła służy nie tylko rozrywce. Może przywołać z waszych wspomnień słodkie chwile dzieciństwa, przywrócić waszej pamięci zatarte przez czas twarze najbliższych… Lub przeciwnie, dać wam zapomnienie, uwolnić od bólu i znoju, lęku czy smutku. A wszystko to tylko tu i teraz!

W tłumie wszczęły się szepty i pomruki. Stojący dalej dyskutowali coraz gwałtowniej, najwyraźniej zachęcając się wzajemnie do zaczepienia sztukmistrza, ale ci z pierwszych rzędów unikali spoglądania w jego stronę.

Zanim ktokolwiek z zebranych zdecydował się skorzystać z zaproszenia, na wolne miejsce przepchnął się de Soto. Już wcześniej zauważył krzykliwie pomalowany wóz i uznał, że musi sprawdzić, kto zawitał do Los Angeles.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 4 Dwa tygodnie urlopu dla Zorro

– Kim jesteście? – spytał ostro.

– Lorenzo Lozano, doktor magnetyzmu. – Lozano skłonił się zamaszyście, rozpoznając kogoś wyżej postawionego.

– Magnetyzmu? – De Soto potarł brodę, popatrując na dziwaczny malunek na wozie. – Macie na myśli mesmeryzm?

– Niezupełnie. Znane są mi prace Franza Mesmera, jednak moje badania nie dotyczą wyłącznie przekazywania fluidów. Wolałem się skoncentrować na tej wielkiej zagadce, jaką jest ludzka wola. Umiejętność odkrywania sekretów ludzkiej duszy, naprawy tego, co zostało w niej zniszczone, czy to przez życiowe błędy, czy też niesprzyjające koleje losu. Czy to nie jest niezwykłe, że można, oddziałując swoją wolą na wolę drugiej osoby, uwolnić ją od odczuwanych dolegliwości, szybciej i skuteczniej, niż może to uczynić lekarstwo? Albo przywołać z pamięci zdarzenia, które już zatarły się pod wpływem czasu?

Sposób, w jaki Lozano zadawał te pytania, sugerował ich czysto retoryczne znaczenie, ale pełen emfazy ton, jakim przemawiał, wywarł widoczne wrażenie na alcalde. De Soto raz jeszcze w namyśle pogładził się po brodzie.

– Czy zamierzacie prowadzić te wasze badania także w Los Angeles? – zapytał.

– Och, w tej chwili pracuję głównie praktycznie, ofiarowując swoje usługi napotkanym ludziom. Zbieram jednocześnie dowody do teorii, że odpowiednio silna wola, umiejętnie pokierowana, pozwoli na swobodne kształtowanie postrzegania – zapewnił Lozano.

– Zamieniacie ludzi w kurczaki! – zachichotał ktoś w tłumie.

De Soto obrócił się gwałtownie, usiłując dostrzec żartownisia, ale bez skutku. Zwrócił się więc do doktora.

– Czy…? – zaczął.

– To jedna z najprostszych sztuczek umożliwiająca ukazanie wpływu, jaki wywiera magnetyzm na ludzki umysł – pospiesznie wyjaśnił Lozano. – Równie dobrze mogłem nakazać temu człowiekowi odśpiewanie kołysanki z dzieciństwa.

Alcalde znów się obejrzał, tym razem w stronę garnizonowej bramy, skąd wyraźnie niespokojni żołnierze obserwowali przybysza. Szczególnie zdenerwowany wydawał się być Sepulveda. Być może kapral właśnie uświadomił sobie, że to on mógł udawać kurczaka na oczach tłumu.

– Podczas moich studiów w Madrycie zetknąłem się z badaniami nad fluidem mesmerycznym – oświadczył. – Miałbym do was parę pytań związanych z tą dziedziną i waszymi doświadczeniami. Jeśli zgodzicie się zjeść obiad w mojej kwaterze…

Choć alcalde wypowiadał te słowa bardzo uprzejmym tonem, nie ulegało wątpliwości, że to zaproszenie jest raczej rozkazem, i Lozano nie miał zamiaru oponować. Zaciągnął skobel na drzwiach wozu i ruszył za de Soto, a tłumek gapiów zaczął się rozpraszać.

