Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 16

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, , Jamie Mendoza,

Od autora: No i trochę się spóźniłam z kolejnym rozdziałem. Co gorsza, następne nie są dopracowane. Ale na pocieszenie muszę się przyznać, że to jeszcze nie połowa tekstu…

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za komentarze!


Rozdział 16. Pułapka w pułapce


Następnego dnia gospoda zapełniła się mieszkańcami omawiającymi warunki postawione przez de Soto. Rozmowy toczyły się i pomiędzy , i pośród drobnych rolników, peonów czy vaqueros. Zwłaszcza ci ostatni nie przebierali w słowach, a w ferworze dyskusji nawet nie zwracali uwagi na alcalde siedzącego w kącie sali.

Sprawa była bowiem naprawdę poważna. Zamieszanie, jakie niosły ze sobą pogłoski o rewolucji, i te kilka tygodni latem, kiedy było wręcz odcięte od świata, sprawiły, że Los Angeles zaczynało cierpieć na brak gotówki. Na razie niezbyt palący, ale już wkrótce mógł się stać dotkliwy, bo zbliżała się pora, gdy trzeba było zapłacić coroczny podatek, i spora część uzbieranego przez rok grosza miała trafić do kasy alcalde. Sytuację pogarszały asygnaty, jakie de Soto szczodrą ręką rozdał żołnierzom zamiast żołdu, a które opiewały na absurdalnie wysokie kwoty. Już naprawa pary butów szeregowego Rochy zmieniła większość oszczędności szewca w świstek papieru i rzemieślnik niepokoił się, jak zdoła opłacić swoje należności. W tej sytuacji trudno było zakładać, że ktokolwiek zdecyduje się płacić dodatkowy podatek, nawet jeśli chodziło o coś tak niezbędnego, jak drugie źródło wody.

Rozwiązaniem problemu asygnat mógł być bank, o jakim wspominał Diego, gdy tylko alcalde wręczył ludziom pierwsze kwity, ale niektórzy z wciąż jeszcze wzdrygali się na samą myśl o tym, pamiętając, czym się to skończyło za czasów Luisa Ramone. Don Alejandro, który przewodniczył tym nieformalnym obradom, nie naciskał zbytnio. Bardziej zależało mu na tym, żeby ludzie poparli go, gdy zażąda, by de Soto rozliczył miejską kasę. Starszy de la Vega nie mógł się przyznać głośno do tej wiedzy, ale jego syn nie miał wątpliwości. Przez ostatnie dwa dni Diego prawie nie ruszył się od rachunków. Koszty i plany akweduktu nie zajęły mu tyle czasu, co obliczenie prawdopodobnej zawartości kasy w gabinecie alcalde, i był pewien, że powinny być w niej pieniądze na wodociąg. Może nie na całą budowę, ale z pewnością powinno wystarczyć na opłacenie pracowników, żeby wykopali choć część rowów na trasie od wzgórz do samego pueblo. Mimo tego de Soto twierdził, że kasa jest pusta. Diego, a raczej korciło, by zakraść się do gabinetu i naocznie przekonać, co jest prawdą, jego szacunki czy twierdzenia alcalde. Jednak sama sugestia takiej wycieczki wystarczyła, by Victoria kategorycznie jej zabroniła. Don zgadzał się z synową. Uważał, że zdoła, on i inni , wymusić na de Soto przyznanie, że Los Angeles jest zamożniejsze, niż twierdził. Gdyby to się nie powiodło, było jeszcze stać, jego i pozostałych, na sfinansowanie tej budowy, zaś kwestię faktycznych czy rzeczywistych niedoborów można było wyjaśnić przy innej okazji. Zorro nie musiał ryzykować dla tak błahego powodu. Diego wprawdzie upierał się, że ochronienie drobnych rolników przed wyczyszczeniem ich kieszeni z resztek oszczędności nie jest błahostką, ale jak rzadko kiedy nie było w jego twierdzeniu zwykłego ognia. Trudno powiedzieć, czy wpływ na jego rezygnację miała Victoria, czy też zapewnienie ojca, że to poniosą koszty, dość że Zorro szybko ustąpił.

Teraz starszy de la Vega przekonywał swoich przyjaciół, że sfinansowanie budowy wodociągu będzie dla nich równie korzystnym posunięciem, co niegdyś budowa tamy. Jezioro ocaliło Los Angeles przed pożarem, a dodatkowe źródło wody mogło się okazać równie cenne. Trucizna w strumieniach była bolesną lekcją.

Dyskusje toczyły się w najlepsze, gdy stuknęły drzwi do gospody. Kilku siedzących najbliżej obejrzało się na wchodzącego i ich zdumione reakcje sprawiły, że w całej sali zapanowała nagle cisza.

Człowiek, który wszedł, wyglądał rozpaczliwie. Brudny, ze śladami krwi na ubraniu, trzymał się kurczowo skrzydła drzwi, jakby tylko to pozwalało mu nie upaść na podłogę.

– Paco! – Juanita stała najbliżej drzwi i to ona pierwsza rozpoznała rolnika, który niedawno zmierzył się z Narcisco Baquero.

Madre de Dios, Paco! Co się stało? – zawtórował jej sierżant Mendoza.

– Napad, señores… – Mężczyzna rozejrzał się po zatłoczonej sali, a gdy dostrzegł de Soto, ruszył w jego stronę. – Alcalde, dwaj obcy…

– Bandyci? – zainteresował się Ignacio.

