Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 20
- Autor/Author
- Ograniczenie wiekowe/Rating
- Fandom
- New World Zorro 1990-1993,
- Status
- kompletny
- Rodzaj/Genre
- Romans, Przygoda,
- Podsumowanie/Summary
- Zasady wyznaczają granice. Lecz czy na zawsze i dla każdego? Dziewiąta część opowieści o Zorro i Victorii.
- Postacie/Characters
- Diego de la Vega, Alejandro de la Vega, Victoria Escalante, Felipe, Ignacio de Soto, Jamie Mendoza,
Od autora: Dziękuję za komentarze! Filipinko – owszem, sprawy finansowe bywają ważne, w końcu to złoto napędza rewolucje i jeszcze przynajmniej przez jakiś będą z nimi kłopoty. Choćby teraz. Ale nie tylko z nimi…
Rozdział 20. Królewski poborca
Obcy człowiek wjeżdżający do pueblo nie był w Los Angeles tak rzadkim widokiem, by przyciągnąć coś więcej niż przelotne spojrzenia przechodniów. Jechał spokojnie, jego ubranie nie odznaczało się jaskrawymi kolorami czy odmiennym krojem, a koń, choć niewątpliwie dobry, nie wyróżniał się urodą. Nikt więc nie odwrócił za nim głowy, nawet bawiące się na placu dzieci nie przerwały swej bezładnej bieganiny.
Przybysz jednak, odmiennie od wielu swoich poprzedników, nie skierował się wprost do werandy gospody, gdzie Juanita właśnie zbierała opróżnione kubki i dzbanki, lecz do biura alcalde. Sierżant Mendoza, który uciął sobie drzemkę i kiwał się na krześle przed wejściem, poderwał się na równe nogi, gdy wierzchowiec nieoczekiwanego gościa prychnął mu prawie nad uchem. Poprawił zsunięte na oczy czako, pospiesznie wygładził mundur i otworzył przed mężczyzną drzwi gabinetu.
Dopiero to zwróciło uwagę ludzi. Ktoś, kto zaczynał pobyt w pueblo nie od przepłukania gardła z kurzu drogi, ale od rozmowy z alcalde, mógł być zwiastunem poważnych kłopotów. Kiedy więc de Soto wyszedł z gabinetu i wraz z gościem skierował się do gospody, zastał na werandzie spory tłumek mieszkańców pozornie zainteresowanych winem czy pogawędką, ale tak naprawdę nadstawiających uszu na spodziewane nowiny. Usłyszeli jednak niewiele. Przybysz, don Emilio, jak go tytułował de Soto, uśmiechał się szeroko, odnosił się do Marisy i Juanity z szarmancką uprzejmością, komplementował posiłek i podane do niego wino, ale nawet słówkiem nie zająknął się na temat tego, co go sprowadziło do Los Angeles.
Zagadka wyjaśniła się, dopiero gdy don Alejandro zjawił się w gospodzie.
– Tu obecny don Ignacio – oświadczył don Emilio po wstępnej wymianie uprzejmości – zapewniał mnie, że mogę od was nabyć najlepszego wierzchowca w Kalifornii.
– Nie zaprzeczę – odparł ostrożnie don Alejandro. – Jednak znam kilku caballeros, którzy byliby innego zdania.
– Don Alejandro – zauważył de Soto z lekką naganą w głosie. – Oliveira, choć rzeczywiście doskonale szkoli swoje konie, nie może się pochwalić ich rasą, jeśli mogę wam to przypomnieć.
To była prawda. Konie z hodowli don Estebana były miejscowymi mieszańcami, urodziwymi i dobrze wyszkolonymi, ale w stajniach de la Vegów były andaluzyjczyki, sprowadzone wielkim nakładem kosztów z Hiszpanii. I choć don Alejandro nieraz zgadzał się, by przyprowadzano jego ogierom klacze z innych stad, zawsze odmawiał sprzedaży którejkolwiek ze swoich klaczy. Cenne andaluzyjki mogły być kryte tylko jego andaluzyjczykami.
– Nie musicie mi przypominać – odpowiedział starszy de la Vega.
– Ponadto – ciągnął alcalde – rozmawialiśmy już z don Estebanem. Nie ma w tej chwili dostatecznie ujeżdżonego wierzchowca. Ani dość szybkiego.
– Rozumiem, że potrzebujecie rączego konia – zwrócił się caballero do przybysza.
– Rączego i wytrzymałego. Moje zadanie, królewskiego poborcy podatkowego, wymaga czasem bardzo szybkiego wierzchowca.
Gdy don Emilio określił się jako królewski poborca podatkowy, w sali gospody dał się słyszeć lekki szmer.
– Królewski poborca? – Don Alejandro wypowiedział głośno to, co zapewne przyszło na myśl innym. – Gdzie w takim razie jest wasza eskorta?
– Don Alejandro! – żachnął się de Soto.
– Wybaczcie, alcalde, ale…
Wypowiedź caballero przerwał śmiech don Emilio.
– Wybaczcie – powtórzył słowa starszego de la Vegi – ale słyszałem to pytanie już w tak wielu pueblach, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Moja eskorta obozuje niedaleko El Camino. Szybciej i bezpieczniej jest dla mnie samotnie zajechać po odbiór należności i wrócić do moich ludzi, niż wkraczać z hałasem do kolejnych miejscowości, oznajmiając wszem i wobec, że zbieram należny królowi podatek i wiozę go ze sobą! – Uniósł dłoń podkreślając te słowa. – Nawet nie nocujemy w gospodach, by nie przyciągnąć niczyjej uwagi w tych niespokojnych czasach.
Argumentacja don Emilio miała sens. Grupa żołnierzy jadąca od pueblo do pueblo i na każdym postoju informująca, że są eskortą królewskiego poborcy, prędzej czy później mogła się spodziewać kłopotów. Wieziona przez nich fortuna była tak wielka, że z pewnością ktoś by się nie oparł pokusie jej zdobycia. Natomiast grupka żołnierzy obozująca przy znanym gościńcu nie była niczym niezwykłym w czasie, gdy oddziały wojska przemierzały Kalifornię z północy na południe. Jeden jeździec, na dobrym koniu, mógł niepostrzeżenie zajechać do pueblo i wrócić. Rzecz jasna ktoś taki musiał mieć naprawdę dobrego konia, co czyniło prośbę don Emilio tym bardziej zrozumiałą.
– To rzeczywiście rozsądne posunięcie – stwierdził don Alejandro. – I, skoro to was interesuje, mam szybkiego i wytrzymałego wałacha. Muszę jednak zauważyć, że andaluzyjskie konie…
– Ja wam zapłacę za tego konia, de la Vega – wtrącił się de Soto.
– Don Ignacio, nie musicie… – zaprotestował słabo don Emilio.
– Jesteście, tak jak ja, człowiekiem króla – uniósł się alcalde. – Pozwólcie, że ułatwię wam zadanie…
Tuż przed sjestą Diego, mozolący się przy maszynie drukarskiej, która po raz kolejny zdecydowała się zbuntować, zdziwił się, widząc, że do jego biura wchodzi ojciec w towarzystwie nieznajomego.
– A to mój syn, Diego – przedstawił go don Alejandro. – Diego, poznaj don Emilio Alonzo, królewskiego poborcę.
– Witajcie, señor. – Diego odruchowo wyciągnął rękę na powitanie i zaraz cofnął, zmieszany, bo smugi farby sięgały mu aż po łokcie. – Wybaczcie, ale wydawca gazety musi się czasem ubrudzić. W sensie dosłownym.
– Och, doskonale rozumiem. – Don Emilio uniósł dłonie w pół obronnym, pół bezradnym geście. – Nie będę nalegał. – Obrócił się i wziął do ręki leżący na biurku egzemplarz Guardiana. – System bankowy? Regulacje wekslowe?
– Los Angeles już dawno dojrzało do posiadania własnego banku.
Mężczyzna przeczytał pospiesznie kilka linijek, spojrzał na podpis pod artykułem.
– Doskonałe wyjaśnienie – pochwalił.
Diego potrząsnął głową.
– To tylko próba przybliżenia zawiłości…
– Ale jak jasno wyłożona! Cóż, nie mogę powiedzieć, bym nie był pod wrażeniem. Bank, własna gazeta… Macie wielu czytelników?
– Owszem. Diego wraz z padre Benitezem prowadzą szkołę – pochwalił starszy de la Vega. – Uczą się w niej niemal wszystkie dzieci i sporo dorosłych.
– Powszechna edukacja? – zainteresował się don Emilio.
– A czemu nie? – Diego zrezygnował z próby uwolnienia zaciętej sprężyny i oparł się o ramę prasy, nie zważając na to, że jeszcze bardziej brudzi sobie koszulę. – Umiejętność czytania i dostęp do rzetelnej informacji mogą wiele zmienić w życiu pueblo.
– Z waszych słów wnioskuję, że interesuje was też polityka?
– Jeśli to tak można nazwać… – wtrącił don Alejandro. – Tu, w Los Angeles, jesteśmy daleko od wielkich wydarzeń.
– I nie tęsknimy za nimi – dorzucił Diego.
– Rozumiem, rozumiem… – zaśmiał się don Emilio i odwrócił stronę w gazecie. – Don Alejandro! Nie mówiliście mi, że wasz syn jest aż tak utalentowany! – stwierdził z żartobliwą pretensją, pokazując na wydrukowany w gazecie wiersz.
– No cóż…
– Zakładam, że i w fechtunku jesteście równie uzdolnieni…
– Jeśli już muszę się przyznać – Diego uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem – to jest to właśnie ta dziedzina, w której los poskąpił mi zdolności. Jestem człowiekiem pokoju i nauki…
– Jeśli mówimy o talentach, to Diego jest też doskonałym malarzem – wtrącił don Alejandro.
– Artysta, poeta, naukowiec… Macie zadatki na geniusza renesansu, don Diego. Nie sądziłem, że w mej podróży przez Kalifornię natrafię na kogoś takiego. Gdybym nie musiał ruszać już w dalszą drogę i gdyby obowiązki mi pozwoliły, chętnie spędziłbym z wami więcej czasu.
– Kiedy wypełnicie już wasze zadanie i gdy los pozwoli wam wrócić do Kalifornii na dłużej, pamiętajcie, że drzwi naszego domu będą dla was zawsze otwarte – odparł starszy caballero.
– Będę o tym pamiętał – odpowiedział don Emilio. – A teraz wybaczcie. Widzę aż stąd, że wasz vaquero przyprowadził już mojego nowego wierzchowca. Powinienem ruszać w dalszą drogę.
Gdy kilkanaście minut później don Alejandro wrócił do biura Guardiana, Diego nadal manipulował przy prasie.
– Czarujący człowiek, ten don Emilio, nie uważasz, Diego? – zagaił starszy de la Vega.
– Musiałbym go lepiej poznać – mruknął jego syn.
Zaklinowana sprężyna prasy wreszcie puściła, ale rama wciąż poruszała się opornie i to pochłaniało większość jego uwagi.
– Widzę, że tobie się spodobał – dodał po chwili Diego.
– Dzięki niemu zarobiłem prawie tysiąc pesos.
– Doprawdy?
– Mało tego. Utarł nosa de Soto i to w zachwycającym stylu. – Starszy caballero oparł się o biurko i obserwował zmagania syna z oporną maszynerią. – Spodobałoby ci się to.
– Znacznie mniej mi się spodobało jego wypytywanie – odparł Diego. – Zwłaszcza o politykę.
– Zauważ, że nie naciskał.
– Owszem. Za bardzo.
– Podejrzliwy jesteś.
– Owszem. Don Emilio najwidoczniej ma już wyrobione zdanie o Kalifornii. Niezależnie od ilości pięknych słów i pochwał, jakie wypowiada.
Don Alejandro skrzywił się. Coś trzasnęło głucho w maszynie, rama stęknęła i ze stuknięciem wskoczyła na swoje miejsce. Diego sięgnął w głąb konstrukcji i wyciągnął niewielki, zdeformowany okruch.
– Muszę zamówić nowe klocki do winietek – mruknął, na poły do siebie, na poły do ojca. – Na czym to zarobiłeś ten tysiąc pesos? – spytał głośniej.
– Dwa tysiące. Sprzedałem mu konia. De Soto próbował wymusić na mnie, bym wziął za niego połowę tej kwoty.
– Zapłacił gotówką? – zainteresował się Diego.
– Wiem, co pomyślałeś – zaśmiał się don Alejandro. – Nie, dał mi weksel.
– Kolejny!
– Na okaziciela, płatny z kasy gubernatora. Poproszę Gutierreza, jak się zjawi po Nowym Roku, by go dla nas zrealizował.
– Dobry pomysł. – Młody de la Vega zabrał się za ostukiwanie pozostałych rzeźbionych klocków w ramie, szukając dalszych pęknięć.
– Diego…
– Tak?
– Od pewnego czasu zastanawiałem się nad czymś, a teraz nadarza się nam okazja. Chcę, by señor Nicolao przechowywał w Monterey część tych zysków, jakie przynoszą nam transporty skór i wina. Trochę to ograniczy nasze dochody, ale wydaje mi się, że może to być potrzebne…
Diego odwrócił się od maszynerii.
– To na wypadek gdyby…?
– Tak. Już dawno powinniśmy się tak przygotować.
– Wcześniej nie było takiej konieczności.
Don Alejandro przytaknął w milczeniu. Tak, wcześniej nie było w rodzinie de la Vegów kogoś, kto potrzebowałby takiego zabezpieczenia przyszłości. Do tej pory zdemaskowany Zorro nie pozostawiłby po sobie sieroty.
Diego zamyślił się przez chwilę.
– Lepiej będzie, jeśli napiszesz do niego teraz – powiedział wreszcie. – Mamy wymówkę po tym letnim zamieszaniu, nie będzie się dziwił, że chcemy część dochodów zostawić pod jego opieką. Nieważne, czy de Soto faktycznie chce przyjąć moją propozycję, czy to tylko nasze przypuszczenia, lepiej będzie, jeśli będziemy gotowi. Nie możemy, nie powinniśmy dłużej zwlekać. – Młody caballero obracał w palcach wyjęty z prasy klocek.
– Więc napiszę. Chcę też przygotować señorowi Nicolao pewne instrukcje i dokumenty. Służba i vaqueros mogą potrzebować pomocy, gdyby hacjenda została skonfiskowana…
– Na pewno zostanie skonfiskowana – wtrącił Diego. – De Soto tego nie przepuści. Prawo daje mu taką możliwość, a on potraktuje to jako konieczność.
– Wiem – odparł ponuro don Alejandro. – Ale może też udałoby się ją potem odzyskać. Jakby się nie powiodło Gutierrezowi, to może się o to postarać Rafael.
– Rafael nie będzie zachwycony, dowiadując się o nas prawdy – zauważył jego syn z niewesołym uśmiechem.
– Nie musi być – odpowiedział mu ojciec. – Jest de la Vegą i wie, co jest ważne. Dopilnuje, czego trzeba. Chcesz, by on się wszystkim zajął, czy wolisz wyznaczyć na opiekuna i powiernika kogoś innego? – spytał.
– Nie, Rafael nie. – Diego skrzywił się mimowolnie. – On i Margarita… Mimo wszystko wolę go nie obciążać pewnymi sprawami. Braci Victorii tak samo. Wybrałbym Juana i Flor.
– Też o nich pomyślałem. Ale czy to nie za oczywisty wybór?
– De Soto o nich jeszcze nie wie i raczej nie dowie się, dopóki nie zapyta kogoś wprost. A Juan wie wystarczająco wiele. Nie będzie zaskoczony, jeśli… – Diego urwał. Odezwał się dopiero po chwili. – Wyjaśni wszystko Flor. Poza tym oni są w Santa Barbara, więc nie można oskarżyć ich o współudział. A gdyby nawet de Soto spróbował, zażądał czegokolwiek, to tam i tylko tam połamie sobie zęby – stwierdził. – Tutaj jeszcze może zastraszyć ludzi. Don Hernando, don Alfredo… – Znów urwał. Odetchnął głęboko, nim mówił dalej. – Jeśli alcalde nas dopadnie, wszyscy caballeros tutaj będą zbyt zaskoczeni i przerażeni, by mu się przeciwstawić. Nawet, jeśli będzie szło o życie Vi. Zwłaszcza o jej życie.
Don Alejandro popatrzył uważnie na syna, zaskoczony jego zimnym, ostrym tonem. Wyglądało na to, że Diego, nie, Zorro, już dawno przemyślał, co się może stać z jego rodziną, jeśli kiedyś powinie mu się noga w starciu z de Soto.
– Tam mu się to nie uda – mówił dalej Diego. – Możemy zaufać Ramirezowi, że nie pozwoli Ignacio na żadne dodatkowe oskarżenia, konfiskaty czy inne pomysły. Nie na swoim terenie. I możemy ufać, że padre Benitez zrobi wszystko, by Vi się tam znalazła, bezpieczna.
– A jeśli…
Młody caballero na moment zacisnął pięści.
– Jeśli nie ona, to choć dziecko… – powiedział cicho. – De Soto go tam nie dosięgnie.
– Nie odważyłby się chyba… – Tym razem to don Alejandro urwał.
– Nie… Nie wiem. Ale wolę wiedzieć, kto je weźmie pod opiekę. Kto je wychowa. I jak.
Przez chwilę milczeli. Starszy caballero obserwował syna, Diego obracał w palcach klocek, machinalnie wodząc kciukiem po krawędziach.
– To którego konia sprzedałeś? – spytał w końcu młody de la Vega.
– Mariposę. Tego młodego wałacha po Dulcynei.
– I po wiesz kim.
– Tak, wiem. Uznałem, że w Monterey czy Meksyku nie będzie już zagrożeniem.
– Nie, na pewno nie – zaśmiał się Diego. – Niech mu się dobrze wiedzie.
– Niech się wiedzie. Już się zaczynałem martwić, komu go bezpiecznie odsprzedać. A tak właściwie, to czemu nie chciałeś go zatrzymać? – Don Alejandro podjął temat, wdzięczny za zmianę nastroju. – Wiem, że maść nie ta, ale jest szybki…
– Jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, to odziedziczył po rodzicach wszystko, prócz rozumu. Teraz trochę się utemperował, ale wtedy zapowiadało się, że będzie równie głupi, co ambitny, a to nie wyszłoby nikomu na zdrowie.
– Zauważyłem. Ale wolałem się upewnić, że wiedziałeś, co robisz.
Diego tylko kiwnął głową. Dulcynea, ulubiona siwa klacz don Alejandro, prócz urody i wytrzymałości, odznaczała się też niemałym temperamentem, a i Tornado nie należał do najłagodniejszych koni. Oboje nadrabiali to bystrością i chęcią do współpracy z człowiekiem, więc młody de la Vega pokładał wielkie nadzieje w źrebaku z tego związku, licząc, że przejmie zalety rodziców. Niestety rozczarował się. Siwy ogierek okazał się być nie tylko mało pojętny, lecz i agresywny, co wykluczało go z dalszej hodowli. Jako wałach spokorniał przynajmniej na tyle, że dał się ułożyć pod siodło i w rękach wprawnego jeźdźca mógł być całkiem dobrym wierzchowcem. Ale ani Diego, ani don Alejandro nie chcieli, by ten konkretny koń trafił do kogoś z okolic Los Angeles.
– Przyszło mi na myśl – zauważył don Alejandro – że kiedyś będę miał pełne ręce roboty, prostując nasze zapisy hodowlane. Nie, żebym narzekał na większość źrebaków…
– Cóż, tak chyba jest lepiej, niż przyznawać się do złamania zasad i krycia rasowych klaczy ogierem nieznanego pochodzenia. I to tym ogierem!
Don Alejandro tylko się zaśmiał. Rzeczywiście, nie potrafili ustalić rodowodu Tornado i, jak na razie, poza Viento żaden inny źrebak nie odziedziczył wszystkich zalet ojca. Ale kilka młodych klaczek zapowiadało się naprawdę obiecująco, więc było warto odstąpić w tym przypadku od zasad hodowli.
– Pójdę do padre Beniteza – stwierdził Diego. – Może znajdzie kogoś, kto przygotuje dla mnie formy odpowiadające tym klockom.
– Po co? – Starszy caballero, wyrwany z rozważań o stadninie, nie wiedział, o czym mówi jego syn.
– Drewno za szybko się zużywa. Nawet te najtwardsze klocki łuszczą się i rozpadają, a drzazgi blokują prasę. Jeśli wreszcie odleję ozdobniki z ołowiu, może będzie się mniej psuła. – Diego popatrzył z niesmakiem na maszynę.
– A ja zajrzę do gospody. Don Emilio już odjechał, ale może wygadał się jeszcze przy kimś z jakimiś nowinami z Europy.
– Ciekawi cię to?
– A nie powinno? Może los Kalifornii rozstrzygnie się wraz z losem Meksyku, ale to w Madrycie zdecydują o naszej przyszłości. Powinieneś to wiedzieć.
– To, że wiem, nie oznacza, bym to pochwalał. Szacunek wobec króla to jedno, ale nasze życie…
– Robi się z ciebie rewolucjonista, mój Diego.
– Raczej kalifornijski realista, ojcze.
Don Alejandro tylko zaśmiał się, wychodząc.
x x x
Następny przybysz w Los Angeles ściągnął na siebie wiele uważnych spojrzeń. Cywil jadący na czele wojskowego oddziału stanowił rzadkość i od razu nasuwał skojarzenia z władzą. To, że natychmiast po wjeździe do pueblo skierował się do biura alcalde, tylko potwierdziło podejrzenia ludzi. Siedzący na werandzie gospody sierżant pospiesznie przełknął te kilka kęsów, jakie miał jeszcze na talerzu, i sięgnął po czako.
Miał dobre przeczucie, bo gdy poprawiał kołnierz munduru, nad placem poniósł się naglący krzyk de Soto.
– Mendoza!
– Madre de Dios! – jęknął sierżant i pobiegł przez plac.
De Soto wyszedł ledwie parę minut później, w towarzystwie przybysza, i ruszył w stronę gospody. Mendoza podbiegał za nimi, by nadążyć za szybkimi krokami wyraźnie zdenerwowanego alcalde.
– A, jesteście, don Alejandro! – Alcalde odetchnął, widząc w gospodzie starszego de la Vegę. – Señor, ten tu caballero może zaświadczyć, że dokumenty, jakie nam przedstawiono, były całkowicie autentyczne.
– To nie zmienia jednak faktu, że człowiek, który je przedstawił, był złodziejem.
– Jak to, złodziejem? – spytał don Alejandro. – I kim wy jesteście?
– Don Fernando Solea, królewski poborca podatkowy i radca dworu Jego Królewskiej Wysokości Ferdynanda, obecnie wysłannik gubernatora. A wy?
– To don Alejandro de la Vega, caballero z tego pueblo – wtrącił de Soto.
– Señor de la Vega, z polecenia gubernatora między innymi tropię złodzieja znanego w Meksyku i Boliwii jako El Conejo, którego ślady zaprowadziły mnie właśnie tutaj. Z przykrością dowiaduję się, że znalazł tu wsparcie…
– Ten człowiek, Emilio Alonzo, El Conejo, jak go nazywacie, przedstawił się nam jako królewski poborca podatkowy! – zaprotestował de Soto urażonym tonem. – Miał poświadczające to dokumenty! Nie możecie obwiniać nas, że postąpiliśmy, jak przystało na lojalnych poddanych Jego Królewskiej Mości, i przekazaliśmy mu zebrane podatki…
– Nie my, alcalde – przerwał mu don Fernando. – To wyście ocenili przedstawione dokumenty i wy osobiście oddaliście mu królewski podatek roczny. Ile to było? Piętnaście tysięcy?
– Dwadzieścia tysięcy pesos – poprawił Mendoza nieszczęśliwym tonem.
– A więc dwadzieścia. To nieistotne. Gubernator będzie chciał was i tylko was rozliczyć z tego podatku.
De Soto przybladł lekko.
– Señor, działałem w dobrej wierze! Nie możecie czynić mi zarzutów z tego powodu! Jestem… – urwał, bo Solea uniósł dłoń.
– To nie ma najmniejszego znaczenia. Królewski podatek został przez was przekazany złodziejowi, nie wysłannikowi króla.
– Jedną chwilę – wtrącił się don Alejandro. – Ten El Conejo, Emilio Alonzo, przedstawił tutaj, jak już to mówił alcalde, właściwe dokumenty na potwierdzenie swej tożsamości. Mieliśmy tu już kilku fałszerzy, więc zwróciliśmy na to uwagę. Te papiery z całą pewnością były autentyczne.
– Bo były, señor de la Vega. Nie jesteście pierwszym pueblo, które tak okradł, a gdzie indziej goszczono go dłużej i podchodzono do niego z większą nieufnością. Jednakże Alonzo zawdzięcza swój przydomek między innymi swemu sposobowi bycia, jakim łamie wszelkie lody. Nie zaprzeczycie przecież, że był czarującym gościem?
– Oj, był… – wyrwało się przysłuchującemu się Mendozie.
– No właśnie. Niestety ten urok osobisty skrywa złodzieja i bezwzględnego mordercę. Zaczął swą karierę od zabójstwa królewskiego wysłannika, a teraz posługuje się jego dokumentami, by wyłudzać fortuny. Tak jak to się stało z waszymi podatkami.
– I moim koniem – mruknął ponuro don Alejandro.
– Cóż, to wasza strata. – Solea wzruszył ramionami. – Nie sądzę, byście go kiedyś odzyskali, El Conejo jest na to za dobry w ucieczkach. Na razie jednak moi ludzie i ja zatrzymamy się w waszym garnizonie na dwa dni. Skoro El Conejo już stąd wyjechał, możemy odpocząć, nim zaczniemy go dalej ścigać. Wykorzystajcie ten czas na przygotowanie podatku.
– Chwileczkę… – zaczął mówić caballero, ale de Soto wpadł mu w słowo.
– To nie będzie możliwe. Nie możecie obciążać tych ludzi…
– To, czego nie mogę – odparł Solea – to pominąć tego pueblo w rozliczeniu podatkowym. Króla nie obchodzi, czy należne mu pieniądze padły łupem złodzieja, czy nie. On chce je widzieć w Madrycie. Możecie oczywiście nas odesłać z kwitkiem, ale to nie będzie przykładem waszej lojalności i pociągnie za sobą…
– Jestem lojalnym oficerem! – De Soto wyprostował się, urażony do żywego. – Nie możecie…
– Ignacio de Soto, czyż nie? – przerwał mu Solea. – Teraz przypomniałem sobie, skąd znam wasze nazwisko. Skoro mówicie o waszej lojalności wobec króla, może zainteresuje was wieść, że Xavier Carroga został uznanym za winnego zdrady i rozstrzelany.
– Nie spodziewałem się innego wyroku wobec zdrajcy – odparł sztywno de Soto.
– Powiedzcie raczej, że spodziewaliście się, iż zostanie powieszony. Cóż, sąd uwzględnił jego dotychczasowe zasługi dla kraju. Jednak pozostało w tej sprawie kilka niewiadomych i pewne budzące wątpliwości kwestie…
– Nie rozumiem, señor. Spełniłem tylko swój obowiązek wobec króla! – zaprotestował alcalde.
– Tym niemniej sposób, w jaki to uczyniliście… Istnieją pewne zasady, jakimi winien się kierować caballero i dowódca, czyż nie? Zastanawiano się, czy jego aresztowanie nie otworzyło wam przypadkiem drogi do awansu? Choć jak widzę… – W głosie don Fernando zabrzmiała pogarda.
De Soto zagryzł mimowolnie wargi. Victoria zauważyła, że alcalde przez moment rozglądał się w panice, a zbladł już całkiem, gdy zobaczył, że Diego stoi koło baru.
– Zostałem wysłany jako zaufany człowiek króla! Aby dopilnować, by nie szerzyły się buntownicze idee! – oświadczył w końcu sztywno.
– Cóż, rzeczywiście bardzo odpowiedzialne zadanie – zauważył Solea lekceważąco. – Można jednak powątpiewać w waszą zdolność do jego pełnienia, skoro tak łatwo daliście się okraść z tego, co należało się królowi. Co więcej, to nasuwa wątpliwości, czy rzeczywiście jesteście tak lojalni, jak twierdzicie. Ktoś mógłby uznać, że chcieliście jedynie…
– Zamilczcie, señor! – warknął poczerwieniały de Soto.
Wysłannik gubernatora uśmiechnął się chłodno.
– Jak sobie życzycie – odparł. – Tym niemniej macie dwa dni. A teraz wybaczcie, señores, ale muszę dopilnować, gdzie zatrzymają się moi ludzie. Alcalde, proszę zaraz przekazać nam kwatery. – Ruszył do wyjścia.
De Soto odprowadził go ponurym spojrzeniem. Gdy wysłannik gubernatora zniknął za drzwiami, alcalde warknął.
– Mendoza!
– Si, mi alcalde?
– Każ ludziom siodłać konie. Ruszamy, jak tylko ten Solea się rozlokuje.
– Dokąd jedziemy, mi alcalde?
– Ścigać tego El Conejo! Sepulveda obejmuje wartę w garnizonie, Rojas jest jego zmiennikiem.
Mendoza pospieszył do drzwi. Nim de Soto podążył za nim, zatrzymał go don Alejandro.
– Alonzo ma teraz dwa konie, alcalde, z których jeden jest bardziej niż znaczny – przypomniał. – Siwieje z karego. Nie ma w okolicy drugiego tak umaszczonego wierzchowca. Musi być o nim wzmianka w raportach vaqueros.
– Dziękuję za waszą troskę, don Alejandro. – W głosie alcalde nie było czuć tej wdzięczności. – Nie zaniedbam sprawdzenia tych informacji.
– Byłbym wdzięczny, gdybyście podzielili się nimi ze mną.
– A to z jakiego powodu? Gdy schwytamy tego Królika, oddam wam waszego konia. Nie ma potrzeby, byście brali udział w pościgu.
– Nalegam…
– Nie, don Alejandro.
De Soto odwrócił się i ruszył do drzwi, ale zatrzymał się nagle, jakby coś sobie przypominając.
– De la Vega… – powiedział patrząc na Diego. – Jeśli…
– Co, jeśli, Ignacio? – zapytał młody caballero niewinnym tonem.
– Jeśli spróbujesz mnie o coś oskarżyć… – Tym razem de Soto zapomniał swego zwyczajowego przypomnienia o przysługującym mu tytule.
– O co? Jak sam powiedziałeś, tego wymagała od ciebie lojalność wobec króla.
– Lepiej, byś o tym pamiętał – warknął alcalde i wreszcie wyszedł.
Zdumieni i zaskoczeni gości gospody obejrzeli się na młodego de la Vegę. Widząc ich pytające spojrzenia Diego rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia, o czym oni mówili – stwierdził. – Nie wiem, co nasz alcalde robił po opuszczeniu uniwersytetu. Ale chyba nie było to coś, czym chciałby się pochwalić.
– Nieważne – rzucił don Alfredo. – To i tak nie zmieni mojego zdania o de Soto. Ale ten podatek, dwadzieścia tysięcy pesos… Nawet jeśli założymy z własnej kieszeni za część najbiedniejszych, nie zbierzemy już takiej kwoty, nie teraz.
– Więc kto pojedzie ze mną? – odpowiedział mu pytaniem don Alejandro.
– Chcesz go ścigać?
– Mamy to zostawić de Soto i Mendozie? Nawet, jeśli go wytropią, to ten cały Alonzo czy też El Conejo dostał wczoraj konia z mojej stajni. Zostawi żołnierzy daleko w tyle! Poza tym sam powiedziałeś, że nie jesteśmy w stanie zebrać takiej kwoty, a co zrobi de Soto, gdy nie uda mu się pościg? I gdy Solea tak go przestraszył?
– Może Zorro…
– Do licha, Alfredo, nie możemy zrzucać wszystkiego na Zorro! – zirytował się starszy de la Vega. – Ten podatek musimy zapłacić, tak czy inaczej, bo nawet Zorro nie poradzi sobie z tymi żołnierzami, których nam tu naślą, by go ściągnąć. A co do tropienia tego Królika, to im więcej nas ruszy na polowanie, tym większe mamy szanse, że go dostaniemy. Może to i Lis go dopadnie, ale ja nie chcę na to czekać z założonymi rękoma! – Don Alejandro rozejrzał się po zebranych, jakby spodziewając się sprzeciwu.
Ale goście gospody zaczęli potakiwać. Wizja ponownego płacenia podatku wyraźnie nie przypadła im do gustu i niewątpliwie niejeden z nich pomyślał, że za głowę El Conejo była z pewnością wyznaczona sowita nagroda.
Don Alfredo westchnął ciężko.
– Muszę ci przyznać rację – stwierdził. – To co? Ty, ja… Kto jeszcze ma dostatecznie dobrego konia? Twój syn? – Obejrzał się w stronę Diego.
Nieoczekiwanie Victoria jęknęła głośno. Zaalarmowany don Alejandro obejrzał się i zobaczył, że jego synowa stoi w wejściu do kuchni, jedną ręką obejmując brzuch, a drugą wczepiając się we framugę tak, że aż jej palce pobielały. Diego w dwu krokach znalazł się przy żonie.
– Vi? Co się dzieje? Czy coś z dzieckiem? – spytał przerażony.
– Niedobrze mi… – jęknęła.
Przestraszony Diego objął żonę i poprowadził do kuchennego wyjścia.
– Nie, Alfredo – odpowiedział spiesznie don Alejandro przyjacielowi. – Nie będę prosił Diego, by nam towarzyszył. Nie teraz. Zresztą… Zaczekaj chwilę.
– Idź! – rzucił da Silva. – Ja poślę wiadomość na pastwiska!
De la Vega podążył za synem do stajni. Gdy się tam znaleźli, Victoria wyprostowała się z westchnieniem ulgi. Była wciąż jeszcze nieco blada, ale nie sprawiała wrażenia zbyt cierpiącej.
– Wszystko w porządku? – spytał starszy caballero.
– Tak – odparła.
– Ale… – odezwał się Diego. – Nie powinnaś iść do Rosity?
– Wszystko jest w jak najlepszym porządku – powtórzyła doña de la Vega. – Nasze dziecko było uprzejme kopnąć mnie w najbardziej odpowiednim momencie, ale nic mi nie jest. Naprawdę.
Diego i jego ojciec spojrzeli na nią zaskoczeni.
– Vi…
– Słyszeliście, co powiedział don Alfredo? – spytała. – Nasz podatek. Dwadzieścia tysięcy pesos. Dwadzieścia – podkreśliła.
Dwaj de la Vegowie spojrzeli na siebie w milczeniu.
– Cóż… – uśmiechnęła się Victoria, widząc, że mąż nagle zaczyna rozumieć, co oznaczają jej słowa. – Może trochę przesadziłam z tą słabością, ale pomyślałam, że przyda ci się dobry powód, by nie ruszyć się z hacjendy przez resztę dnia, Diego.
I zakreśliła w powietrzu literę „Z”.
CDN.
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 1
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 2
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 3
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 4
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 5
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 6
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 7
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 8
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 9
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 10
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 11
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 12
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 13
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 14
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 15
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 16
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 17
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 18
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 19
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 20
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 21
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 22
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 23
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 24
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 25
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 26
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 27
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 28
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 29
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 30
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 31
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 32
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 33
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 34
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 35
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 36
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 37
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 38
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 39
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 40
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 41
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 42
- Legenda i człowiek Cz IX Kwestia zasad, rozdział 43