Victoria, do tej pory obserwująca z drzwi gospody całe zamieszanie, odwróciła się do męża.

– Co on zrobił temu człowiekowi? – zapytała.

– Zahipnotyzował go – odparł Diego. – To dosyć prosta sztuczka, tylko trzeba trafić na odpowiednią osobę. Ten mężczyzna był wyraźnie na to podatny.

– Zahi…

– Zahipnotyzował, od Hypnosa, starożytnego bóstwa snu. Sprawił, że spał na jawie i w tym śnie robił wszystko to, co mu polecono. Sądząc z tego, co widziałem, ten magik kazał mu udawać koguta.

Victoria roześmiała się na samo wspomnienie spacerującego, ale zaraz umilkła.

– Nie będzie miał z tego powodu kłopotów, prawda? – spytała.

Trudno było powiedzieć, czy miała na myśli nieznajomego, który dostarczył gapiom widowiska, czy też doktora Lozano.

– Nie, nie będzie… – odpowiedział Diego nieobecnym głosem.

– Diego? Co się stało? – zaniepokoiła się.

– Na uniwersytecie kilka osób eksperymentowało z hipnozą. To była część badań nad fluidami z opracowań Mesmera… Nie pamiętam tylko, czy de Soto też się tym interesował.

– A ty?

Spojrzał na żonę.

– Przez jakiś czas się im przyglądałem, bo zaciekawiło mnie oddziaływanie tego fluidu na organizm człowieka. Przekonałem się też, że jestem podatny, nawet bardzo.

– Podatny? To znaczy?

– To znaczy, że gdybym wdał się w rozmowę z tym doktorkiem, to może miałabyś okazję podziwiać swego męża udającego koguta – zakpił.

Doña de la Vega nie mogła powstrzymać chichotu. Tamten człowiek wyglądał zabawnie, a myśl o tak samo zachowującym się Diego była nieodparcie śmieszna. Jednak Diego nadal sprawiał wrażenie zamyślonego i zmartwionego. Victoria rozejrzała się dokoła, czy nikt nie stoi w zasięgu głosu.

– Co cię martwi? – spytała cicho. – W tym jest coś złego?

– Ktoś poddany hipnozie jest niemal bezwzględnie posłuszny, Vi. Może zrobić rzeczy, na jakie nigdy by się nie zgodził. Przyszło mi właśnie na myśl, że ten cały Lozano nie sprawia wrażenia kogoś, kto by postępował zbyt uczciwie.

– Masz na myśli…

Diego obserwował przez okno, jak mężczyzna w szkarłatnym surducie znika w drzwiach kwatery alcalde.

– Nie wiem, może się mylę – powiedział w końcu z westchnieniem. – Ale nigdy wcześniej nie widziałem w tego człowieka, który tak przekonująco udawał koguta. Jakby był tutaj obcy. No i na uniwersytecie ćwiczyliśmy między sobą, w cichych salach, z daleka od ulicznego zgiełku. Udawała się nam jedna próba na trzy, i to tylko wtedy, gdy obie strony bardzo chciały współpracować.

– To znaczy?

– To znaczy, że albo ten Lozano umie więcej niż można sobie wyobrazić, skoro zahipnotyzował obcego człowieka na środku gwarnego placu, albo to wcale nie była hipnoza…

– Oszustwo? – Victoria obejrzała się na kwatery alcalde.

Diego skinął głową.

– Tak.

– Ale po co?

– Po cokolwiek by mu to było, ten doktor może się przykro rozczarować – powiedział. – De Soto, jeśli słyszał o eksperymentach w Madrycie, może spróbować wykorzystać zdolności doktora i nie przyjąć najlepiej odmowy współpracy czy ewentualnego niepowodzenia.