– Nie, alcalde… Powiedzieli, że są łowcami nagród. – Po słowach „łowcy nagród” szmer przebiegł wśród zebranych. Paco chwiał się na nogach. – Mieli ze sobą gazetę, powiedzieli, że skoro Zorro mi pomógł, to ja wiem, gdzie on jest.

– Ale ty oczywiście nie wiedziałeś – stwierdził de Soto z chłodnym grymasem. – Albo nie chciałeś im powiedzieć.

Paco wyprostował się mimowolnie.

– Nawet gdybym wiedział, nie zdradziłbym Zorro, alcalde – oświadczył dumnie.

Alcalde pogładził się po brodzie.

– Rozumiem, że to właśnie im powiedziałeś.

, alcalde.

– A cóż oni na to odpowiedzieli?

– Nalegali, alcalde… – Rolnik wyraźnie zmarkotniał. – Powiedzieli, że póki Zorro nie przyjdzie, będą mieszkać w moim domu, na mojej ziemi! – Mimo wyczerpania w głosie Paco było oburzenie.

– Niech zgadnę – de Soto nadal siedział wygodnie oparty o stół – zażądałeś, by się wynieśli, czyż nie?

– Skąd…

– Skąd wiem? – Alcalde przechylił się do przodu. – Ano stąd, że byli dziś rano w moim biurze. I wiesz, na co mi się poskarżyli? Że jeden bezczelny rolnik zachował się wobec nich tak, jakby sam był bandytą. Że gonił ich z pistoletem i drągiem, gdy tylko uprzejmie zapytali, czy czegoś nie wie o człowieku, którego szukają. Że prawie rozbiłeś jednemu z nich głowę, a drugiego próbowałeś postrzelić. Wędrowców, którzy tylko zadawali ci pytania! To było bardzo niemądre z twojej strony, Paco. Bardzo niemądre i bardzo nieuprzejme. Wręcz bandyckie. Powinienem cię aresztować za takie zachowanie…

– Oni mnie pobili, alcalde! – zaprotestował Paco.

– Ale to nie oni zaczęli grozić śmiercią – zripostował de Soto i wstał. – Tym razem nie zamknę cię w areszcie – stwierdził. – Tym niemniej, za napaść na dwóch ludzi nakładam na ciebie grzywnę. Dwa tysiące pesos. Masz czas do jutra rana, by mi je dostarczyć.

– Ale… – Pod Paco ugięły się nogi i, gdyby nie pomoc stojących najbliżej mężczyzn, upadłby na podłogę.

– Z czegoś muszę im zrekompensować tę napaść. Nie może być tak, że przybywają tu, by uwolnić Los Angeles od bandyty, a spotykają ich niezasłużone ataki. – Alcalde ściągnął brwi, widząc, że rolnik ledwie stoi. – Zabierzcie go do doktora, niech go opatrzy – polecił i ruszył do wyjścia.

A-alcalde… – odezwał się Mendoza, gdy de Soto był już prawie przy drzwiach.

– Tak, sierżancie?

– A jeśli ci łowcy chcą nas znów oszukać?

– Oszukać? Jeszcze czego! Nie mają takiego powodu.

Alcalde, poprzedni próbowali oszukać…

De Soto okręcił się na pięcie, nie zwracając uwagi na to, że blokuje przejście do drzwi dwójce peonów podtrzymujących wyczerpanego Paco.

– Jak to, oszukać? – spytał ostro. – Czy mi o czymś nie powiedziałeś, Mendoza?

Sierżant odruchowo poprawił kołnierzyk, jakby nagle zabrakło mu tchu.

– Spisałem raport, alcalde! – Wyprostował się.

– Nie mam czasu, by odszyfrowywać twoje gryzmoły! Co się wydarzyło?

– Dwaj łowcy nagród porwali Miguela, jednego z braci Carvajal, alcalde! Przebrali go w czarną koszulę i twierdzili, że to Zorro. Żądali wypłaty nagrody…

– I co ty z tym zrobiłeś, sierżancie? – De Soto wypowiedział to wręcz łagodnie, ale Mendoza pobladł. Nikt mu się nie dziwił. Alcalde pytał tak łagodnym tonem tylko wtedy, gdy za chwilę miało się rozpętać piekło.

– A-aresztowałem ich za oszustwo, napaść i porwanie. I próbę wy-wyłudzenia – odparł sierżant. – Nałożyłem grzywnę i wygoniłem z pueblo. Wszystko jest w raporcie, alcalde!

– W raporcie, powiadasz? Będę musiał go przeczytać. A na razie…

De Soto zamyślił się, mimowolnie trąc podbródek. Po chwili drgnął, jakby dopiero teraz zauważył, że tarasuje wyjście rannemu.

– Twoja grzywna właśnie uległa zmniejszeniu do tysiąca pesos, Paco. Może i byłeś usprawiedliwiony – oznajmił i odstąpił w bok, zwalniając drogę.

Gracias… – wymamrotał rolnik. – Gracias, alcalde

– Chwileczkę, alcalde – odezwał się don Alejandro, gdy de Soto chciał wyjść z gospody.

– Tak?

– Nie możecie karać Paco za to, że bronił swojego domu.

– To, czego nie mogę… – zaczął de Soto, ale don przerwał mu w pół zdania.

– Już od paru dni są skargi na krążących po okolicy obcych. Do tej pory zbywaliście je, twierdząc, że to nic poważnego, ale to starcie…

– Nie jest moją winą, że ten cały Garcia – alcalde nagle przypomniał sobie nazwisko rolnika – jest zbyt porywczy, by spokojnie porozmawiać z dwójką przybyszy!

– Można sobie zadać pytanie, jak wy byście rozmawiali z tymi ludźmi, jakby zechcieli zamieszkać w waszej kwaterze, alcalde.

De Soto poczerwieniał.

– Do czego zmierzacie, de la Vega?! – wypalił.

– Byście odwołali grzywnę dla Paco Garcii. I wyjaśnili tym łowcom nagród, że to, iż stoją po stronie prawa, nie daje im pozwolenia na jego łamanie i nachodzenie ludzi po domach.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 17 Pojednanie i nowe kłopoty

– Mam uniewinnić tego człowieka po tym, jak groził dwu innym śmiercią?

– A czy wy byście znieśli spokojnie takie najście, jakie było jego udziałem, alcalde?

De Soto podszedł do starszego mężczyzny.

– Jestem – wycedził. – To jest zrozumiałe, że miałbym prawo odpowiednio potraktować taki afront. Chyba dostrzegacie różnicę pomiędzy mną a tym peonem, de la Vega?

Don nie odwrócił spojrzenia.

– Nie taką, jakiej się spodziewacie, don Ignacio – zaakcentował ostro tytuł de Soto. – Jeśli idzie o dom i rodzinę, nie widzę żadnej.

Alcalde na moment wzniósł oczy ku niebu.

– Teraz rozumiem, skąd się wzięły te wszystkie niedorzeczne pomysły, na jakie wpada Diego – oświadczył. – Nie powinno było to mnie dziwić, skoro wy, jego ojciec, nie dostrzegacie tak elementarnych rzeczy.

– To, czego ja nie dostrzegam – odparował starszy – to jedno. Tak samo jak kwestia, czy właściwie wychowałem syna, nie ma tu nic do rzeczy. Ale to, że wasza pobłażliwość wobec ludzi mieniących się łowcami nagród może stworzyć zagrożenie dla mieszkańców Los Angeles, to co innego. I dlatego was proszę, byście zadbali o nasze bezpieczeństwo.

De Soto przez chwilę przyglądał się uważnie starszemu .

– Zapominacie o czymś dla mnie istotnym – stwierdził wreszcie. – Moim zadaniem jest doprowadzenie do pojmania Zorro. Sposób, w jaki się to stanie, nie ma dla mnie znaczenia. Dlatego nie odwołam grzywny, jaka została nałożona na tego Garcię, i niech będzie on zadowolony, że nie trafił do aresztu. Tak samo nie będę w jakikolwiek sposób kontrolował czy ograniczał łowców nagród.

– Nie pomyśleliście, alcalde, że ci łowcy nagród mogą być dość sprytni, by zamiast uganiać się za nieuchwytnym Zorro, wymuszać na was kolejne rekompensaty? Wprawdzie w tej chwili to tylko tysiąc pesos, nie sześć, ale gdy jeszcze paru rolników przepędzi ich ze swojej ziemi, a wy ich ukarzecie w podobny sposób, to ci dwaj zarobią naprawdę sporo na zastraszaniu tutejszych mieszkańców.

– Rozumiem wasze argumenty – powiedział Ignacio ciszej – lecz nie zmienię zdania. Im większy krzyk podniosą ci peoni, tym szybciej zjawi się tu Zorro, czyż nie? Już przecież raz, tak jak się spodziewałem, pomógł temu Garcii. Jeśli ten banita chce, by zostawiono w spokoju tych prostych ludzi, których tak broni, niech sam się tym zajmie. W tej sprawie ja współdziałam z łowcami.

Odwrócił się i wyszedł.

x x x

– Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, Diego – zauważył don dwie godziny później. Jego syn właśnie sprawdzał naostrzenie szpady. – Zrobisz dokładnie to, czego spodziewa się po tobie de Soto.

– Wiem! – W głosie Diego była czysta frustracja. Raz jeszcze przeciągnął osełką i odłożył broń. – Ale czy mam inny wybór? – spytał. – Paco został pobity. Jeśli nic nie zrobię, to co może się zdarzyć, gdy zabiorą się za następną rodzinę?

– Myślisz, że będą do tego zdolni?

– Mam zaryzykować?

– Już ryzykujesz.

– Nie tak, jak następny zaatakowany przez nich rolnik.

– Chcemy zrobić składkę, by opłacić tę grzywnę Paco… – zmienił temat starszy .

– I dać się obskubać z gotówki? – zauważył jego syn. – Poczekajcie do jutra. Może uda mi się jeszcze dzisiaj wyjaśnić alcalde, że się poważnie pomylił, nakładając taką karę. Jeśli nie, to Paco wciąż ma asygnaty. Możemy tego użyć, by zamknąć usta de Soto. Znajdę sposób, by Garcia odzyskał potem te pieniądze.

– Nie chcesz chyba atakować Ignacio?

– Mam zamiar znaleźć tych dwóch, wbić im do głów trochę rozsądku i zrzucić ich de Soto pod nos – wywarczał Zorro. – Jak się uda, to sprawdzę jeszcze, czy rzeczywiście jesteśmy tak bez grosza, jak twierdzi.

– Nie za wiele chcesz zrobić naraz?

– Po czymś takim alcalde dwa razy się zastanowi, nim znów pozwoli komuś napadać na ludzi. – Zorro sięgnął po czarną koszulę. – Uprzedź Vi, że pojechałem.

Don cofnął się do schodów. Może Victoria mogłaby w tej chwili zatrzymać jego syna, ale nie on. A może nawet ona by go nie zatrzymała. Nie teraz, kiedy de Soto znalazł jego słaby punkt i bezwzględnie go wykorzystał. Wojenne doświadczenie podpowiadało starszemu , na jak wiele sposobów dwójka uzbrojonych, pozbawionych skrupułów ludzi mogła krzywdzić innych tylko po to, by przyciągnąć uwagę kogoś, kto podjął się roli ich obrońcy. Zorro miał rację, nie można było pozwolić łowcom czy alcalde na takie działania i im szybciej zostanie to ukrócone, tym lepiej.

x x x

Nie było trudno zacząć tropić przybyszy przy gospodarstwie Paco. Zorro nie musiał wjeżdżać za ogrodzenie i pytać, wystarczyło zatoczyć mały łuk i popatrzyć na pozostałe na ziemi ślady. Wydeptany placyk i złamany drąg wskazywały, gdzie Paco stoczył swoją walkę, a na rzadkiej jesiennej trawie łatwo można było dostrzec, w którą stronę odjechali nieproszeni goście. Wyrwane kępki roślin świadczyły, że łowcy nagród odjeżdżali cwałem, chcąc się jak najprędzej oddalić od krewkiego gospodarza.

Sam Zorro jednak nie ruszył za nimi tak pospiesznie, tylko chwilę jeszcze obserwował małe gospodarstwo, ukryty w kępie drzew. Żona Paco, Cecilia, z najmłodszym synkiem na biodrze, rozwieszała pranie, dwoje starszych dzieci pracowicie pieliło grządki przydomowego ogródka. Łaciaty pies drapał się za uchem na środku podwórka, obojętny na kilka błąkających się w pobliżu kur. Dopiero ten widok uspokoił Zorro i upewnił, że łowcy nie wzięli rodziny Garcii na zakładników. Kobieta mogła udawać obojętność, dzieci także, ale nikt obcy nie mógł ukryć się przed zwierzętami.

Wyglądało na to, że dwaj łowcy byli mało doświadczeni w swoim fachu. Ich ślad prowadził dłuższy czas prosto jak strzelił, konie niewątpliwie ciągle cwałowały. Nie, żeby Zorro jechał za nimi jak po sznurku. Przeciwnie, trzymał się w niewielkiej odległości, poświęcając równie dużo uwagi linii stratowanej trawy, co okolicznym zagajnikom. Taki prosty, równy ślad wydawał się być wręcz idealną przynętą pozostawioną dla tropiącego.

Ale, wbrew jego przewidywaniom, trop jeźdźców doprowadził go do gościńca z Los Angeles, gdzie ślady kopyt zniknęły w piasku i pyle, pośród kolein i dziesiątków innych odcisków. Łowcy musieli pognać do Los Angeles, spotkać się z alcalde i… no cóż, najlepszym słowem, jakim Zorro mógł to określić, było „zniknąć”. Mogli być wszędzie. W tej chwili żałował, że Diego nie przeszedł się do doktora Hernandeza, by porozmawiać z Paco o napastnikach. Nie wiedział, jak wyglądali, nie wiedział, czy planowali udać się gdzieś dalej, czy też obiecali, że się zjawią w pueblo… Z odrobiną goryczy stwierdził, że najwidoczniej gniew na Ignacio i to, jak alcalde zdołał go zmusić do przewidywalnego zachowania, źle wpłynął na jego umiejętność oceny sytuacji.

Jednak, pomimo to, popołudnie było niezbyt upalne, idealne, by Tornado się wybiegał, a Ignacio de Soto zasłużył na odwiedziny i rozmowę wyjaśniającą, że nie warto wciągać ludzi w rozgrywki pomiędzy banitą i alcalde. Sjesta dobiegała końca, większość garnizonu była jeszcze w koszarach, więc złożenie wizyty w kwaterze Ignacio mogło okazać się łatwiejsze niż późniejsza, nocna wycieczka.

Tornado zwykle ukrywał się za zakrętem muru, między garnizonem a kilkoma ledwie stojącymi komórkami. Zorro miał stamtąd wygodną drogę po kalenicach i szczycie muru aż na dach głównego budynku. Co prawda zazwyczaj chodził tamtędy w nocy, by nie ryzykować, że ktoś dostrzeże go na tle nieba, ale południowy spokój w wręcz zachęcał, by skorzystać z tej drogi, a nie podjeżdżać gdzieś bliżej. Ale Zorro zawahał się. Dziś już raz się pomylił, jadąc nieco zbyt pospiesznie na poszukiwanie łowców, i nie miał ochoty przekonać się, że popełnił drugi błąd. Nie, kiedy zakradał się do garnizonu. Stanął na siodle i wyjrzał ostrożnie znad szczytu muru. Podwórze było puste. W półuchylone drzwi do koszar ktoś wstawił zydel, by się nie zatrzasnęły, wrota stajni były otwarte. Nic niepokojącego. Zwykły dzień w garnizonie, pełnia południowej sjesty. Żołnierze pewnie jeszcze drzemali. Nawet wartownik przy bramie wydawał się być senny.

Wartownik? Zorro zsunął się z powrotem za mur. Przy bramie stał Martinez, szeregowiec z oddziału Mendozy. Ale to sierżant miał dziś poranny wyjazd, tego Zorro był pewien. Praktyką garnizonu było, że żołnierze z porannego patrolu dostawali zadania po sjeście, ktoś, kto wyjeżdżał o świcie, nie powinien w południe stać na warcie. Nic dziwnego, że drzemał ze znużenia.

Zorro przeszedł do narożnika muru i tam bardzo, bardzo ostrożnie, z kapeluszem w dłoni, wychylił się by zajrzeć do zaułka, gdzie otwierały się okna kwater alcalde. Przez chwilę wydawało mu się, że uliczka jest jak zwykle pusta, a jego obawy się nie potwierdzą, ale zaraz potem dostrzegł, że okiennice zostały zamknięte i podparte solidnymi palikami. Ktoś, kto próbowałby je otworzyć od środka, mógł się bardzo nieprzyjemnie zdziwić. A Zorro nawet wiedział, kto to ma być.

Kusiło go, by się podkraść pod tak zamknięte okna i popodsłuchiwać, ale wystarczyło jedno spojrzenie na sąsiadujące z zaułkiem podwórko, by porzucił i ten plan. Ktokolwiek ustawiał żołnierzy w zasadzce, zapomniał powiedzieć im, by nie zrywali jabłek z rosnącego tam drzewa. A jakby porzucone świeże ogryzki nie były dla obserwatora wystarczającą wskazówką, to już słońca odbijającego się na lufach ustawionych pod murem muszkietów nie mógł przeoczyć.

Uśmiech Zorro miał niewiele wspólnego z wesołością, gdy wycofywał się do Tornado, raz jeszcze rozważając, jak mogła wyglądać zasadzka. De Soto musiał wyciągnąć wnioski z raportów Ramone. Albo też sam pomyślał, pamiętając wcześniejsze spotkania, jak zastawić pułapkę. Gabinet de Soto miał być przynętą. Areszt, sypialnia – żołnierze mogli czaić się w każdym z tych pomieszczeń, ale raczej to ktoś w koszarach obserwował dach. On miał przejść, jak zazwyczaj, po kalenicy, zeskoczyć do wnętrza i odkryć w trakcie rozmowy z alcalde, że pół garnizonu stoi pod drzwiami. Zabarykadowane okiennice miały zatrzymać go w środku, a gdyby nawet udało mu się je wybić, wpadłby prosto pod lufy drugiej grupy żołnierzy. Oczywiście mógłby tak osaczony wziąć de Soto za zakładnika, więc podejrzewał, że w kwaterze czekała na jego wizytę gustowna kukła w szlafmycy. Zorro nie miał zamiaru tego sprawdzać. Chyba że Ignacio nie chciał ryzykować i żołnierze zaczaili się też w sypialni, by wpadł między nich i nie miał czasu na reakcję. Mimo wszystko nie mógł się nie uśmiechnąć, wyobrażając sobie Mendozę wciśniętego pod łoże alcalde.

Z torby przy siodle Tornado wyciągnął bombę dymną i raz jeszcze, z namysłem, obejrzał się na mur garnizonu. Pokusa była zbyt wielka. Skoro czekali na niego w koszarach i mieli pobiec do drzwi, dopiero gdy zeskoczy do wnętrza, mógł spokojnie przejść się po dachu, nie martwiąc się, że ktoś przedwcześnie otworzy ogień. A Ignacio zasłużył sobie na małą, nieprzyjemną lekcję…

READ  Serce nie sługa. Część druga - Rozdział 1. Prawdziwa dama

Nie bawił się w ostrożne podchodzenie, skradanie się i przemykanie jak najciszej. Czekali na niego, więc nie miał zamiaru zdradzać im, jak łatwo może się do nich podkraść. Szybki spacer, podskok, przejście po kalenicy. Kątem oka widział, że ktoś wciąga zydel blokujący drzwi koszar, szykując się do biegu do kwatery.

Wyszarpnięcie sznurka zapłonu, otwarcie klapy, rzut! I już biegł z powrotem, po osypujących się dachówkach. Chwilę trwało, nim z koszar wypadł Sepulveda, widać nagły odwrót Zorro zdołał go zaskoczyć. Za kapralem tłoczyli się jego żołnierze, ale nim któryś z nich podniósł muszkiet, Zorro już zeskoczył na mur a z niego wprost na siodło Tornado.

Nie śpieszył się z odjazdem. Nad dachem kwatery nie pojawił się dym, bo zamknięta klapa w dachu i okiennice zatrzymały go w środku. Jednak krzyki w garnizonie były doskonale słyszalne w sennej ciszy popołudnia. Zorro uśmiechnął się szeroko i dał Tornado sygnał do galopu. Dym z bomby miał właściwości oślepiające i łzawiące, a dodatkowo, jak się Zorro przekonał przy produkcji tej zabawki, jego mdląca woń dosłownie wsiąkała w tkaninę i ciężko było ją sprać. Gabinet alcalde zaczął właśnie wymagać gruntownego remontu. A przynajmniej wyrzucenia zasłon czy tak cenionego przez Ignacio dywanu.

x x x

Do jaskini Zorro wracał okrężną drogą. Zawrócił do domu Paco, by porozmawiać z jego żoną o kłopotliwych gościach z poranka, a potem jechał od szałasu do szałasu, od jednego opuszczonego domu do drugiego, rozglądając się, czy gdzieś nie natknie się na przybyszy. Bezskutecznie. Gdziekolwiek byli łowcy nagród, nie trafił na ich ślad.

Za to w jaskini oczekiwała go niespodzianka. Don siedział przy biurku, czytając z uwagą którąś z książek Diego.

– Nie powiodło ci się – bardziej stwierdził, niż zapytał, gdy już Zorro zeskoczył z siodła.

– Nie powiodło. – Zorro nie widział powodu, by ukrywać to przed ojcem. – Skąd wiesz? – zapytał chwilę później, rozpinając popręg u siodła.

– Sporo się działo w pueblo – wyjaśnił starszy de la Vega.

Zorro mógł się tylko uśmiechnąć w odpowiedzi. Nagły koniec sjesty w koszarach nie mógł przejść niezauważony.

– Mendoza bardzo narzekał? – Sierżant na pewno nie był zachwycony, gdy kazano mu jechać w pogoń za kimś, kto już dawno opuścił okolice garnizonu. Na pewno też nie podobało mu się czekanie w zasadzce zamiast południowej drzemki.

– On? Akurat najmniej. Coś ty wrzucił de Soto do gabinetu?

– Bombę dymną.

Zorro odwiesił siodło na stojący pod ścianą kozioł i zabrał się za zmianę odzieży. Czarny jedwab nie był najlepszym strojem do czyszczenia konia.

– Coś się komuś stało? – zaniepokoił się po chwili. Do tej pory nie było większych problemów, żołnierzy oślepiały głównie łzy i ten efekt szybko ustępował, ale to, jak sobie Zorro właśnie uświadomił, zawsze miało miejsce na otwartej przestrzeni, gdzie dym mógł się swobodnie rozchodzić. W pomieszczeniu mogło być zupełnie inaczej…

– Nie, właściwie to nie. – Don z trudem skrywał uśmiech i jego syn odetchnął. Starszy nie byłby tak rozbawiony, gdyby komukolwiek przydarzyło się coś złego. – Ci dwaj łowcy, których szukałeś…

– Tak?

– Czekali na ciebie w zasadzce w garnizonie. W kwaterze alcalde.

Zorro odłożył trzymane w ręku buty i wyprostował się, by spojrzeć na ojca. Tak, don niewątpliwie się uśmiechał i Zorro nie mógł nie odpowiedzieć mu uśmiechem. Szerokim uśmiechem pełnym szczerej satysfakcji.

– A więc de Soto nie chciał się narażać. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.

– Nie, nie chciał. Ani on sam, ani nie chciał narażać żołnierzy. Łowcy ukryli się w sypialni. Wygląda na to, że kiedy usłyszeli, jak otwierasz klapę nad gabinetem, nie wytrzymali.

– Niekoniecznie. Drzwi tam nie są najszczelniejsze.

– Możliwe. Nikt dokładnie nie wie, co się stało. Dość, że je otworzyli i zapomnieli, gdzie są drzwi na zewnątrz.

Młody de la Vega tylko pokręcił głową. Jego uśmiech zniknął. Doskonale mógł to sobie wyobrazić. Kłęby dymu wypełniające pomieszczenie, nagła ślepota uwięzionych, szukających w panice wyjścia, zablokowane okna nie poddające się naciskowi… Żołnierze nie mogli im przyjść z pomocą, każdy, kto w tamtej chwili wszedłby do kwatery alcalde, oślepłby tak samo jak oni.

– Liczyłem, że nikogo wewnątrz nie ma… – powiedział. – Że de Soto nie zaryzykuje zostania moim zakładnikiem… Żyją? – zapytał.

– Tak. Powiedziałem ci przecież, że nikomu nic się nie stało – odparł don Alejandro. – W końcu się wydostali. Ale gdy otworzyli drzwi do sypialni, dym rozszedł się po obu pomieszczeniach.

Tym razem Zorro nie zdołał powstrzymać szerokiego uśmiechu. Dym w sypialni de Soto! Tam było znacznie więcej tkanin niż w gabinecie. Pościel i zasłony w szerokim, komfortowym łożu alcalde, luksusowe ubrania Ignacio… Wszystko to stało się nie do użytku przez najbliższe tygodnie albo wymagało naprawdę starannego prania.

– Zaplanowałeś to? – Don nie ukrywał ani swej wesołości, ani ciekawości.

– Nie sądziłem, że osiągnę aż tyle. Ale, ale… Co z Paco? Rozmawiałem z jego żoną, nie wrócił do popołudnia do domu. I co z łowcami?

– Z tego, co wiem, Paco został do wieczora u Hernandeza – uspokoił go ojciec. – A łowcy opuścili Los Angeles. De Soto dosłownie ich wypędził, wściekły z powodu strat i niepowodzenia pułapki.

– A grzywna?

– Niestety. – Uśmiech starszego przygasł.

Zorro skrzywił się.

– Miałem nadzieję, że to małe zamieszanie przekonało alcalde, że wpadł na bardzo zły pomysł – powiedział powoli.

– Owszem. To było bardzo przekonujące. Cała złość de Soto skupiła się na tych dwóch. Jednak nie zrezygnował z kary dla Paco. Ale… – starszy de la Vega urwał na chwilę – nie dlatego czekałem na ciebie.

Jego syn obejrzał się znad końskiego grzbietu.

– De Soto uznał, że nie zostanie na noc w garnizonie, choć Mendoza oddał mu swoją kwaterę – powiedział powoli don Alejandro. – Poprosił o pokój w gospodzie i Victoria się na to zgodziła.

Zorro jeszcze raz, z rozmachem, przeciągnął szczotką po boku Tornado, rozczesując zlepioną potem sierść.

– Mam nadzieję, że Vi i jeszcze nie śpią – stwierdził.

– Nie, jeszcze nie – odpowiedział jego ojciec, zaskoczony.

Młody de la Vega klepnął konia po łopatce.

– Wybacz, przyjacielu – oświadczył – ale kolacja będzie dziś nieco później.

x x x

Doña de la Vega wynajęła alcalde najlepszy pokój w gospodzie. Z oknem na plac, by mógł widzieć garnizon, położony możliwie daleko od wejścia na strych nad stajnią, gdzie od świtu kręcili się cieśle. Podłoga była tu czysta, miednica na umywalni niewyszczerbiona, a świeca w lichtarzu woskowa, nie łojowa. Na łóżku położono siennik z gęstego płótna, dobrze wypchany świeżą słomą, i równie świeże prześcieradła, a doña dorzuciła dodatkowe koce, też czyste i wytrzepane, pachnące lekko wiatrem i dziką szałwią.

Jednak de Soto nie spał. Nie ważył się też zapalać świecy. W pełni ubrany siedział na łóżku odsuniętym możliwie daleko od okna, z pistoletem w dłoni, i wpatrywał się w szczelinę między niedomkniętymi okiennicami. Nadsłuchiwał, próbując wyłapać w zwykłych nocnych hałasach coś, co mogło go ostrzec. Ludzkie głosy ucichły już dawno, ostatni klienci wyszli już z sali na dole, a Antonia zamknęła za nimi drzwi. W lokalu został jej syn, by dopilnować spokoju w nocy, ale on zachowywał ciszę. Inni goście, nocujący w gospodzie, dawno już posnęli. Przez cienkie ściany z desek można było usłyszeć solidne chrapanie jednego czy dwóch. Z zewnątrz dolatywały odległe nawoływania kojotów czy sów, raz czy drugi gdzieś zaszczekał pies.

Alcalde ogarniała senność, lecz gdy usłyszał galopującego konia, poprawił się na swoim siedzeniu, sprawdzając, czy pistolet jest tam, gdzie go położył.

Koń przecwałował przez plac i zatrzymał się gdzieś w pobliżu. De Soto mimowolnie oblizał wargi. Zorro wydawał się lubić spacery po dachu, więc z całą pewnością dostanie się do gospody przez okno.

Szelest był z początku ledwie słyszalny, ale Ignacio poderwał głowę. Przyzwyczajony już do nocnej ciszy, mógł teraz wyróżnić każde pojedyncze stąpnięcie, każdą poskrzypującą deskę powały. Ktoś szedł po dachu, powoli, ostrożnie. Przez moment przemknęło de Soto przez myśl, że wysuszone drewno zaraz gdzieś pęknie i Zorro spadnie mu prosto na głowę, ale nie, deski wytrzymały. Kroki ucichły, gdy przybysz dotarł do zewnętrznego murku okalającego dach.

Zaraz, zaraz, uspokajał się alcalde. Przechylony w przód wpatrywał się w okno. Czy coś ciemnego nie przemknęło przypadkiem tuż za okiennicą? Czy nie otarło się o jej rozeschnięte drewno? Zorro musiał klęczeć tuż nad oknem. Zapewne też nasłuchiwał, co robi alcalde, ale Ignacio tym się nie martwił. Chrapanie gościa w sąsiednim pokoju było jak dar z nieba. Musiało zmylić Zorro. Jeszcze chwila, jeszcze moment i banita otworzy okno, by wślizgnąć się do środka, zaskoczyć śpiącego przeciwnika. Nie spodziewa się, że alcalde czuwa i trzyma w dłoni gotową do strzału broń…

READ  Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 15

Szelest otwieranych drzwi tuż za ramieniem i powiew powietrza były jedynym ostrzeżeniem. Zanim Ignacio, skupiony na tym, co się działo za oknem, zareagował, czyjaś dłoń chwyciła go za nadgarstek prawej ręki, a druga dłoń złapała za kark i pchnęła do przodu, przygniatając mu głowę do kolan. Szarpnął się, ale ręce napastnika przypominały stalowe kleszcze. Ucisk na karku wzmógł się i de Soto zapadł w omdlenie.

Gdy się ocknął, leżał z poduszką pod głową, okryty starannie kocem, a czyjeś troskliwe ręce poluzowały mu halsztuk i rozpięły koszulę, by ułatwić oddychanie. Nie musiał się zastanawiać, kto był tak dbały o jego wygodę. Świeca była zapalona i w jej blasku srebrne ozdoby na kapeluszu Zorro wydawały się jarzyć. Banita siedział na łóżku z obnażoną szpadą w ręku. Obok niego, na kocu, alcalde dostrzegł swój pistolet.

De Soto podparł się na łokciu.

– Czego chcesz? – wychrypiał.

– Porozmawiać – odparł Zorro. – Wyjaśnić parę spraw.

– Jakich znowu spraw?!

Zorro oparł ostrze szpady o wierzch dłoni de Soto i delikatnie nim przesunął, w jednej chwili skupiając uwagę Ignacio na lśniącym sztychu. Nie musiał mówić, by alcalde zachowywał ciszę. Banita mógł go zabić w jednej chwili, zanim ktokolwiek dopadłby pokoju, zaalarmowany krzykiem.

– Takich chociażby – powiedział z namysłem Zorro – że jak na tak inteligentnego i wykształconego człowieka, to czasem wykazujecie się tępotą godną muła.

Ignacio sapnął, nie wiedząc, czy bardziej oburza go komplement, czy obelga.

– Nie protestujcie, bo taka jest prawda – uśmiechnął się banita. – Nie zaprzeczycie, że jesteście wykształceni, że umiecie dowodzić czy planować. Zajrzałem w te papiery, co je mieliście na biurku…

– Co?! – Alcalde nie wytrzymał, siadając gwałtownie. – Moi ludzie…

Wydawało się, że Zorro nawet nie drgnął, ale jego szpada znalazła się o kilka cali przed twarzą de Soto.

– Zajrzałem do waszego biura – powtórzył mężczyzna w czerni uprzejmie. – Waszym ludziom nic nie będzie, tak samo jak wam się na razie nic nie stało. Nie krzywdzę żołnierzy, którzy tylko pełnią swoje obowiązki. Przeważnie nie krzywdzę – uśmiechnął się lekko. – Widziałem plany wodociągu i przyznaję, że jestem pod wrażeniem. Naprawdę imponujące przedsięwzięcie. Ludzie z Los Angeles mogliby wystawić wam za to pomnik, gdybyście jednocześnie nie zniechęcali ich swoją głupotą w innych dziedzinach.

– Może jeszcze mi powiesz, gdzie niby wykazałem się taką głupotą? – wysyczał de Soto.

– A jak inaczej nazwać to, coście dziś zrobili? – spytał banita kpiąco. – Gdyby nie ten wasz pomysł, ci łowcy, grzywna i ta zasadzka, spalibyście sobie teraz we własnym łóżku, spokojnie, wygodnie, a nie tułali się gdzieś po gospodach. Wasza garderoba też by nie ucierpiała.

De Soto zacisnął pięści. Zorro wzruszył ramionami.

– Nic się wam przecież nie stało – stwierdził z beztroskim uśmiechem. – Wydajcie tylko trochę grosza na dobrą praczkę, zamiast oddawać je do garnizonowej pralni, i odzyskacie z powrotem te wasze jedwabne kamizelki, wszystkie i nieuszkodzone. Nie pocięte – podkreślił i zakołysał sztychem przed twarzą alcalde, kreśląc literę „Z”. – Ale jeśli następni łowcy spróbują podobnych sztuczek co ci dzisiaj, jeśli napadną jeszcze na kogoś w okolicy Los Angeles… – Uśmiech zniknął i Zorro przechylił się lekko w stronę de Soto. Mówił teraz cichym, groźnym głosem. – Obiecuję, że to wszystko, co oni zrobią komukolwiek z Los Angeles, ja powtórzę z wami.

– Nie ośmielisz się…

– Chcecie się o tym przekonać? – Banita pokazał zęby, pozornie w uśmiechu, ale w tym jego grymasie nie było wesołości. – Stańcie przed lustrem i spójrzcie na swe plecy, alcalde, zanim powiecie, że się nie odważę.

Ignacio wstrząsnął się, słysząc te słowa. Zorro wstał jednym płynnym ruchem, ale ku niepokojowi de Soto nie odszedł, tylko oparł but na krawędzi łóżka.

– Upieracie się, by mnie schwytać, zamiast przyjąć moją propozycję i wrócić spokojnie do Hiszpanii? Zgoda. Możecie próbować. Wasza decyzja i wasza garderoba. Chcecie, by mnie ścigał kto inny niż wasi żołnierze, by kto inny zdobył nagrodę i sławę? Też się na to zgadzam. Łowcy mogą próbować. To wasz wybór, wy rezygnujecie z rozgłosu czy awansu. Ale to ma być gra między nami, bez postronnych. Zadbajcie o to.

– I tak to ja cię dopadnę – syknął de Soto.

– Na razie to jakiś łowca nagród może stać się sławny w całej Kalifornii. I bogaty. – Banita uśmiechnął się kpiąco. – Wy co najwyżej będziecie tym, który ma mu wypłacić pieniądze – zadrwił. – Ale, ale… – zreflektował się. – Jak się jutro do was zgłosi ten rolnik, odwołacie grzywnę. Czy to jasne?

Ignacio kiwnął powoli głową. Starał się patrzyć tylko na obnażone ostrze szpady, nie zerkać na porzucony na pościeli pistolet. Nie wiedział, jak Zorro chce wyjść z pokoju, ale tak czy inaczej, banita musiał się odsunąć od łóżka, dając mu jedną drogocenną sekundę na chwycenie broni.

Zorro przyglądał mu się przez chwilę.

– Zmądrzejcie w końcu, alcalde. Nie pomyśleliście, że któregoś dnia możecie posunąć się za daleko? Albo ja uznam, że znudziła mnie ta nasza ciuciubabka? – spytał. – I skończę z nią raz na zawsze? Pomyśleliście, co się wtedy z wami stanie? Bo to nie będzie tak, że wrócę do domu i zostawię wam wolną rękę w Los Angeles.

De Soto tylko przygryzł wargę. Obliczał. Banita stał w nogach łóżka. Jeśli ruszy do drzwi, będzie musiał przejść koło Ignacio. Jeśli do okna, musi się odwrócić…

– Ech, alcalde… – westchnął Zorro. – Naprawdę zastanówcie się nad tym.

Odwrócił się i jednym szybkim krokiem znalazł się przy oknie. De Soto rzucił się do przodu, plącząc się w przykryciu. Chwycił pistolet i uniósł go do strzału, gdy banita spokojnie otwierał okiennice.

Alcalde nacisnął spust.

Suchy trzask kurka i kilka iskierek powiedziały de Soto, że broń została rozładowana. Zorro, siedząc na parapecie z jedną nogą na zewnątrz, uśmiechnął się i zasalutował, nim zniknął za oknem.

Alcalde stoczył się z łóżka, ku swemu zawstydzeniu odkrywając, że banita nie tylko ułożył go na poduszkach i okrył kocem, ale i ściągnął mu buty. Potykając się o koc, owe buty i stołek, Ignacio dopadł okna. Dostrzegł jeszcze czarną sylwetkę Zorro, jak odjeżdżał powoli, bez większego pośpiechu. Na skraju placu jeździec zatrzymał się i de Soto mógł przysiąc, że banita obejrzał się i raz jeszcze uniósł dłoń do kapelusza w drwiącym salucie, nim ponaglił Tornado do galopu.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 15Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 17 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

slot bet 200 perak

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya