Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 19

Autor/Author
Ograniczenie wiekowe/Rating
Fandom
New World 1990-1993,
Status
kompletny
Rodzaj/Genre
Romans, Przygoda,
Podsumowanie/Summary
Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o i Victorii.
Postacie/Characters
Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,

Od autora: Władza to nie tylko zaufanie. Także pieniądze. I to nie tylko te płacone w podatkach.


Rozdział 19. Sygnały


Zdaniem wielu ludzi podatki w Los Angeles były takim samym dopustem losu, co susza, niszczycielskie oberwania chmury czy nieoczekiwane zimowe chłody, zwłaszcza gdy chodziło o te kwoty, które miały być przekazywane do Monterey. Różniło je tylko to, że dnia nadejścia nawałnicy, która wgniatała w ziemię dojrzewające kłosy czy otrząsała gałęzie drzew, niszcząc cały urodzaj, nie można było przewidzieć, natomiast listy od gubernatora przychodziły regularnie co kwartał. Ale i tak zawsze były oczekiwane z ogólną niepewnością. Co opodatkują? Jakiej kwoty zażądają tym razem? Czy ciułane mozolnie grosze wystarczą? Tu, przynajmniej w przekonaniu większości mieszkańców pueblo, nie było miejsca na wymysły alcalde, na chciwe kaprysy w rodzaju opłat za wiązanie koni przy placu czy ustawienie straganu. Król w odległym Madrycie i niewiele bliższy gubernator żądali określonych kwot, a Los Angeles musiało im te pieniądze oddać.

Tak sądzili przede wszystkim ci, których te podatki dotykały najbardziej – ubodzy rolnicy, z trudem wiążący koniec z końcem w swoich maleńkich gospodarstwach na obrzeżach wielkich hacjend. Caballeros jednak, choć dla nich kwartalne i coroczne spłaty były niewiele mniej dotkliwe, nie przyjmowali ich z taką rezygnacją. Za dobrze wiedzieli, jak podatek może urosnąć, gdy jego wyliczenia są co i rusz przepisywane. To, czego chciał król, i co miał otrzymać, było ledwie ułamkiem tego, co w międzyczasie spływało do kasy wicekróla, a to, co docierało w jego ręce, było też tylko częścią złota, jakie przeszło przez skrzynie gubernatorów. Zaś sam gubernator musiał być świadomy, że to, co otrzymał, choć zgadzało się z jego życzeniami i mniej czy bardziej skrupulatnie prowadzonymi rejestrami, nie było wszystkim, co ludzie w pueblach oddali swoim alcalde. Nie było więc nic dziwnego w tym, że temat wysokości królewskich podatków wracał, zwykle w prywatnych rozmowach w zaciszach gabinetów hacjend, i że powszechne zdanie było takie, że to właśnie one i sposób ich zbierania były tym, co hamowało rozwój kolonii. „Kalifornia krwawi złotem”, to rewolucyjne hasło powtarzali coraz częściej co młodsi i bardziej gorącogłowi z dyskutantów. Ich ojcowie, słysząc to, zwykle prychali gniewnie, nakazując synom milczenie, tylko po to, by powtórzyć te same słowa ciszej i ostrożniej. W końcu byli caballeros, obywatelami Hiszpanii, wiernymi jej Koronie i królowi. Tym niemniej żaden z nich nie zaprzeczał, że pueblo takie jak Los Angeles mogłoby rozrastać się szybciej i życie w nim byłoby dostatniejsze, gdyby tylko nie musiało ponosić ciężaru pewnych… „niegospodarności”.

Jednak, jeśli nawet nie było sposobu, by oddzielić to, czego chciał król czy też wicekról, od tego, co doliczył sobie gubernator, to można było zadbać przynajmniej o to, by alcalde nie napchał sobie nadmiernie kieszeni. Po doświadczeniach z Luisem Ramone, który nigdy nie pominął okazji, by zgarnąć do swej prywatnej szkatuły znacznie więcej grosza niż musiał przekazać gubernatorowi, wszyscy byli bardziej niż nieufni, więc kiedy de Soto po powrocie z Monterey oznajmił, że każdy może się przekonać, jak wysoki podatek został dla niego wyliczony, przed biurem alcalde dzień w dzień ustawiał się tłumek ciekawych, obserwujących, jak caballeros sprawdzają wyliczenia. Ku zaskoczeniu wszystkich, wyznaczone dla nich kwoty okazały się być nawet znośne, a to sprawiło, że i drobniejsi rolnicy odetchnęli z ulgą, nim sami poprosili alcalde. Do tej pory obawiano się, że ten rok będzie równie trudny, co lata wielkiej suszy, ale teraz była szansa, że królewski podatek nie zagarnie wszystkiego, co udało się uzbierać.

Tym niemniej, w miarę jak zbliżał się czas, by go zapłacić, ludzie stawali się coraz bardziej niespokojni i kiedy w niedzielę sierżant zjawił się w gospodzie na południowy posiłek, sporo rolników skupiło się dookoła niego, próbując ustalić, do kogo najpierw przybędzie w poniedziałek.

– Wszyscy po kolei, wszyscy po kolei – powtarzał bezradnie. – Nie wiem jeszcze, dokąd pojadę najpierw, alcalde nic mi nie powiedział. Nie, nie będę nikogo aresztował, nie teraz, to tylko wezwania – tłumaczył się. – Alcalde mówił mi, że jutro mam tylko powiedzieć, kto ma się zjawić i kiedy.

Taki sposób zbierania podatku nie był nowością dla mieszkańców okolic Los Angeles. Czas, kiedy wysłane z garnizonu patrole odwiedzały kolejne gospodarstwa, by bezwzględnie zabierać z nich wszystko, co się da, jako część podatku, skończył się wraz ze śmiercią Luisa Ramone. Podczas swoich chwilowych rządów sierżant, zamiast jechać po całość należności, wolał, by rolnicy przynosili mu pieniądze, nawet kilkakrotnie i w niewielkich kwotach. Niewątpliwie chciał w ten sposób ułatwić życie, może nie sobie, bo nieraz siedział, załamany, nad notatkami i potrzebował pomocy doñi de la Vega czy don Diego, jako tych, którzy lepiej od niego znali się na rachunkach, by dojść do ładu z obliczeniami, ale na pewno co biedniejszym gospodarzom. Z całą pewnością na jego decyzję spory wpływ miały niemiłe wspomnienia nie tylko rozpaczy ograbianych z dobytku ludzi, ale i lania, jakie przy tej okazji spuszczał jemu i jego żołnierzom, tym niemniej ten sposób zbierania podatków okazał się tak skuteczny, że de Soto, choć początkowo niezbyt zachwycony, ostatecznie go nie zmienił. Caballeros i drobni gospodarze, hodowcy i rolnicy, przez kolejne miesiące znosili do garnizonu pieniądze przeznaczone na królewski podatek, a teraz mieli zjawić się w biurze alcalde, zgodnie z wezwaniami, by dopłacić to, co brakowało do wyliczonych przez gubernatora kwot.

– Naprawdę nie wiecie, dokąd pojedziecie, sierżancie? – zainteresował się młody de la Vega, gdy tylko tłumek wokół Mendozy się przerzedził.

, don Diego. Alcalde nic nie mówił. – Mimo że nie można było porównywać odwiedzania domów z wiadomościami z koniecznością wynoszenia z nich resztek dobytku, głos sierżanta brzmiał dość żałośnie. A w każdym razie na tyle żałośnie, by zainteresować Diego.

– Co się stało, sierżancie? – Młody caballero przysunął sobie stołek i usiadł. Zajrzał do stojącego na stole dzbanka, a gdy odkrył, że jest on pusty, machnął ręką na Terezę, która właśnie ustawiała kolejne, niewątpliwie pełne, na barze. – Skoro macie tylko powiedzieć ludziom, żeby przyjechali do pueblo i zapłacili to, co muszą zapłacić, nie macie się czym martwić. chyba nie będzie was niepokoił? – spytał, tknięty nagłym podejrzeniem.

– Nie, don Diego, raczej nie będzie nam przeszkadzał. – uśmiechnął się, najpierw lekko, jakby na myśl, że tym razem nie skończy patrolu w pociętym mundurze, a potem znacznie szerzej, gdy Tereza postawiła przed nim pełny dzban.

– Chcecie jeszcze coś zjeść, sierżancie? – zapytała.

zerknął na siedzącego po drugiej stronie stołu don Diego.

– Sierżant na pewno nie pogardzi powtórką z tamales, Terezo – zauważył caballero.

– Zaraz przyniosę. Zajrzę, czy señorze Antonii zostało jeszcze trochę tych z kurczakiem.

Sierżant zawahał się.

– Co się stało?

– Mam tylko asygnatę…

– Zapłacę za was – zaoferował młody de la Vega.

– Nie musicie, don Diego – zaprotestowała kobieta.

– Pozwólcie. To będzie taki nasz mały sekret. Nie będę narażał Victorii na straty – uśmiechnął się porozumiewawczo.

Tereza odpowiedziała równie porozumiewawczym uśmiechem. W tej chwili liczyło się każde centavo włożone do skrzyneczki pod barem. Od czasu powrotu z Monterey de Soto opłacał wyżywienie żołnierzy asygnatami, ale doña Victoria nie miała zamiaru przekazywać ich dalej w ręce dostawców drobiu, mąki czy warzyw, i nadal płaciła zarówno im, jak i swoim pracownicom, gotówką. Pozornie działo się tak dzięki podróżnym, którzy zostawiali pesos za posiłki i noclegi, ale zarówno Diego, jak i pracujące w gospodzie kobiety wiedziały, że doña naruszyła w tym celu swe oszczędności, już i tak nadszarpnięte przez przebudowę stajni.

– A więc, sierżancie? Co was martwi? – zagadnął Diego, gdy tylko talerz parujących tamales stanął na stole i Tereza oddaliła się do kuchni.

– To będzie bardzo dziwne, don Diego – westchnął Mendoza. – Jechać do ludzi i nie martwić się, że nie zapłacą…

– Czy nie było tak już wcześniej? Przecież mówiliście rolnikom, ile im jeszcze zostało do spłacenia.

– No tak, ale… Teraz jedziemy na rozkaz alcalde, jak kiedyś. A to już nie będzie tak, jak kiedyś. – Sierżant znów westchnął. Ujął nóż w dłoń i zaraz wypuścił, masując sobie nadgarstek.

READ  Legenda i człowiek Cz I: Zmylić wrogów, rozdział 5 epilog

– Coś wam dolega w rękę? – zainteresował się młody caballero.

– Tylko trochę boli. – Grymas na twarzy Mendozy przeczył jego słowom. Dłoń musiała go boleć bardziej niż trochę. – Wiecie, alcalde kazał mi poćwiczyć. – Sierżant starał się mówić lekkim tonem. – Powiedział, że nie mogę przestać, póki nie uderzę sto razy w cel. – Teraz jego głos brzmiał już zupełnie żałośnie.

Diego naraz przestał się martwić zaplanowanym zbieraniem podatku. Wyglądało na to, że smętny stan Mendozy nie był spowodowany jakimiś znanymi tylko jemu rozkazami de Soto, co podejrzewał na początku, ale po prostu zmęczeniem. Ignacio, niewątpliwie poirytowany wydarzeniami poprzedniego dnia, wymierzył sierżantowi karę za nieudolność. Nie karną musztrę czy wartę, ale ćwiczenie, które miało go nauczyć posługiwania się długim biczem.

– A ten cel… Był duży? – zapytał tylko.

Sierżant zastanawiał się przez chwilę.

– O taki. – Pokazał w końcu otwartą dłoń.

Młody de la Vega pokręcił głową, w myśli cofając wszystko, co pochlebnego pomyślał o sposobach Ignacio na szkolenie żołnierzy. To była tylko kara, i to bardzo bolesna i uciążliwa w swym ostatecznym rezultacie. Chociaż teraz potrafił biczem zerwać z drzewa pomarańczę bez uszkodzenia jej skórki, to Diego doskonale pamiętał całe tygodnie frustrujących ćwiczeń, zanim mu się to udało po raz pierwszy. Taki cel, jaki zadał sierżantowi alcalde, byłby kłopotliwie mały nawet dla , choć to oni używali długiego bicza jako broni i narzędzia. Dla kogoś wprawnego setka takich celnych uderzeń byłaby też tylko nużąca. Sierżant jednak dowiódł przy chłoście, że całkowicie nie umie się nim posługiwać, więc zanim po raz pierwszy trafił, nieważne, czy przypadkiem, czy ze świadomym zamiarem, musiał uderzyć o wiele, wiele razy więcej, wkładając w swe uderzenia znacznie więcej wysiłku, niż to było niezbędne. Aż dziwne więc było, że teraz zdołał… Nie, zreflektował się Diego. Nie zdołał. właśnie podzielił swoje tamales łyżką, niezdarnie trzymaną w lewej ręce. Prawą miał zmęczoną do bólu, z dłonią niezdolną sprawnie zamknąć się na czymkolwiek czy cokolwiek utrzymać. Nic dziwnego, że był tak rozżalony.

– Sierżancie, byliście u doktora?

– Nie, don Diego. Nie zdążę. Zaraz jedziemy na patrol…

– Jeśli będziecie przejeżdżać koło naszej hacjendy, wstąpcie na chwilę – oświadczył caballero. Ignacio mógł się pozbawić jednego sprawnego żołnierza, ale on nie musiał pozostawiać Mendozy bez pomocy. – Dam wam maść, jaką kiedyś przygotował dla mnie.

Gracias, don Diego! – Sierżant uśmiechnął się mimo bólu, już całkowicie rozchmurzony.

Młody de la Vega też odpowiedział mu uśmiechem. Miał powody do zadowolenia. Wydawało się, że w tym roku, jak się nie zdarzało już od paru lat, alcalde zbierze podatki bez interwencji Zorro.

x x x

Ponowna wizyta don Rafaela de la Vegi w Los Angeles nie była może takim zaskoczeniem jak pierwsza, ale i tak don Alejandro był zdumiony, widząc w poniedziałkowe popołudnie bratanka w bramie hacjendy.

– To najmilsza niespodzianka, jaką mogłeś mi sprawić – oznajmił na powitanie.

– Wybacz, stryju, ten nagły najazd, ale… – zawahał się nagle. – Właściwie to zostałem tutaj przysłany…

– Stało się coś złego?

– Obawiam się, że tak. – Młody caballero odwrócił wzrok. – Wasza podopieczna…

– Co z Flor? – Uśmiech don Alejandro zgasł. – Nie, nie odpowiadaj jeszcze. Wchodź i odpocznij. Diego i Victoria niebawem wrócą z pueblo. Chcę, by oni też posłuchali, co masz do powiedzenia.

zastosował się do tej prośby i do tego, co go sprowadziło tak nieoczekiwanie do Los Angeles, wrócił dopiero po obiedzie, gdy zostali sami w salonie.

– Pamiętam, na co nalegaliście przy ostatniej wizycie, stryju, ale sytuacja się bardzo poważnie zmieniła… – powiedział powoli, obracając w palcach kieliszek brandy. – Wasza protegowana…

W miarę jak mówił, don Alejandro i Diego pochmurnieli. Według don Rafaela wśród caballeros z Santa Barbara narastało przekonanie, że niezależnie od odnoszonych przez Flor sukcesów, pozostawienie hacjendy Pereirów w rękach młodej dziewczyny stanowiło zagrożenie zarówno dla niej, jak i dla całej okolicy. Protekcja alcalde i de la Vegów z Los Angeles mogła już nie wystarczyć, gdyby ich podopieczna zdecydowała się na jakieś szalone, błędne posunięcie, kierowana czy to złą oceną sytuacji na rynku, czy też innymi, bardziej osobistymi względami. Już zresztą pomyliła się, godząc się na sprzedaż kilkunastu sztuk zarodowego bydła po niższej, niż by mogła osiągnąć, cenie i inwestując zarobek w konie.

– Ależ to nonsens! – zareagował don Alejandro. Odstawił swój kieliszek na stolik i przechylił się lekko, by podkreślić wagę swoich słów. – Jose, świeć Panie nad jego duszą, miewał śmiałe posunięcia, ale zawsze starannie się do nich przygotowywał i badał możliwości, a Flor to po nim odziedziczyła. Przez ten rok wymieniłem z nią wystarczająco wiele listów, żeby wiedzieć, że jest bardziej niż ostrożna, jeśli idzie o inwestycje. Niepotrzebnie się obawiają, Rafaelu, możesz mi wierzyć. Czy tegoroczna aukcja nie była tego dowodem?

– Niezupełnie o to mi chodziło… – pokręcił głową. – To prawda, że señorita Pereira jest ostrożna i dokładna. Jednak… Stryju, tak jak mówiłem, to tylko młoda dziewczyna, na którą spadł ciężar ponad jej siły. Jej rówieśnice powychodziły już za mąż, są paniami na hacjendach, ale zajmują się tylko swymi domami, żadna z nich nie musi być odpowiedzialna za życie i dobrobyt dziesiątków ludzi. Naprawdę obawiamy się, że koniec końców ona sobie nie poradzi. Nie zaprzeczę, że jej tegoroczna aukcja wypadła naprawdę wyśmienicie, ale to, co zrobiła teraz… Łatwo uwierzyć, że ten pierwszy sukces był trafem, echem zarządzania Jose. Teraz, gdy działa sama…

– Nie tylko ona popełnia błędy – włączył się Diego. – Czy możesz mi wskazać caballero, któremu nie trafiła się nieudana transakcja? Który nie pomylił się przy przepędzie stad czy też któremu nie skwaśniało wino? To, o czym mówisz, jest raczej drobnym potknięciem, jakie każdemu może się przydarzyć, niż katastrofą zagrażającą istnieniu hacjendy. Zresztą, jeśli przyjrzeć się uważnie tej transakcji, to być może nie jest ona pomyłką. Może Flor zdecydowała się na mniejszy zysk teraz, by ostatecznie zdobyć większe korzyści? W niemal wszystkich hacjendach dookoła Santa Barbara hoduje się bydło, ale czy ktoś ma tam naprawdę dobrą stadninę?

– Jednak od takich drobnych potknięć może się rozpocząć ogólny upadek – zripostował Rafael. – Jeśli teraz się pomyliła, kto wykluczy, że nie stanie się to po raz drugi, i czy wtedy nie poniesie poważniejszych strat? Mówisz o przyszłych zyskach, dobrze. Też przyszło mi to na myśl. Przypuszczam, że to ten Checa ją do tego namówił. Był żołnierzem, jest , nic dziwnego, że to w koniach widzi lepsze zyski niż w krowach. Ale czy zdoła je osiągnąć? Skąd mamy wiedzieć, że nie pomylił się w rachubach? Nie ma przecież doświadczenia, nigdy nie prowadził hacjendy, nie wie, jak planować czy rozmawiać z kupcami. Tymczasem wygląda na to, że señorita Pereira ufa jego ocenie i pozwala…

– Do czego zmierzasz, Rafaelu? – Don Alejandro przerwał tę przemowę. Siedzący w fotelu obok Diego poruszył się niespokojnie. On już zorientował się, co chce powiedzieć kuzyn.

– Do tego, że Flor potrzebuje pomocy – odparł Rafael. – Musi zostać odciążona z obowiązków i musi znaleźć się pod opieką właściwego człowieka.

Odpoczywająca na sofie Victoria wyprostowała się zaalarmowana. de la Vega wreszcie powiedział wprost to, co ona w rozmowach z Diego nazywała jasno i dosadnie: ktoś miał położyć rękę na majątku Flor. I na samej Flor, oczywiście.

– Czy mam przez to rozumieć, że chcesz, byśmy odegrali wobec Flor rolę swatów? – zapytała bez ogródek, nim odezwał się Diego czy don Alejandro. – Przekonali ją, wbrew temu, co mówiliśmy do tej pory, by oddała swoją rękę i majątek temu szczęśliwcowi spośród caballeros, jakiego dla niej wyznaczyliście?

Don zmieszał się w pierwszej chwili, ale zaraz zmierzył bratową nieprzyjaznym spojrzeniem.

– Akurat wy nie powinniście w tej kwestii zabierać głosu – oświadczył sucho.

– A to dlaczego? – spytała Victoria wojowniczo.

Diego oparł się wygodniej w fotelu. Wyglądało na to, że musi oddać żonie pierwszeństwo w rozmowie z kuzynem. Nie, by chciał jej w tym przeszkadzać.

READ  Zorro i Rosarita Cortez - rozdział 40 Gra w szachy

– Dlatego że, nie wypominając, wyście sami zostali żoną caballero. Czemu wzbraniacie jej…

– Nie wypominając – przerwała mu Victoria ostro – to była nasza wspólna decyzja, moja i Diego, by się pobrać. Po długim narzeczeństwie. I odwzajemniałam uczucie mojego męża. A wy mówicie, że mamy nakłonić Flor do poślubienia człowieka, który jest jej obojętny.

– Który może się nią zaopiekować.

– Nią czy jej hacjendą?

– O czym wy mówicie?

– O tym, że póki żył Jose Pereira, Flor nie była mile widziana wśród caballeros. Szlachetnie urodzeni w Santa Barbara za bardzo obawiali się mezaliansu. Nadal się obawiają, prawda? – W głosie Victorii był mimowolny jad. Była zmęczona po wizycie w gospodzie, zbyt zmęczona, by się hamować, kiedy w jej pamięci ożywały dawne lęki, wątpliwości i wspomnienia. Swego czasu za bardzo sama martwiła się reakcją caballeros na oświadczyny Diego i za bardzo dopiekła jej Dolores, by teraz zachowała spokój. Zwłaszcza teraz, gdy miała tyle innych powodów do obaw. Od jutra zbierano królewski podatek, jutro miało się okazać, czy Zorro nie będzie musiał znów włamywać się do gabinetu alcalde i narażać na kule, a tu kuzyn jej męża przyjeżdża po raz kolejny, bo nie podoba mu się, że Flor ma szansę na szczęście z kimś, kogo kocha. – Ale skoro jest ona dziedziczką jednego z największych majątków, to nie można jej pozwolić iść własną drogą, choć jest tylko córką byłego żołnierza. Ktoś musi położyć rękę na jej dziedzictwie, czy nie tak? Może jeszcze żałujecie, że pospieszyliście się z ożenkiem?

– Jak śmiesz?! – poderwał się ze swego miejsca, zapominając o swej dotychczasowej uprzejmości. Wypowiedziany wprost zarzut Victorii musiał być trafny, bo widać było, że dotknął go do żywego.

– Kuzynie, dość! – włączył się Diego.

– Dosyć? Diego, ta kobieta…

– Moja żona, Rafaelu. – Diego także wstał i podszedł do kuzyna. – Nie zapominaj, że to moja żona. I jesteś jej winny szacunek.

Chyba po raz pierwszy od długiego czasu de la Vega spostrzegł, że Diego jest od niego znacznie wyższy. Cofnął się mimowolnie, a że miał za sobą fotel, usiadł gwałtownie.

Diego nachylił się nad kuzynem.

– Miałem nadzieję, że przyjechałeś tutaj z rodzinną wizytą, z wieściami o Margaricie i małym Alphonse. Jesteś moim kuzynem, moją rodziną, a pamiętasz chyba, co to oznacza dla de la Vegów. Ja o tym nie zapomniałem. Tak samo jak o tym, że już dosyć czasu straciliśmy na wzajemną nierozsądną niechęć. Byłem bardziej niż szczęśliwy, że kilka tygodni temu wyjaśniliśmy sobie tamte nieporozumienia. Ale ty zjawiasz się w naszym domu tylko po to, by zmusić nas do wykorzystania wpływu, jaki mamy na Flor Pereirę, byśmy ją przekonali do małżeństwa z całkowicie jej obojętnym człowiekiem. Czyż nie?

– Nie – odparł Rafael. – Nie całkowicie jej obojętnym. Chyba nie myślałeś, że chcę, byście zmusili ją do ślubu.

– Takie wrażenie robiłeś – wytknął Diego. Chyba zorientował się, że stoi zbyt blisko, jakby chciał zastraszyć kuzyna, bo odsunął się odrobinę, pozwalając mu odetchnąć.

– Więc się pomyliłeś – tłumaczył pospiesznie Rafael. – Chodziło mi tylko o to, byście raz jeszcze przypomnieli Flor, że nie jest całkowicie osamotniona, że inni właściciele hacjend, caballeros, są żywo zainteresowani jej losem. Że mogą jej służyć radą, pomocą… Ta dziewczyna nie może pozostawać sama, tak jak jest teraz… – urwał i głęboko odetchnął. – Nie zaprzeczę, że ten Checa jest bystrym człowiekiem. Rozmawiałem z nim parokrotnie przez te tygodnie i chyba już rozumiem, co dostrzegł w nim Jose Pereira. Ale to nie zmienia faktu, że jest tylko jednym z jej vaqueros, jej pracownikiem. A Flor Pereira ma teraz szansę na dobre małżeństwo…

– Dobre dla niej czy dla tego caballero? – odezwała się znów Victoria.

zerknął zza ramienia Diego na jego żonę.

– Nie zaprzeczycie, doña – wrócił do formalnego sposobu mówienia – że Jose Pereira nie był caballero. Naprawdę nie powinniście… – urwał, bo Victoria podniosła się z sofy.

– Jeszcze raz to powtórzysz, kuzynie – wycedził Diego – a będziesz wracał do domu. Mimo bliskiej nocy.

– Rozumiem. – uśmiechnął się nerwowo. – Jednak majątek tych rozmiarów, co hacjenda Pereirów, nie może pozostać w rękach niedoświadczonej dziewczyny.

– Jak na razie sam powiedziałeś, Flor sobie radzi. Nie zaprzeczysz, że błędów, które popełniła, nie można uznać za katastrofalne – zauważył spokojnie Diego, znów się nieco odsuwając. mimowolnie odetchnął z ulgą. – To nie jest powód, by ją nakłaniać do tak pospiesznego małżeństwa, i to z człowiekiem, z którym nic jej nie łączy. Moja żona ma rację. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że ktokolwiek będzie chciał ożenić się z Flor, którykolwiek z caballeros, zechce tego ze względu na jej majątek, nie na nią samą.

– Więc nie pomożecie mi?

– Nie w ten sposób, Rafaelu – odezwał się don Alejandro. – Jakiekolwiek naciski na señoritę Pereira w sprawie małżeństwa przyniosą więcej szkody niż pożytku. Lepiej będzie, jeśli wrócisz do Santa Barbara i uspokoisz caballeros. Pod pieczą Ramireza i moją nie grozi im jakiś sprytny intrygant w roli dziedzica hacjendy Pereirów.

otrząsnął się mimowolnie. Don Alejandro uśmiechnął się kpiąco na ten widok.

– Naprawdę powinniście mieć więcej zaufania do rozsądku córki Jose – stwierdził.

– Ale… Ten Checa…

– Wciąż go nie doceniacie – zauważył Diego. – Uczy się bardzo szybko. A póki co, zostawia decyzje w rękach Flor.

Jego kuzyn wyglądał na nieprzekonanego.

– Zauważ, że Flor nie sprzedała całego stada, Rafaelu – zaśmiał się starszy caballero. – Te kilka czy kilkanaście koni nie przyniesie jej nadmiernych strat, a może być źródłem pięknego zysku. Jeśli to Juan dostrzegł, że mogą na tym skorzystać, chwali mu się to. Zaś sama Flor jest, jak już ci przypomniałem, równie ostrożna w inwestycjach jak jej ojciec. Nigdy nie zaryzykuje zbyt wiele i z pewnością rozważyła bardziej niż starannie, czy pójdzie za jego radą. Nie, Rafaelu – don Alejandro sięgnął po swój kieliszek – nie macie powodu do zmartwień.

– A jeśli to nie Juan… – wciąż miał wątpliwości.

– Nie ma sposobu, by ktokolwiek zdołał omotać ją tak, by chciała natychmiastowego ślubu – odpowiedział jego stryj. – A nawet gdyby komuś to się udało, to jeszcze Ramirez i ja musimy wyrazić na to zgodę. Chyba nie wierzysz, że ktoś mógłby zmylić waszego alcalde?

zaśmiał się z przymusem.

– Nie, w to nie uwierzę. I… – wyznał, wyraźnie zawstydzony – on odradzał mi poruszanie z wami tej sprawy. Chyba powinienem był go posłuchać.

– Owszem – skwitował sucho don Alejandro.

Diego ugryzł się w język, by nie wytknąć kuzynowi, że oszczędziłby sobie nie tylko kilkugodzinnej jazdy, ale i nieprzyjemnego starcia z Victorią. sprawiał wrażenie wystarczająco upokorzonego.

x x x

Jeszcze do niedawna to, że Zorro pozostawi w spokoju żołnierzy wysłanych przez alcalde zebrać od rolników królewski podatek, było dla sierżanta Mendozy wyłącznie pobożnym życzeniem. Za wiele razy wyprawa po pieniądze kończyła się pociętymi, zakurzonymi mundurami, by teraz, choć jechali tylko po to, żeby zawiadamiać ludzi, kiedy mają się zjawić w garnizonie, i on, i jego podwładni nie oglądali się nerwowo przez ramię, czy nie zbliża się do nich czarno ubrany jeździec. Ale, ku ich mimowolnemu zdumieniu, udało się im objechać okolicę i wrócić, nie tylko bez litery „Z” wyciętej na mundurach, ale i z poczęstunkiem od gospodyń, a w przypadku sierżanta, ze słojem kojącej maści na obolałe mięśnie, jaki wręczył mu don Diego. Tym niemniej, gdy następnego dnia pierwsi rolnicy zjawili się przed gabinetem alcalde, by wpłacić królewskie należności, żołnierze stojący pod bramą garnizonu ubrani byli w możliwie najstarsze mundury, jakie tylko dało się włożyć i nie ściągnąć sobie na głowę gniewu dowódcy podczas przeglądu. De Soto nieraz powtarzał, że kluczem do właściwej postawy żołnierza, do jego dzielności, jest po części jego odpowiedni wygląd, i bezwzględnie ten wygląd egzekwował. Jeszcze wytarte sukno i pozaszywane, mniej czy bardziej krzywo, rozcięcia na mundurowych kurtkach bywały darowane, gdy alcalde poznał wiążące się z nimi historie czy przegląd był urządzony podczas ćwiczeń, ale nieszczęśnik przyłapany na takich niedociągnięciach, jak plamy i zacieki na pasach czy spodniach, zaśniedziałe guziki bądź brudne buty, mógł się spodziewać dodatkowej musztry, karnej warty czy też, najczęściej, kilku godzin nieprzyjemnych prac w garnizonowych stajniach bądź latrynach. Skoro ktoś nie potrafił wyglądać jak żołnierz Jego Królewskiej Mości, mógł pracować jak ktoś niebędący żołnierzem Jego Królewskiej Mości, powtarzał przy takich okazjach de Soto.

READ  Legenda i człowiek Cz VI: Uzurpator, rozdział 8

Ale rozkazy i opinie dowódcy opiniami dowódcy, a żołnierze mieli świadomość, że spotkanie z Zorro skończy się dla nich lądowaniem, zależnie od pecha, w kurzej zagrodzie, stercie resztek czy najprzyjemniej – w fontannie bądź korycie do pojenia koni. Niemal zawsze był też uliczny pył w zębach i źdźbła słomy we włosach i za kołnierzem. No i cięcia na kurtkach. To nie było coś, na co można było narażać mundur. Nie ten nowy, wyczyszczony, w którym zjawiało się na przeglądach. Lepiej było ubrać starszą, nieco wytartą kurtkę. Stali więc na warcie kolejno, wpierw ci z oddziału Mendozy, a po nich ludzie Sepulvedy, i każdy bardzo starannie udawał, że nie obserwuje dachów, zaułków czy wjazdu do pueblo w oczekiwaniu na czarną sylwetkę jeźdźca w pelerynie.

Jednak i ten dzień minął spokojnie. Wezwani gospodarze zjawiali się w Los Angeles, szli wprost do gabinetu alcalde, a de Soto przyjmował ich wpłaty. Rzecz jasna, docinał przy tym zgryźliwymi komentarzami, ale brzmiały one zaskakująco słabo, niemal jakby to nie on siedział za szerokim biurkiem alcalde. Większość przybyłych prosto z garnizonu szła następnie do gospody doñi Victorii, by tam wypić coś czy zjeść, albo przynajmniej omówić tak nietypowy spokój przy spłacaniu podatku. Nie każdemu dopisywał humor. Caballeros mogli uznać, że podatek, jakiego w tym roku zażądał od nich Madryt, był do zniesienia, ale dla najuboższych gospodarzy wyznaczone kwoty były aż nazbyt wielkie. Kilku drobnych rolników siadło w kącie sali z ponurymi minami. Spłacili, co mieli spłacić, ale w ich sakiewkach pozostało jedynie po kilka centavos. Nie groziła im może utrata ziemi, jak to miało miejsce pod rządami Ramone, ale w tej chwili nie mogli nawet pomyśleć o pocieszeniu się winem. Nic więc dziwnego, że rozmowy, jakie toczyły się w gospodzie, nie należały do najweselszych, choć brakowało im takiej goryczy, z jaką niegdyś omawiano płacenie podatków.

Także de la Vegowie cały ten dzień przesiedzieli w Los Angeles. Don Alejandro po raz kolejny namawiał przyjaciół, by wspólnie założyć w Los Angeles bank, który pozwoliłby na większą swobodę w obracaniu gotówką. Diego towarzyszył ojcu, podsuwając w razie potrzeby odpowiednie wyliczenia, ale znacznie więcej czasu spędzał rozmawiając czy przysłuchując się rozmowom tych, który wracali z garnizonu.

Wieczorem, w salonie hacjendy, gdy Victoria z ulgą usiadła na sofie, Diego rozłożył na stole notatki z całego dnia i zaczął je porządkować. Don Alejandro nie przeszkadzał synowi w tych obliczeniach, ale widać było, że się niecierpliwi.

– I jak? – zapytał w końcu.

Diego tylko pokręcił głową.

– Zgadza się – powiedział. Spojrzał na ojca i powtórzył. – Zgadza się.

– Chcesz powiedzieć, że niczego sobie nie doliczył? – niedowierzał starszy de la Vega.

– Dokładnie tak.

– To… – Don Alejandro także pokręcił głową. – To wydaje się niemożliwe.

– A jednak tak jest – odparł jego syn. – Pytałem wszystkich. Zapłacili dokładnie tyle, ile było wyliczone, dokładnie tyle, ile było trzeba. Może to nieprawdopodobne, ale wygląda na to, że Ignacio nic sobie nie dopisał. Ani centavo.

– Chcesz powiedzieć, że po raz pierwszy od lat alcalde Los Angeles uczciwie ściągnął podatek? – Victoria nie dowierzała własnym uszom.

– Nie inaczej. To, co było zebrane wcześniej, i to, co zapłaciliśmy dzisiaj, to jest dokładnie tyle, ile chciał od nas gubernator. Dwadzieścia pięć tysięcy pesos, tak jak było w liście z Monterey, ani centavo więcej. – Diego usiadł przy biurku i rozłożył notatki z dnia spędzonego w gospodzie. Raz jeszcze przyjrzał się obliczeniom i potrząsnął głową. – Ani centavo – powtórzył.

– Czemu mam wrażenie, że w to nie wierzysz? – spytał don Alejandro.

– Bo tak jest. – Diego pokręcił głową, trochę bezradnie. – Po tym wszystkim, co wyprawiał Ramone, i po tym, co do tej pory zrobił Ignacio, po prostu trudno mi uwierzyć, że ten podatek został zebrany tak całkowicie uczciwie. Liczby nie kłamią. Ignacio zawsze był dobry z matematyki, ale tu nie był w stanie ich nagiąć.

Victoria wstała z trudem i podeszła do stołu, by przejrzeć notatki męża.

– Może… – zaczęła z namysłem.

– Tak?

– Ile czasu minęło od oskarżenia Jose Rivasa? Pół roku? – spytała.

– Trochę więcej.

– Czy nie zapowiedziałeś wtedy Ignacio, że jeśli nie będzie dawał Zorro powodów do interwencji, to mniej więcej po pół roku będzie mógł wracać do Madrytu? Że Zorro sam zniknie, gdy alcalde Los Angeles będzie uczciwie dbał o pueblo?

– Myślisz, że to to? – Diego spojrzał na nią, nagle ożywiony. – Że Ignacio zdecydował się przyjąć moją propozycję?

– A masz lepsze wytłumaczenie? – odpowiedziała. – Nie musi przecież być znów kimś takim, jak zimą, tak czarująco uprzejmym. Wystarczy, że będzie uczciwy, prawda?

– Tak, ale…

– Tak?

– Może go tym krzywdzę – zaczął Diego. – Może niesłusznie posądzam. Ale nie potrafię się do tego przekonać.

– Sądzisz, że gdzieś w tym jest jakieś jego oszustwo? – odezwał się don Alejandro.

– Tak. – Wbrew przytaknięciu młody de la Vega potrząsnął głową. – Nie. W tym, co się dziś działo, tego nie ma. Tylko… – Diego rozłożył bezradnie ręce. – Jest tylko moje, może nierozsądne, może niewłaściwe przekonanie, że coś tu jest nie w porządku. Takie wrażenie, że po raz pierwszy alcalde przechytrzył Zorro.


CDN.

Series Navigation<< Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 18Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 20 >>

Author

No tags for this post.

Related posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

mahjong

slot gacor hari ini

situs judi bola

bonus new member

spaceman

slot deposit qris

slot gates of olympus

https://sanjeevanimultispecialityhospitalpune.com/

garansi kekalahan

starlight princess slot

slot bet 100 perak

slot gacor

https://ceriabetgacor.com/

https://ceriabetonline.com/

ceriabet online

slot bet 200

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

CERIABET

slot bet 200

situs slot bet 200

https://mayanorion.com/wp-content/slot-demo/

judi bola terpercaya