Victoria popatrzyła na garnizon i wstrząsnęła się. Potrafiła wyobrazić sobie, jakie rozkazy mogłyby zostać wydane przez alcalde komuś pogrążonemu w takim pozornym śnie i bezwarunkowo posłusznemu.

x x x

Jednak, mimo ponurych przewidywań Diego, doktor Lozano na razie nie próbował zrobić czegokolwiek wbrew prawu. Przez cały targowy poranek barwny wóz na placu przyciągał uwagę ludzi i wciąż gromadziły się przy nim grupki ciekawskich, lecz zapewnienia doktora o możliwościach, jakie niosły ze sobą magnetyczne fluidy, przyjmowano nieufnie. Szczególnie głośno i niechętnie odzywał się kapral Sepulveda. Najwidoczniej przedstawienie, jakie obejrzał poprzedniego dnia, dało mu sporo do myślenia, bo gdy tylko Lozano zaczął zachęcać do skorzystania z jego usług, Domingo przypomniał zebranym, jak obserwowali przemianę w kurczaka. Rzecz jasna doktor zaprotestował, że nie ma zamiaru tak postąpić z kimś, kto mu zaufa, ale szkoda już się stała. Większość gapiów nie miała ochoty stać się widowiskiem dla znajomków. Może też reakcja zebranych byłaby inna, gdyby nie to, że w następnym tygodniu alcalde miał rozpocząć zbieranie jesiennego podatku. Długie listy właścicieli gospodarstw zostały już przygotowane w jego gabinecie i za dzień-dwa każdy z nich mógł się spodziewać wizyty żołnierzy. Mieszkańcy i okolic mieli w tej chwili zbyt mało pesos w kieszeniach, by myśleć o wydaniu choćby jednego z nich, choćby centavo, na coś, co nie było im absolutnie niezbędne.

Kiedy wreszcie doktor ustąpił, oznajmiając, że nie będzie wymagał opłaty, jeśli próba się nie powiedzie, jeden z vaqueros zdecydował się zaryzykować. Okazało się jednak, że mimo długiego kołysania srebrzystym medalionem przed twarzą nie zdołał zasnąć tak jak tamten mężczyzna poprzedniego dnia. W końcu jego towarzysze skwitowali starania doktora wybuchem gromkiego śmiechu i wkrótce hipnotyzera otaczał już spory tłumek pokpiwający z jego wysiłków. Można było dostrzec, że Lozano jest coraz bardziej zdenerwowany, aż w końcu wsiadł do wozu, zatrzaskując ze sobą drzwi.

Pojawił się dopiero tuż po sjeście, w gospodzie, gdzie przysiadł się do stołu alcalde i obaj pogrążyli się w ożywionej dyskusji, której tylko ze względu na ściszone głosy obu rozmówców nie można było nazwać kłótnią. Mimo wszystko Victoria mogła się zorientować, że de Soto nie przyjął najlepiej porażki hipnotyzera podczas targu. Twierdził teraz, wściekły, wręcz sycząc przez zęby, że cała sztuka Lozano jest jedynie nic nie wartym oszustwem. Sam Lozano bronił się słabo, że warunki były skrajnie niesprzyjające. Tłum, hałas, nieufni, a potem rozbawieni ludzie, i na koniec zwyczajny pech, że pierwszym chętnym był człowiek odporny na jego oddziaływanie. Alcalde jednak sprawiał wrażenie nieprzekonanego tymi wyjaśnieniami, aż koniec końców wstał i wyszedł, trzaskając na pożegnanie drzwiami.

Victoria odetchnęła z ulgą. Lozano, nawet jeśli był oszustem i naciągaczem, po takiej porażce zapewne prędko wyniesie się z Los Angeles. A de Soto przekonał się właśnie, że hipnotyzerskie sztuczki nie są niezawodne, co może zniechęci go do naśladownictwa. Obawy Diego tym razem wydawały się być całkowicie na wyrost. Uspokojona, zajęła się porządkowaniem kasetki z utargiem przed wieczornym napływem gości, nie zwracając już większej uwagi na doktora, który siedział z ponurą miną nad talerzem polewki.

Oderwała się od obliczeń dopiero wtedy, kiedy tuż koło jej ręki pojawiło się coś błyszczącego. Lozano stanął po drugiej stronie baru i bawił się swoim medalionem, pozornie bezmyślnie obracając nim tak, by światło wpadające przez okno odbijało się w osadzonym pośrodku srebrzystej tarczy krysztale.

READ  Miłosny napój numer 9 - rozdział 4

– To był bardzo męczący ranek, nieprawdaż? – zauważył konwersacyjnym tonem.

– Zależy dla kogo, señor – odpowiedziała Victoria.

Błyski w krysztale drażniły ją i niepokoiły. Pamiętała, że poprzedniego wieczoru Diego, opowiadając jej o hipnozie, mówił o usypianiu i odwróceniu uwagi.

– Przyznaję, że nie było mi lekko, ale wy… – Lozano nieco pochylił głowę. – Jesteście przecież brzemienna… Czy nie jest wam ciężko tak codziennie obsługiwać gości, stać tu w tej dusznej sali, w hałasie? Czy nie czujecie, jak wasze nogi stają się ciężkie, nie czujecie się znużeni i senni…

Światło w krysztale łamało się w rozbłyskach, srebrnych, czerwonych i zielonkawych. Mieszały się ze sobą, a głos mężczyzny cichł nieznacznie i oddalał się, wtapiając się w gwar za oknem, gdzie część kupców powoli zbierała się do odjazdu. Wszystko zdawało się zlewać ze sobą, odpływać…

Victoria wyprostowała się gwałtownie i oparła dłoń na medalionie, przyciskając go do blatu.

– Nie wiem, co zamierzacie dalej robić, señor – oświadczyła – ale radzę wam zapłacić za pokój i posiłek, nim wyjedziecie.

Przez moment widziała błysk złości na twarzy Lozano, taki sam, jaki dostrzegła kiedyś u wędrownego magika. Upewniło ją to, że nie przypadkiem doktor bawił się przy niej swoją błyskotką. Na szczęście rozdzielała ich solidna lada baru, ale Victoria zamknęła na wszelki wypadek skrzyneczkę z utargiem i schowała na miejsce poza zasięgiem mężczyzny.

– A więc, señor? – zapytała ostro. – Jeszcze coś zjecie czy też chcecie nas pożegnać?

Lozano skrzywił się mimowolnie i odsunął od baru.

– Na razie nie będę niczego jadł. Wyjeżdżam niedługo.

– Wasza wola, señor – odpowiedziała Victoria.

Mimo tej demonstracyjnej obojętności doña de la Vega odetchnęła, gdy hipnotyzer wyszedł z gospody. Przez okno widziała, że idzie do kwatery alcalde, zapewne by poprosić o wpis w liście podróżnym, bo nie sądziła, że chciałby dalej spierać się z de Soto. Czuła ulgę także dlatego, że nieprzypadkowo Diego zniknął zaraz po sjeście. On i od rana dyskretnie obserwowali przybysza, gotowi, by interweniował w razie potrzeby.

Ruch w gospodzie powoli narastał. Wprawdzie miejscowi rolnicy nie zamierzali wstępować na wino czy posiłek, ale handlarze wychodzili i wracali na kubek wina czy cydru przed drogą, Juanita, Tereza i Marisa miały coraz więcej pracy, Antonia i Pilar potrzebowały porady co do planowanych na wieczór potraw, bo nie udało się kupić wszystkiego, co było potrzebne… W ogólnym zamieszaniu Victoria zapomniała o obecności kogoś takiego jak doktor Lozano.

Przypomniała sobie o nim dość gwałtownie, kiedy de Soto zapukał w blat baru.

– Słucham, alcalde? Co podać? – spytała Pilar.

– Wasz utarg.

– Słucham? – zdziwiła się kobieta.

– Utarg z dzisiejszego dnia. I wczorajszy, już! – polecił alcalde.

Victoria odstawiła kubki, które właśnie wycierała.

– Nie rozumiem… – powiedziała bezradnie Pilar.

– Głucha jesteś, kobieto?! – zirytował się de Soto. – Oddajesz mi szkatułkę z utargiem. I to już!

Ostatnie słowa prawie wykrzyczał i w gospodzie zapanowała cisza. Wszyscy w zdumieniu wpatrywali się w alcalde.

Zauważył te spojrzenia.

– Na co się tak gapicie?! – warknął. – Konfiskuję zarobek tej kobiety, tak samo jak wasze!

Alcalde

– Tak, jestem alcalde! Mam prawo nałożyć konfiskatę na każdego, kto złamał prawo!

– Jakie prawo?! – zawołała Victoria.

De Soto odwrócił się w jej stronę.

– Od kiedy to alcalde musi się tłumaczyć karczmarce?! – spytał jadowicie. – Jestem przedstawicielem króla i nakładam natychmiastową konfiskatę mienia ruchomego na wszystkich obecnych w tym lokalu.

– To niemożliwe! – krzyknął ktoś stojący w głębi sali.

– Ależ możliwe, możliwe… Jestem alcalde tego i mam pełną władzę nad jego mieszkańcami. Gubernatora nie obchodzi, co się dzieje w tych zapadłych dziurach, byleby tylko był spokój i zapłacone podatki…

– Zwariował? – zapytał ktoś z boku, pozornie szeptem, ale tak, by wszyscy słyszeli.

– Chyba go słońce poraziło… – padła również wyszeptana odpowiedź.

– Albo się spił, jak Ramone…

– E, to raczej słońce… – zauważył ktoś inny.

Ludzie, w pierwszej chwili zaskoczeni, zaczęli się podśmiewać i poszturchiwać, obserwując alcalde.

– Milczeć! – wrzasnął de Soto. – Bo wezwę żołnierzy!

Znów odwrócił się do baru.

– Szkatułka, i to już, jeśli nie chcesz odpowiadać za zdradę stanu!

Ruch na piętrze przyciągnął uwagę Victorii. stał za balustradą i uważnie obserwował de Soto. Odetchnęła głęboko i wyjęła szkatułkę spod lady.

– Proszę, alcalde. – Popchnęła w jego stronę skrzyneczkę. – Señores, dajcie alcalde, co macie po kieszeniach, jak sobie zażyczył, zanim wyda jakieś nierozsądne rozkazy.

De Soto nie zwrócił uwagi na jej słowa, a kilka osób zaśmiało się cicho, zapewne odgadując, jakie to mogą być rozkazy i czemu nierozsądne. Pod nogi alcalde posypały się centavos. Ku zdumieniu wszystkich pochylił się i zaczął je zbierać. Podniósł parę monet, obejrzał i rzucił z powrotem na podłogę.

– Nie potrzebuję tych drobniaków! – oświadczył gniewnie. – Skoro nie macie pieniędzy…

Wyprostował się i wyszedł z gospody.

Victoria prawie wybiegła zza baru.

– Szybko, zanim ten magik odjedzie!

– Co?!

Doña?!

– To ten magik kazał de Soto oddać pieniądze – wyjaśniła Victoria przepychając się do wyjścia.

– Ale przecież… – Ktoś nadal nie dowierzał.

– Widzieliście wczoraj tamtego mężczyznę!

Dopadła drzwi i wybiegła na werandę. Ku jej zdumieniu, de Soto nie poszedł do wozu hipnotyzera, ale właśnie odwiązywał czyjegoś konia. Sam Lozano nie był gotów do odjazdu, oglądał osie swojego wozu. Wyraźnie speszył się, widząc, że właścicielka gospody zmierza w jego stronę.

– Rozkażcie mu, by oddał nasze pieniądze! – zażądała Victoria.

– O czym wy mówicie?

– Rozkazaliście alcalde, by skonfiskował utarg w gospodzie! Każcie mu, by go oddał!

– Nie rozumiem, o czym mówicie… – Lozano sprawiał wrażenie zdumionego i urażonego. – Nie wiem, w jaki sposób…

– Wszyscy widzieliśmy, jak wczoraj rozkazywaliście tamtemu człowiekowi! A dziś chcieliście rozkazywać też i mnie!

Oskarżenie doñi de la Vega musiało trafić w sedno, bo nie sposób było nie dostrzec, że Lozano się przestraszył. Rozejrzał się gorączkowo po gromadzącym się tłumie.

Alcalde! – krzyknął. – Nie pozwólcie, by mnie zaatakowano!

De Soto, który właśnie odepchnął właściciela konia, spiął wierzchowca i pognał w stronę zgromadzenia.

– Co się dzieje?!

Alcalde, nie pozwólcie, by mnie zaatakowano! – powtórzył doktor.

Sposób, w jaki Lozano mówił, był nie tyle błaganiem o ratunek, co rozkazem. De Soto zareagował natychmiast.

– Rozejść się! – warknął.

Ludzie spojrzeli na niego zdumieni. Widać było, że jeśli ktoś miał wątpliwości co do sensu oskarżeń rzucanych przez Victorię, teraz się ich szybko wyzbywał. Nikt jednak nie ruszył się nawet na krok.

– Powiedziałem! Rozejść się! – Alcalde przechylił się lekko w siodle, przenosząc ciężar ciała w tył, jakby przygotowywał konia do poderwania się w levade. – Rozejść się albo każę was aresztować!

Koń zatańczył niespokojnie, spłoszony obcym jeźdźcem w siodle, zdenerwowanymi ludźmi dookoła i krzykami właściciela. Victoria cofnęła się gwałtownie, by uniknąć potrącenia, i z trudem utrzymała się na nogach. De Soto też się zachwiał w siodle, ale zadowolony z reakcji zebranych, wbił pięty w boki wierzchowca.

– Rozejść się! – krzyknął jeszcze raz.

– Nie tak szybko, alcalde! – odpowiedział mu ktoś.

Koń de Soto nieoczekiwanie stanął spokojnie, pochwycony tuż przy pysku, lecz nim de Soto zdołał na to zareagować, intruz odciągnął wierzchowca w bok i ostro klepnął w łopatkę. Zdenerwowanemu zwierzęciu to wystarczyło. Miało teraz przed sobą wolną drogę, więc ruszyło galopem, a nagła szamotanina zdezorientowanego, próbującego złapać równowagę jeźdźca w siodle, tylko je do tego biegu zachęciła. De Soto utrzymał się przez chwilę, ale musiał nieostrożnie podrażnić obcasami boki konia. Jedno wierzgnięcie i alcalde ciężko wylądował na piasku.

– Teraz wasza kolej, señor Lozano. – zwrócił się do hipnotyzera. – Oddajcie to, co już wam przyniósł alcalde, i wyjeżdżajcie z tego pueblo.

Lozano pokręcił głową i uniósł obronnie dłonie.

– Nic nie mam… Nic mi nie przynosił… – odparł powoli.

Cofnął się o krok i wyszarpnął spod kozła wozu szpadę. szybko zbił mu ostrze, ale Lozano nie zaatakował ponownie. Przesunął się tylko w bok, wciąż grożąc banicie swoją bronią. Przekładał ją z jednej ręki do drugiej we wręcz cyrkowy sposób, w dziwacznych gestach unosząc rękojeść na wysokość oczu, i wciąż celował sztychem w Zorro, zmuszając go do podążania za sobą.

READ  Legenda i człowiek Cz IV: Zatrute piękno, rozdział 7

– Nie chcę walczyć… – powiedział cicho Lozano. – Nie będę cię atakował… Nie ma powodu, byśmy walczyli…

nie odpowiedział. Wciąż podążał sztychem szpady za przeciwnikiem, chroniąc się przed jego atakiem, ale Victoria spostrzegła, że jego ruchy stają się dziwnie ospałe. Zaniepokoiło ją to. Lozano właśnie stanął do niej bokiem i dostrzegła, że mężczyzna ma wokół palców prawej ręki zakręcony łańcuszek medalionu. Kryształ lśnił tuż przy rękojeści szpady, a Zorro wyraźnie śledził go wzrokiem.

Victoria zamarła. Pamiętała, co Diego mówił jej o swojej podatności na magnetyzm, i w jednej chwili zrozumiała, że Lozano właśnie obezwładnia jej męża. A ona była bezradna. Nie wiedziała, jak przeszkodzić hipnotyzerowi, jak wyrwać z tego dziwnego uśpienia, w które wpadał z każdą chwilą głębiej. Może jeśli wbiegnie między nich, roztrąci, krzyknie… Potem będzie się tłumaczyła ze swego zachowania, nieważne, czy ludziom, czy de Soto. Byleby tylko Zorro zdołał się wydostać.

W tej samej chwili jeszcze ktoś inny zorientował się, co się dzieje. Skądś, może z boku, może zza grupy widzów czy nad ich głowami, nadleciał niewielki pocisk i twarz Lozano pokryła się miąższem i sokiem. Ktoś cisnął w niego nadgniłym pomidorem. Owoc był na tyle miękki, że roztrzaskał się o ludzkie ciało, ale też na tyle twardy, by nie obeszło się bez bolesnego wstrząsu. Hipnotyzer zatoczył się, puścił szpadę i podniósł ręce do twarzy, wstrząśnięty i zaskoczony.

To wystarczyło. potrząsnął głową, jakby budząc się ze snu, i błyskawicznie przerzucił szpadę do lewej ręki, chwytając za bicz. Jedno trzaśnięcie i tym razem to w jego dłoni zalśnił srebrny medalion.

– Bardzo sprytne, doktorze! – stwierdził z rozbawieniem.

Lozano otarł z oczu resztki pomidora, z niesmakiem strzepnął palcami i znieruchomiał, widząc swoją broń w ręku banity.

– Ty nie możesz…

– A dlaczego nie? Chcecie spróbować własnego lekarstwa?

Lozano cofnął się o krok. znów chwycił szpadę prawą ręką i doktor miał znów jej sztych przed twarzą. Wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma, niemal odruchowo wodząc za nim spojrzeniem, gdy przesuwał się to w lewo, to w prawo, i cofał się, krok po kroku, kiedy broń znalazła się niebezpiecznie blisko jego nosa. Krok, krok, jeszcze jeden krok i Lozano przewrócił się z głośnym okrzykiem zaskoczenia, gdy koryto z wodą podcięło mu od tyłu nogi.

Śmiechy i gwizdy rozbrzmiały po całym placu. Śmiali się wszyscy, nawet Sepulveda, który właśnie nadbiegł z innymi żołnierzami z garnizonu.

Na gwizd Zorro stanął pomiędzy nim a żołnierzami. Moment później banita znalazł się w siodle.

– Sprawdźcie jego wóz, kapralu – poradził Sepulvedzie. – Alcalde zaniósł tam ciężką skrzynkę.

Żołnierz tylko kiwnął głową, niepewny, czy ma sięgnąć po broń i próbować go zatrzymać, czy też raczej aresztować Lozano, który niezdarnie usiłował się wydostać z wody.

– A, i jeszcze zmuście go, by ocucił alcalde! – zaśmiał się Zorro. – Ma zbyt despotyczne sny, by wyszło to na dobre pueblo.

Ludzie zaczęli rozglądać się za de Soto. spiął konia. Na moment schylił się w siodle, tnąc szpadą szkarłatny surdut Lozano w znaku „Z” i wpychając hipnotyzera znów do koryta. Potem pognał do wyjazdu. Zatrzymał się jeszcze przy de Soto idącym powoli w stronę rogatek i dwukrotnie strzelił z bicza, a alcalde stanął jak wmurowany. Zebrani przy wozie widzieli, że banita coś mu powiedział, nim spiął konia i pogalopował drogą, a Ignacio zaczął nawoływać żołnierzy.

Sepulveda pierwszy odzyskał rezon.

– Garcia, Navarra! Do alcalde! – polecił.

Sam prawie wyszarpnął gramolącego się Lozano z wody i, wykręcając mu rękę, pchnął na ścianę wozu.

– Co, bez tej twojej błyskotki jesteś już mniej pewny siebie? – wysyczał.

– Nie…

– Milczeć! – warknął kapral. – Zobaczymy, co powie alcalde!

De Soto podszedł chwiejnym krokiem, a jego utykanie zdradzało, że upadek z konia nie przeszedł bez echa.

– Co tu macie, kapralu?

– Ten oszust… – Sepulveda zająknął się, nie bardzo wiedząc, co może powiedzieć o jeńcu.

– Wiem, że oszust, ale czemu go trzymacie?!

Kapral odetchnął głęboko.

powiedział, że zanieśliście temu oszustowi do wozu skrzynkę, alcalde. Ciężką skrzynkę.

– Zorro?!

– Lozano was zahipnotyzował, alcalde – wtrąciła się Victoria.

– Nie…

– Pewnie nic nie pamiętacie, ale zabraliście mój utarg. – Wskazała na trzymaną przez de Soto szkatułkę. – Pewnie też wcześniej oddaliście mu swoje pieniądze.

Alcalde spojrzał na skrzyneczkę tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, potem na mokrego i przestraszonego Lozano, i poczerwieniał. Rozejrzał się dookoła.

– Do aresztu go! – warknął. – Jutro zdecyduję, co z nim zrobić!

Sepulveda szarpnął hipnotyzera i pociągnął za sobą. Nie był przy tym zbyt delikatny.

– Ybarra! Odprowadź wóz do garnizonu! Tam go przeszukacie z sierżantem!

Żołnierz skinął głową i wskoczył na kozioł. De Soto ruszył za nim.

Alcalde… – odezwała się doña de la Vega.

Ignacio zatrzymał się.

– Moje pieniądze – przypomniała.

– Ach, tak, wybaczcie, doña – odpowiedział niedbale.

Wręczył jej szkatułkę.

– Jestem chyba wam winien wdzięczność, że powstrzymaliście mnie przed rabunkiem. Magnetyzm to straszna siła. Ale, ale, gdzie jest wasz mąż?

– Diego? W redakcji. Domyślacie się chyba, dlaczego – odparła.

Ignacio skrzywił się mimowolnie.

– Tak, zapomniałbym. Więc wam powiedział?

– Wolał nie ryzykować, że ten Lozano zrobi z niego durnia dla rozrywki gapiów. – Victoria uśmiechnęła się niewinnie, nie mogąc się oprzeć tej aluzji.

De Soto znów poczerwieniał, ale nie powiedział już ani słowa, tylko okręcił się na pięcie i odszedł, mimowolnie rozcierając stłuczone biodro.

– Dajcie to, doña. – Antonia wyjęła z rąk Victorii skrzyneczkę. – Lepiej, byście nie dźwigały. I tak byłyście zbyt nieostrożna, tak biegnąc. Ten koń mógł was stratować – skarciła.

– Wiem… – Doña de la Vega odetchnęła z ulgą. Tym razem było niebezpiecznie blisko i teraz, kiedy zbiegł, a de Soto odszedł do garnizonu, jej nagle zrobiło się słabo.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 16Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 18 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya